143301.fb2
Nie było końca powitaniom. Z początku nieśmiało, ale później już wszyscy na zmianę ściskali go jak rodzonego. Żył tu przecież z nimi szmat czasu, z nimi i jak oni. Cóż im z tego, iż potem się okazało, że jest bogatym panem, że sławnym profesorem. W ich pamięci pozostał takim, jakim był. Antonim z przybudówki, dobrym, serdecznym przyjacielem, dla każdego życzliwym, dla każdego usłużnym, przez każdego lubianym.
Wilczura usadzono przy stole. Rozbiegane baby przyniosły ser, wędliny, postawiono butelkę nalewki na jarzębinie. Znalazł się i biały chleb. Zaparzono herbatę.
— Prędzej bym się świętego Prokopa, patrona mojego, spodziewał niż ciebie — mówił gospodarz. — Tu i dnia nie ma, żebyśmy cię nie wspominali. De razy na przybudówkę, bywało, spojrzę, tyle razy pomyślę: ot, zapomniał o nas, z serca wyrzucił. I żal się robiło.
Wilczur ścisnął jego rękę.
— Nie zapomniałem. A najlepszy dowód, że przyjechałem.
— Bóg ci zapłać za te odwiedziny. Hej, hej, naschodzi się tu ludzi, jak się dowiedzą, żeś przyjechał nas odwiedzić! Olga zamachała rękami.
— O, naschodzi się! Wilczur spojrzał po obecnych.
— Nie przyjechałem was odwiedzić — potrząsnął głową.
— Jakże to tak? — zdziwił się Wasyl.
— Przyjechałem tu, by już zostać z wami, by już zostać na zawsze... W izbie zapanowało milczenie. Wszyscy spoglądali na Wilczura, to nawzajem na siebie z niedowierzaniem i zdziwieniem. Pierwszy odezwał się Prokop:
— Chyba nie żartujesz z nas?... Gdzież tobie teraz do nas?... Wilczur przecząco potrząsnął głową.
— Nie żartuję. Zostaję z wami, jeżeli mnie tylko przyjmiecie.
— Boże drogi — jęknęła Zonia.
— O, tobie i sztuka! — Z podziwem potrząsnął rudą czupryną parobek Witalis.
Tylko jedna Natalka nic się nie zdziwiła. Pisnęła radośnie i rzuciła się Wilczurowi na szyję.
— Zostań, zostań.
Prokop poskrobał się po głowie, pogładził brodę, nieufnie spojrzał na Wilczura i zaczął:
— Bóg mi świadkiem, żem ci rad, żeśmy wszyscy ci radzi, ale nijak mi się to w głowie pomieścić nie może, żebyś do nas chciał wrócić. Czymże my, biedni, ciemni ludzie, dla ciebie?... Toż ty pan jesteś wielki. U ciebie tam domy kamienne i pałace. Jakże my cię tu przyjmiemy, gdzie posadzim, gdzie spać położym, czym karmić będziem?... Nijak tego pojąć nie mogę...
— Jeżeliście mi tylko radzi — odpowiedział Wilczur — to i nie ma się czym martwić, bom i ja rad, żem nareszcie tu między wami. Nie domów mi potrzeba i pałaców, ale tego serca, którego tam, w wielkim świecie, nie znalazłem, ale tej dobroci, której mi tam nie dali. Źli tam ludzie w mieście... ludzie chciwi, zawistni... Ciężko mi było wśród nich, a jak już zrobiło się tak ciężko, że wytrzymać dłużej nie mogłem, to i pomyślałem, że tu mnie po dawnemu serdecznie przyjmiecie, że u was po dawnemu kąt znajdę, że tutejszym ludziom przydam się. Tam, w mieście, dużo jest lekarzy, może lepszych, może rozumniej szych, a na pewno młodszych ode mnie. Niepotrzebny ja tam. Więc pomyślałem sobie: wrócę do was, no i wróciłem.
Zonia rozpłakała się i pochlipując ocierała oczy wierzchem dłoni. Natomiast Wasyl, nie umiejąc ukryć radości, zawołał:
— Ot, szczęśliwy dzień przyszedł! Toż to dla całej okolicy będzie nowina! Prokop zrozumiał, że Wilczur mówi poważnie, że rzeczywiście postanowił osiedlić się tu w jego młynie.
— Więc zostaniesz? — zapytał.
— Zostanę. — Wilczur kiwnął głową.
— I ludzi będziesz leczył? — Natalka pociągnęła go za rękaw.
— Będę.
— To i przybudówkę trzeba na nowo wyprzątnąć — zauważył Witalis.
— Szyby tam dwie wybite — wtrąciła Olga — może po szklarza polecę do miasteczka?
