143301.fb2
— Dobrze — odpowiedział Wasyl. — Jak nie oddadzą, to mąki nie wydam.
Gdy kroki ojca ucichły, opadł na ławkę i zamyślił się. Wszystko stało się tak niespodziewanie i tak nieprawdopodobnie szczęśliwie. Minęło jednak kilka minut, zanim zdołał to sobie dokładnie uświadomić. Wtedy zaczął się śmiać i z całej siły klepać po kolanach.
Gdy w pół godziny później, najostrożniej stąpając, zbliżał się do domu, w pokojach było już ciemno. Widocznie ojciec od razu poszedł spać i z Donką już nie rozmawiał. Biedna dziewczyna pewno i oka zmrużyć nie może, przewidując dla siebie na dzień jutrzejszy najgorsze rzeczy.
Długo głowił się Wasyl, jak ją wywołać. Niczego jednak nie wymyślił. Najlżejsze zapukanie w okno obudziłoby wszystkich śpiących.
Istotnie, po przyjściu do domu Prokop Donce nic nie powiedział. Ani Donce, ani nikomu. Natomiast nazajutrz po śniadaniu, gdy wszyscy byli w izbie, wydobył z kieszeni opasłą portmonetkę z niegdyś brązowej skóry, z niej wydostał dwa papierki stuzłotowe i kładąc je przed Donką powiedział:
— Masz tu dwieście złotych. Musisz sobie przecież jakieś tam łaszki przed ślubem posprawiać.
Pod wpływem tych słów wszyscy obecni zamarli w bezruchu. Stara Agata stała z szeroko otwartymi ustami, Olga popatrzyła na ojca jak na wariata, twarz Wasyla rozpływała się w uśmiechu, a Donka zbladła śmiertelnie.
— Przed ślubem? — jęknęła Zonia. — Przed jakim ślubem? Prokop nie uważał za stosowne odpowiadać i podniósł się z ławy.
— Przed moim ślubem — nie bez chełpliwości odpowiedział Wasyl. — Ja się żenię z Donką.
Obdarowana bez słowa rzuciła się do rąk Prokopa. Po twarzy jej ściekały łzy.
— Ot tobie i sztuka! — powiedział rudy Witalis z podziwem. Prokop, opędzając się od podziękowań Donki, wyszedł z izby. Dopieroż tu zawrzało. Izba pełna była okrzyków i gwaru. Każdy chciał jak najprędzej dowiedzieć się, jak się to stało. Wasyl z dumną miną udzielał wyjaśnień. Natalka szarpała Donkę za spódnicę pokrzykując:
— Czego płaczesz, Donka? O durna, czego płaczesz?! Odpowiedź Donki ginęła w chlipaniu.
Budowa lecznicy posuwała się szybko. I nie dziwota. Nie brakło rąk do pracy. Mało było w okolicy takich, którzy nie chcieliby się czymkolwiek przyczynić do wzniesienia tego domu. Sława przedsięwzięcia rozeszła się szeroko. Nawet gazety o nim pisały, wychwalając szeroko uspołecznienie ludności wiejskiej .
Do żniw budynek już stał pod dachem. A teraz śpieszono się z układaniem podłóg, wprawianiem okien, by na gorący, żniwny czas zdążyć. Większość bowiem zatrudnionych przy budowie ludzi byli to chłopi, którzy podczas sprzętu ani myśleć nie mogli o oderwaniu się od swego gospodarstwa.
W tymże czasie w miasteczku wykończono meble dla lecznicy, a Łucja wyjechała do miasta, by nabyć niektóre urządzenia. Nie wszystkie można było w mieście dostać, dlatego też napisała do doktora Kolskiego z prośbą, by resztę nabył w Warszawie i wysłał za zaliczeniem pocztowym.
Do Kolskiego pisywała dość często. Lubiła jego listy. A przy tym wyczuwała w nich szczery jego smutek i tęsknotę za nią. Niemal w każdym ją prosił, by pozwoliła mu przyjechać do Radoliszek bodaj na jeden dzień. Odmawiała zawsze stanowczo. Uważała, że nie ma najmniejszego sensu budzić w nim znowu jakieś nadzieje, rozdrażniać znowu jego serce. Nic mu przecież poza przyjaźnią i sympatią ofiarować nie mogła, a przyjaźń i sympatia znajdowały dostateczny wyraz w listach i nie wymagały osobistego zetknięcia się.
