143237.fb2
– Jesteś pewna?
– Jak niczego na świecie.
– Nawet nie wiesz, czy to nie błąd, chwila zapomnienia…
– Róża! Bo wyjdę!
– Nigdzie nie wyjdziesz, przez tydzień nie wyszłaś, to nie wyjdziesz. A ja uważam, że to nieuczciwe, nie powiedzieć mu, nawet nie zadzwonić, nie spróbować wyjaśnić.
– Nie rozumiecie, że ja nie mam wyjścia?
– Ludzie się dzielą na dwie grupy, takich, co nie widzą wyjścia, i takich, co widzą tabliczkę „wstęp wzbroniony”.
– Buba, ty nic nie tracisz, jesteś kochana, że tak w nas wierzyłaś, ale nie masz zielonego pojęcia, co to znaczy stracić wszystko. Po prostu wszystko.
– Ale nie mów mi, że nie masz wyjścia! Bo zawsze masz!
Albo w lewo, albo w prawo, albo w górę, albo w dół, albo na północ, albo na południe, albo możesz biec, albo iść, a jeśli jesteś sparaliżowana, to możesz zasnąć albo się obudzić, myśleć o tym lub o owym! Nie mów, że nie masz wyjścia, bo w tym właśnie tkwi diabeł!
– W mówieniu?
– Nie, w braku wyjścia.
– A ty nie masz zamiaru ułożyć sobie życia? Długo tak chcesz jeszcze ciągnąć? – Róża stawia przede mną herbatę w kubku, szkoda, że nie rosół. Upijam trochę, herbata nie należy do kubków, herbata należy do cienkiej porcelany, do szklanek z cienkiego szkła, do miseczek chińskich należy. Ale Róża pija kawę, ma kubki w domu, więc nie ma pojęcia, że herbata w grubym kubku umiera.
– Ja? – Śmieję się. – Ja ułożę sobie życie, nie martw się o mnie. Ja ułożę sobie życie jak stos… żeby się pięknie palił. Nie pamiętam, czyj to wiersz, może ty, Baśka, wiesz?
Róża weszła do łazienki, znowu było jej niedobrze. Lada chwila będzie widać, jeśli szybko się nie zdecyduje.
Niepotrzebnie dała odłożone trzy tysiące księdzu Jędrzejowi. Naruszone nietykalne oszczędności. Co ją obchodzi jakiś tam jego kolejny przeszczep? Przecież ten chory ma jakąś rodzinę. Ale w gruncie rzeczy, wiedziała, dlaczego dała: żeby się lepiej poczuć, żeby trzymać z dala od siebie choroby, kaleki, niedołęstwa, przykrości.
Będzie musiała sięgnąć do rezerw. Bo ma wyjście. Albo, albo. Dziesiąty tydzień, jest jeszcze czas, to nie dziecko, to tylko zygota, trochę większa, to jeszcze nie dziecko, znajdzie jakiegoś lekarza, nie powie nikomu, nikt się nie domyśli, nie zrzuci odpowiedzialności na nikogo, to musi być jej decyzja, własna, jedyna, nie obciąży Sebastiana. Szkoda, że nie można powiedzieć Basi ani Bubie, ani Julii, szkoda, że każdy jest sam jak palec i że ona także nie ma na kogo liczyć, szkoda, ze Sebastiana nie będzie przy niej, kiedy będzie usuwała ich dziecko. Dobrze, nie będzie wiedział, że morduje ich dziecko. To nie dziecko, nie ma wykształconych rąk ani nóg, ma wykształcone rączki i nóżki, to tylko zarodek, jak jajko kurze.
Róża pochyliła się nad sedesem i wymiotowała. Kiedy żołądek przestał się kurczyć, poczuła na plecach delikatny dotyk ręcznika.
– Od dawna jesteś w ciąży? – zapytała Buba, a Róża siadła na sedesie i rozpłakała się.
Pani Marta martwiła się. Ksiądz Jędrzej traci wzrok na dobre. Co on dzisiaj wyprawiał w kościele! To się nie mieściło w głowie.
Wszystko było dobrze, aż do momentu, kiedy powiedział:
– I dlatego, co Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozłącza.
On myślał, że to ślub! Nie widział ani trumny, ani żałobników! Czyli nie widział nic! Rozejrzał się tylko za siebie i szepnął do ministranta, słyszała dobrze, stała obok:
– A gdzie żona? Nie widzę za dobrze… Jeszcze się wtedy nie zorientowała, że pyta o pannę młodą, myślała, że o wdowę.
Wskazała palcem, a ksiądz Jędrzej zdumiony wyszeptał:
– A dlaczego na czarno?
– Bo to wdowa!
– I od razu się żeni? – To pogrzeb!
– Ale czyj?
– Jej męża! – powiedziała Marta zdumiona. Organista uśmiechnął się pod wąsem.
– Aaaa, to zrozumiałe, że w czarnym. Myślałem, że coś przeoczyłem.
Przeoczył, oczywiście, że przeoczył! Nigdy nie był tak roztargniony, bo jeszcze dodał:
– Ta moda się tak szybko zmienia… Jeszcze w jej uszach zabrzmiały słowa:
– Pożegnajmy wobec tego naszego brata Anzelma i małżonkę jego… – myślała, że zemdleje, ale ksiądz Jędrzej dokończył: – pocieszmy…
Nigdy się tak bardzo nie spociła.
Do licha, nie wie, jak rozmawiać z tym człowiekiem. Nie dość, że nie widzi, to żyje chyba na księżycu. Zostały tylko dwa tygodnie, to byłby cud, gdyby brakujące osiemdziesiąt tysięcy nagle się znalazło. Jak na księdza nie bardzo akceptował wyroki boskie. A może tej dziewczynie nie pisane jest życie?
Pani Marta otarła oczy.
Czasem tak jest, że trzeba się pogodzić…
A jeśli ksiądz Jędrzej oślepnie całkowicie, to jaki los ją czeka? Jak go namówić na wizytę u okulisty?
Uśmiechnęła się. Swoją drogą, scena w kościele była śmieszna. Byłaby śmieszna, gdyby nie to, że to nie był teatr. Jakie szczęście, że ludzi prawie nie było i nikt niczego nie zauważył. A może to już Alzheimer?
Niemożliwe. Ksiądz Jędrzej nie jest jeszcze taki stary.
– Krzysiu, mogę?
Ruda głowa Buby w uchylonych drzwiach gabinetu zdumiała Krzysztofa bardziej niż nagroda, którą dostał za kampanię reklamową. A nagroda była niemała. W środę w mieście pojawią się billboardy, w czwartek ruszy kampania telewizyjna. – Stało się coś?
Takiej Buby nie widział. Łagodnie wsunęła się do środka i delikatnie zamknęła drzwi za sobą.
– Wiesz, że oni mają sprawę rozwodową w środę?
– Buba! – Starał się nie złościć, ale wtykanie nosa w nieswoje sprawy drażniło go, tylko baby potrafią być takie wścibskie. – To jest ich sprawa rozwodowa i ich decyzja.
– Ale jesteś przyjacielem Piotra, prawda?
– Właśnie dlatego nie będę się wtrącał. – Myślisz, że on zdradzał Baśkę? Powiedz mi szczerze, nie powiem, przysięgam.
– Piotr? Zgłupiałaś? On nie widzi świata poza nią, ale skoro ona ma kogoś…