— Idźże ty ze szklarzem — oburzył się Wasyl — przecież nie w przybudówce będzie mieszkał, tylko w pokoju.
— I pewno — potwierdziła Olga. Wilczur zaśmiał się.
— Nie, nie chcę. Tylko w przybudówce. Tak , .ż do niej przywykłem. Dobrze mi tam było. Lepszego mieszkania mi nie trzeba. A zresztą mam wielkie plany. Ho, ho, jakie plany... Zostało mi trochę pieniędzy i myślę, żeby tu w pobliżu domek pobudować, ambulatorium tam urządzić, ze dwa albo trzy łóżka postawić dla tych chorych, których od razu po operacji na wóz położyć nie można...
— To jakby lecznica — odezwała się Natalka.
— Ano, jakby — potwierdził. — Tylko mała lecznica, na miejscowe potrzeby.
Projekt ten zastanowił i olśnił wszystkich. Po dłuższej dopiero chwili milczenia powiedział Prokop:
— Dziwny z ciebie człowiek. Bóg mnie natchnął, kiedym cię wtedy przyjął do roboty. Ot, nawet już nie myślę, w rachunek nie biorę tego dobra, com od ciebie zaznał...
— Jakiego tam dobra — przerwał mu Wilczur.
— Nie przecz, nie przecz — z powagą zaoponował młynarz. — Do śmierci ci się nie wywdzięczę za to, żeś od kalectwa uwolnił mojego syna, żeś go .wyratował, że — nie kusząc miłosierdzia Boskiego — mogę teraz spokojnie do trumny się położyć, wiedząc komu dorobek całego życia swojego zostawię. Ale mówię, nie to tylko dla mnie dobro ważne, któregom ja od ciebie doznał. Ważne dla mnie i to, coś tu sąsiednim ludziom wyświadczył, nijakiej z tego korzyści nie biorąc. Toż przez ciebie ludzie już krzywo na mój dom nie patrzą, a który się obejrzy z gościńca, to i mówi: tutaj ten znachor mieszkał, tu ludzi leczył... A teraz słyszę, chcesz rzucić miasto i wielkie zarobki, żeby tu z powrotem zamieszkać. Dziwny z ciebie człowiek, święty człowiek. Niejeden tu tak powiadał...
— Nie gadajże byle czego, Prokopie, przyjacielu — wesoło przerwał mu Wilczur. — Dużo jest takich ludzi jak ja. Ot, masz i przykład. Nie sam tu przyjechałem. Przyjechała ze mną jedna lekarka, doktorka, która chociaż młoda i nie znała was, a więc do was mojego przywiązania mieć nie mogła, jak tylko się dowiedziała, że tu jadę, tu chce się osiedlić, sama się zgłosiła mi do pomocy.
— A gdzież ona? — Wasyl poderwał się, wyglądając przez okno.
— W Radoliszkach, w zajeździe tymczasem została. Zonia nieznacznie wzruszyła ramionami i nieśmiało, ale z widocznym niezadowoleniem zauważyła:
— Dawniej nijakiej doktorki nie było ci potrzeba... Moja pomoc albo i Natalki wystarczała. Wilczur zaśmiał się.
— Ho, teraz będzie inaczej. Nic to co dawniej. Teraz tu i apteczkę maleńką założymy, i narzędzia mam, i aparaty lekarskie takie, o jakich mi się dawniej nie śniło. Leczenie teraz inaczej pójdzie. Niejednego teraz uda się odratować takiego, któremu dawniej nic pomóc nie mogłem... Nagle Prokop opamiętał się.
— Co wy, baby, poszalały? — krzyknął — gadacie i gadacie, a człowieka nie częstujecie, głodem chcecie zamorzyć. A ruszcieże się.
Kobiety poderwały się wszystkie razem i nuż przysuwać Wilczurowi talerze, nalewać herbatę i prosić jedna przez drugą, by nie odmawiał, by jadł i pił. Prokop przepił do gościa szklaneczkę jarzębinówki i w drodze wyjątku synowi również przepić pozwolił.
— Nu, niech tam — mruknął — jak taki gość w domu, to i ty jedną wypij, chociaż to dzisiaj nie święto.
Znowu izba wypełniła się gwarem pytań, okrzyków i odpowiedzi.
— Powiedzcie mi teraz, co u was słychać? — zapytał Wilczur, gdy nieco się uspokoiło.
— Ano, wszystko po staremu — machnął ręką Prokop. — Żyje się, pracuje się przy pomocy Boskiej.
Wilczur spojrzał na Olgę i Żonie.
— Myślałem, że już dawno wybrałyście się za mąż.