Zwłaszcza teraz, w tym okresie, przyjazd Kolskiego byłby nie tylko dla niej, lecz i dla niego wyjątkowo przykry. W jej stosunku z profesorem wiele się zmieniło od pewnego czasu. A mianowicie od owego dnia, gdy Prokop ogłosił zaręczyny swego syna z daleką krewniaczką Donką. Ślub wprawdzie miał się odbyć dopiero po Bożym Narodzeniu, ale młoda, kochająca się para jakby przesycała swoją miłością atmosferę w młynie i wszyscy jego mieszkańcy, oddychając tą atmosferą, mimo woli żywiej odczuwali własne sprawy sercowe. Atmosfera ta przyczyniła się też do tego, że wreszcie między Łucją a Wilczurem doszło do czegoś, co ona mogła, co chciała uważać za zgodę z jego strony na małżeństwo.
Pewnego wieczora, jak to często zresztą robiła, po drodze do miasteczka wstąpiła na radoliski cmentarz, na grób Beaty. Jeszcze wiosną doprowadziła ten grób do porządku, zasadziła kwiaty i krzewy spiręi. Teraz tylko należało od czasu do czasu powyrywać perz i inne zielska. Lubiła tu przychodzić. W ciszy i w szumie wysokich drzew tak dobrze było rozmyślać o życiu tej tragicznej kobiety, o głębokich, śmiertelnych niemal ciosach, które zadała swemu mężowi i sobie. O potędze, o straszliwej, niszczycielskiej potędze miłości, która przecież jednocześnie jest największą potęgą tworzenia, ó własnych uczuciach wreszcie i o tym, co dać mogą, co przyniosą jej samej, a przede wszystkim jemu.
Czy zdoła mu wynagrodzić krzywdę sprawioną przez tamtą?... Czy ciepłem i czułością zdoła ożywić w jego sercu zdolność kochania? Czy usłyszy kiedyś słowa: — Jestem szczęśliwy przez ciebie... Jestem bardziej szczęśliwy niż z tamtą.
Na to wszystko szukała Łucja odpowiedzi, wpatrując się w czarny krzyż u wezgłowia mogiły. Mniej myślała o sobie. O swoim szczęściu. Od dawna zakreśliła wyraźnie granice tego szczęścia w służeniu jemu. W służeniu, pomaganiu, w dbałości o jego. sprawy, o jego spokój, pogodę ducha... Czuła w sobie niemal powołanie, wzięła na siebie niemal misję wynagrodzenia temu człowiekowi o wielkim sercu bodaj części tych krzywd, których zaznał. Oto wszystko, czego pragnęła.
Owego dnia, gdy pogrążona w takich rozmyślaniach wyrywała zielska na mogile Beaty, usłyszała za sobą kroki. Obejrzała się i zobaczyła Wilczura.
Stał chwilę w milczeniu, wreszcie powiedział:
— Domyślałem się, że to pani... Ze to pani dba o ten grób.
— Nikt się nim nie zajmował. — powiedziała jakby na swoje usprawiedliwienie. Zdawało mu się, że w jej głosie dosłyszał jakby wyrzut, i uśmiechnął się ze smutkiem.
— Dla mnie ten grób jest naprawdę... grobem. Odezwała się po chwili:
— W grobach zamknięte są wspomnienia. Potrząsnął przecząco głową.
— Nie dla mnie... Nie mówię specjalnie o tej mogile, lecz w ogóle. Wspomnienia moje nie wiążą się prawie nigdy z cmentarzem. Czymże jest cmentarz?... Ot, śmietnisko, gdzie zsypano do dołów resztki, zużyte, niepotrzebne resztki po ludziach, którzy kiedyś żyli. Tak to rozumiem może dlatego, że jestem lekarzem. Ze obcując od tylu lat z materią, nauczyłem się patrzeć na nią jak na futerał, w którym zamknięty jest człowiek... Ciało. Tylko ciało. Mechanizm obdarzony zdolnością ruchu, odżywiania się i wydzielania. Ale tylko mechanizm.
— Jestem również lekarką — zauważyła tonem opozycji.
— No właśnie, i powinna pani tak patrzeć na te sprawy jak ja. Niechże mi pani powie, czy uważa pani, że trzeba otaczać pietyzmem na przykład palec albo rękę, którą pani komuś amputowała?
