143938.fb2
— Aha! Ojciec chciał mnie do samego Wilna wieźć do szpitala. Ale doktor powiedział, że nie ma po co, bo i sam Pan Bóg tu nie pomoże. Antoni zaśmiał się.
— Nieprawda.
— Jak to nieprawda? — drżącym głosem zapytał Wasil.
— A tak, że nieprawda. Ot! poruszaj palcami!.. A widzisz... Nieprawda! Jakbyś nie mógł poruszyć, to koniec. A stopami?
— Nie mogę — skrzywił się Wasil — boli.
— Boli?... To i powinno boleć. Znaczy, dobrze jest. Zmarszczył brwi i zdawał się namyślać. Wreszcie powiedział z przekonaniem:
— Trzeba tobie nogi znowu połamać i prawidłowo kości złożyć. Jak muszą być. I wyzdrowiejesz. Żebyś palcami nie mógł ruszać, to przepadło, a tak. można.
Wasil wpatrywał się weń zdumiony.
— A ty. Antoni, skąd wiesz?
— Skąd?... — Antoni zawahał się. — Nie wiem skąd. Ale to nic trudnego.
O zobacz. Tu tobie zrosło się krzywo i tu, a na tej nodze jeszcze gorzej. Tu pęknięcie aż do kolana pewno jest.
Nacisnął i zapytał:
— Boli?
— Bardzo boli.
— A widzisz. I tu musi być tak samo!...
Kaleka syknął pod dotknięciem palca. Antoni uśmiechnął się.
— Widzisz!... Tu trzeba przekroić skórę i mięśnie. A potem młoteczkiem... albo piłką. Zestawić w porządku.
Zwykle spokojny i raczej flegmatyczny Antoni był teraz zmieniony nie do poznania. Z ożywieniem tłumaczył Wasilowi, że nie wolno tracić czasu i trzeba to prędko zrobić.
— Doktor Pawlicki nie zgodzi się. — Wasil potrząsnął głową. — On jak co powie, to później i słuchać nie chce. Chyba żeby do Wilna jechać? Drżał cały pod wpływem tej nadziei, jaką w nim obudził Antoni, i wpatrywał się weń z niepokojem.
— Nie trzeba do Wilna! — gniewnie odpowiedział Antoni. — Nie trzeba nikogo. Ja sam! Ja sam to zrobię!...
— Ty? — już z zupełną niewiarą zawołał Wasil.
— A tak, ja. I zobaczysz, będziesz chodził po dawnemu.
— A skądże ty to możesz umieć? Toż operacja. Trzeba nauki kończyć, żeby takie rzeczy.
Robił ty to kiedy?
Antoni spochmurniał. Nie mógł przezwyciężyć tego dziwnego pragnienia, wprost coś go zmuszało do upierania się przy swoim zamiarze. Jednocześnie jednak zrozumiał, że mu nie dadzą, nie pozwolą, że nie będą wierzyć. Oczywiście nigdy nie zajmował się leczeniem ani tym bardziej zestawianiem złamanych nóg. Wśród wielu zawodów, do których się zaprawił w ciągu swojej wieloletniej wędrówki, wiedział to z zupełną pewnością, nigdy nikogo nie leczył. Sam teraz dziwił się sobie, skąd z taką pewnością, z takim przekonaniem mógł twierdzić, że kalectwo Wasila było do usunięcia. Dziwił się, lecz to w najmniejszym stopniu nie zmieniało jego przeświadczenia ani nie osłabiało postanowienia.
Antoni Kosiba nie lubił kłamstwa. Jednak tym razem nie chciał się go wyrzec, skoro mogło doprowadzić do celu.
— Czy robiłem to? — wzruszył ramionami. — Wiele razy robiłem. I tobie zrobię i wyzdrowiejesz! Jesteś niegłupi i zgodzisz się. Drzwi uchyliły się i mała Natalka zawołała:
— Antoni, chodź wieczerzać! A tobie jak, Wasilka, do łóżka przynieść?
— Nie będę jeść — niecierpliwie odburknął Wasil, zły, że mu przerywają tak ważną rozmowę. — Wynoś się, Natalka!
Zaczął ponownie wypytywać Antoniego i puścił go dopiero wtedy, gdy w sieni zaskrzeczał przynaglający głos matki.
W dwa dni potem stary Prokop zawołał do siebie przed młyn Antoniego. Siedział i pykał dymem ze swojej fajki.
— Cos ty nagadał, Antoni, mojemu Wasilce? — odezwał się z namysłem. — Niby względem tego leczenia.
— Prawdę powiedziałem.
— Co za prawdę?
— A że ja go mogę z tego kalectwa wyprowadzić.
— Jakże ty możesz?
— Trzeba rozciąć, kości na nowo rozłamać i z powrotem złożyć. One są źle złożone. Stary splunął, pogłaskał swoją siwą brodę i machnął ręką.
— Przestań. Sam doktor powiedział, że tu nic nie pomoże, a ty, głupi, nieuczony, chcesz?... Prawda, że w różnych majsterskich rzeczach rozumiesz się. Nie przeczę. Bo i grzech byłby... ale z ciałem ludzkim to ono nie takie proste. Trzeba wiedzieć, gdzie jaka kosteczka, gdzie jaka żyłeczka, która do której pasuje, która jakie ma znaczenie. Toż sam nieraz prosiaka albo cielaka na ten przykład rozbierałem. Ile tam różnych takich, co i nie połapisz się. A w gruncie rzeczy co?... Bydlę. A u człowieka przecie wszystko delikatne. Znać się na tym trzeba. To tobie nie sieczkarnia, co ją rozśrubujesz, wszystkie śrubki i tam inne takie na ziemi rozłożysz, a później nazad poskładasz, posmarujesz i lepiej rżnie jak przedtem. Umiejętność trzeba mieć, te to szkoły, te to nauki.
— Jak chcesz. — Antoni poruszył ramieniem. — Czy ja napieram się, czy co? Mówię, że potrafię, bo już nieraz ludzi z takiej biedy wyciągnąłem, to i potrafię. Czy zdarzyło się tobie ze mną, żebym co na wiatr gadał?
Stary milczał.
— Czy zdarzyło się, żebym mówił o jakiej robocie, że ją znam, a później żebym ją zepsuł?
Mielnik skinął głową.
— To prawda! Grzech byłoby przeczyć! Zdatny jesteś i nie szkoduję sobie. Ale tu chodzi o mojego syna. Rozumiesz przecie. O ostatniego, jaki mi został.
— To chcesz, żeby został na zawsze kaleką? Bo i to powiem tobie, że nie lepiej z nim będzie, a coraz gorzej. U niego kawałki kości zostały odbite. Sam je ręką namacasz. Mówisz, że nauka potrzebna. Miałeś naukę. Ten doktor z miasteczka przecie uczony. A co zrobił?
— Jak uczony nie poradził, nieuczonemu i brać się nie ma po co. Chyba — zawahał się — chyba do Wilna wieźć, do bolnicy. Ale koszt ogromny i też nie wiadomo, czy co pomoże...
— I kosztów nie trzeba. Mnie grosza nie zapłacisz. Nie napieram się ja, Prokopie, powtarzam, że nie napieram się. Z dobrego serca, przez życzliwość dla was wszystkich chciałem. Jeżeli boisz się, że Wasila od tego może śmierć albo gorsza choroba spotkać, to uważaj na dwie rzeczy. Najpierw to twoje prawo będzie choćby mnie i zabić. Bronić się nie będę. A zechcesz, to do śmierci w służbie u ciebie za darmo zostanę. Cóż ja zrobię! Żal mi chłopaka, a wiem, że rady dam. Druga zaś rzecz, Prokopie, czy ty nie słyszałeś, jakie jemu myśli po głowie chodzą?
— Jakież to myśli?
— A takie, żeby sobie życie odebrać.
— Tfu, nie wymawiaj w złą godzinę. — Mielnik drgnął.