— To co innego.
— Jak to co innego?
— Po prostu to są cząstki ciała, w dodatku chore.
— Nie chore, lecz umarłe. Jeżeli zaś pani uważa, że na przykład martwa ręka nie zasługuje na szacunek, to niechże pani mi powie, którą część ciała powinniśmy czcić?
— Profesor żartuje.
— Przypuśćmy — ciągnął Wilczur — że bomba rozszarpała kogoś na kawałki. Przy którym z nich mieści pani swoją adorację? Łucja żachnęła się.
— Ależ ja nie mówię o adoracji. Chodzi po prostu o związanie wspomnień o jakimś bliskim zmarłym z określonym miejscem.
— Właśnie tu się różnimy — zaprotestował Wilczur. — Zmarły nikomu nie może być bliski. Zmarły w znaczeniu zwłok. Bliski nam pozostaje człowiek, człowiek żywy. Dlaczegóż tedy wiązać swoje wspomnienia, wspomnienia o człowieku żywym z czymś, co jest po prostu antytezą życia, z trupem?... W mojej wyobraźni pamięć o kimś raczej kojarzy się z domem, w którym ten ktoś mieszkał, z przedmiotem, którego używał, z fotografią, nie z cmentarzem.
— A jednak... — zawahała się Łucja. — A jednak pan tu przychodzi.
— Przychodzę, gdyż miejsce to lubię, gdyż lubię szum tych starych drzew, ciszę i spokój, a po wtóre dlatego, że wiąże się ono z moim życiem. Jak pani wie, tu właśnie odzyskałem pamięć... Bywam na tym cmentarzu dość często i nigdy nikogo nie spotykam. Czasami trzeba szukać oddalenia od ludzi. Nawet od najbliższych i najmilszych.
— Wobec tego, przykro mi, że pan tu mnie spotkał, gdyż zakłóciłam mu samotność. Już uciekam i zostawiam pana samego.
— Ależ nigdy w świecie — nie zgodził się Wilczur, przytrzymując jej rękę. — Pójdę z panią. Tuż za furtką kołysały się lekko w słońcu wysokie łany żyta.
— Nie zdaje sobie pani nawet sprawy, jaką radością jest dla mnie pani towarzystwo. Uśmiechnęła się.
— Więc nie zalicza mnie pan do najdroższych i najbliższych? Zamyślił się i patrząc jej prosto w oczy powiedział:
— Właściwie mówiąc... pani jest jedyną drogą mi i bliską istotą na świecie... Łucji łzy napłynęły do oczu i ruchem spontanicznym zarzuciła mu ręce na szyję.
Pochylił się nad nią i z wielką serdecznością pocałował ją w policzek. W następnej jednak chwili zdecydowanym ruchem uwolnił się z jej objęć, mówiąc:
— Chodźmy... Czy czuje pani, jak to żyto pachnie?... Taki piękny wieczór... Myślę, że jego piękno odczuwam tym głębiej, że tak mało miałem pięknych chwil w życiu. Oczywiście, nieraz się cieszyłem. Ale najczęściej radością cudzą...
Szli wąską polną drogą, wijącą się kapryśnymi skrętami między żytem, u brzegów barwnie podszytych gęsto rosnącymi bławatkami i kąkolem. Tu i ówdzie jarzyły się sute kiście rumianków.
— Nie jestem filozofem — mówił Wilczur — i nawet czasu nie miałem, by zastanawiać się dłużej nad tymi sprawami. Ale teraz właśnie zadałem sobie pytanie, co to jest szczęście. Co należy nazwać szczęściem. I stwierdziłem rzecz zdumiewającą. Wie pani, panno Łucjo, że chyba nie można dać ścisłej definicji szczęścia, bo w różnym wieku człowiek zupełnie różnie je pojmuje. Pamiętam, kiedy byłem jeszcze w gimnazjum, uważałem, że mogę być szczęśliwy tylko wtedy, gdy stanę się podróżnikiem, żeglarzem dalekich oceanów. Później, jako student, wyobrażałem sobie szczęście w zdobywaniu sławy. Następnie do sławy dodawałem jeszcze i pieniądze, po to oczywiście, by móc to wszystko złożyć u stóp kochanej dziewczyny... Ileż ewolucji, a raczej jaka nieustanna ewolucja.
— A jak pan teraz sobie wyobraża szczęście? — zapytała Łucja.