143938.fb2
— Oczy otworzył — powiedział ojciec. — Syneczku, Wasilku! Bóg ma nad nami grzesznymi miłosierdzie! Niech Jego imię będzie sławione na wieki wieków! Syneczku, żyjesz że ty? Żyjesz?...
— Co nie ma żyć. — Antoni zbliżył się do łóżka. — Żyje i powinien wyzdrowieć.
— To ty mnie nogi zestawiał? — szeptem zapytał Wasil.
— A jakże. I wszystko dobrze udało się. Strasznie ty je miałeś połamane, a ten doktor to jeszcze tobie szkody narobił. Teraz musisz leżeć spokojnie. Powinno wszystko zrosnąć się.
— I będę... będę chodzić?...
— Będziesz.
— Jak wszyscy?
— Tak samo.
Powieki Wasila opadły znowu.
— Zasnął — objaśnił Antoni. — Niech śpi. Sen siłę daje.
Już tydzień później Wasilowi minęła gorączka i odzyskał apetyt. Wraz z nadzieją wrócił mu też humor. Podczas opatrunków krzywił się z bólu, ale żartował. Doglądał go Antoni sam, a gdy we młynie więcej było roboty, nad chorym czuwały kobiety.
Nie sposób było przed nimi tajemnicy dotrzymać i pewno dlatego wiadomość o operacji rozeszła się po okolicy. Ten i ów przyjaciel czy koleżka Wasila zajrzał po drodze, by zamienić z nim kilka słów. I baby ciekawskie przyłaziły na przeszpiegi, ot, żeby mieć o czym plotkować. Tylko Antoniego unikali i gdy kto zobaczył, że on jest w izbie, wycofywali się od razu.
Tak minął październik, listopad, grudzień. W wigilię Bożego Narodzenia Wasil zaczął prosić Antoniego, by mu pozwolił sił spróbować. Antoni jednak tylko warknął groźnie:
— Leż i ani się waż łubki ruszać! Sam powiem kiedy!
Dopiero pod koniec stycznia orzekł, iż czas opatrunek zdjąć. Cała rodzina chciała być przy tym, lecz nikogo nie wpuścił. Sam był bardzo przejęty i drżały mu ręce, gdy odwijał bandaże.
Nogi Wasila jeszcze bardziej schudły, mięśnie w nich jeszcze bardziej zwiotczały. Ale blizny zgoiły się dobrze, a co ważniejsze, znikły guzy i wykrzywienia.
Antoni ostrożnie, cal za calem, obmacywał przez cienką skórę kości.
Zamknął przy tym oczy, jakby mu wzrok przeszkadzał. W końcu odetchnął i mruknął:
— Porusz palcami... A teraz ostrożnie stopami... Boli?...
— Nie, nie boli — zdyszanym ze wzruszenia głosem odpowiedział Wasil.
— A teraz spróbuj zgiąć kolana... — Boję się.
— Śmiało, no!
Wasil spełnił rozkaz i ze łzami w oczach spojrzał na Antoniego.
— Mogę zgiąć! Mogę!
— Czekaj, nie za dużo. Podnieś teraz tę nogę lekko... o tak, a teraz tę... Z wysiłkiem i drżąc na całym ciele z wrażenia Wasil wykonywał nakazane ruchy.
— A teraz nakryj się i leż. Tydzień położysz. Później zaczniesz wstawać.
— Antoni! — Co?
— To znaczy... to znaczy, że... będę mógł chodzić?...
— Tak samo jak i ja. Nie od razu. Przyuczyć się musisz. Z początku jak małe dziecko na nogach nie ustoisz.
I była to prawda. Dopiero w dwa tygodnie po zdjęciu opatrunku Wasil zdołał bez pomocy laski obejść izbę dookoła. Wtedy to Antoni zwołał do przybudówki całą rodzinę. Przyszedł Prokop i Agata, i obie młode kobiety, i mała Natalka.
Wasil siedział na łóżku kompletnie ubrany i czekał. Gdy zebrali się wszyscy, wstał i obszedł izbę wolnym i słabym, ale równym krokiem. Stanął w środku i zaśmiał się.
Wówczas baby wybuchły takim płaczem i takim zawodzeniem, jakby największe nieszczęście się stało. Matka Agata chwyciła syna w objęcia, trzęsąc się od szlochu. Tylko stary Prokop stał nieruchomy, ale i jemu po wąsach i po brodzie spływały łzy.
Gdy baby nie ustawały w wybuchach śmiechu i płaczu, Prokop skinął na Antoniego.
— Chodź ze mną.
Wyszli z przybudówki, obeszli dom i weszli do sieni.
— Dawaj swoją czapkę — rozkazał Prokop. Wziął ją i zniknął za drzwiami pokojów. Nie było go z dziesięć minut. Nagle drzwi otworzyły się. W obu rękach stary niósł czapkę. Wyciągnął ją do Antoniego.
— Masz, bierz! Same uczciwe carskie imperiały. Na resztę życia tobie starczy. Tego dobra, coś ty mi wyrządził, pieniędzmi nie zapłacisz, ale co mogę, to daję. Bierz!
Antoni spojrzał na niego, później na czapkę: była prawie pełna małych, złotych monet.
— Co ty, Prokop?! — Antoni odstąpił o krok. — Co ty? Chyba rozum straciłeś.
— Bierz — powtórzył Mielnik.
— A po cóż mnie to?! Ja nie potrzebuję. Dajże spokój, Prokop. Czy ja dla pieniędzy?... Przez serdeczność, za twoją życzliwość! I chłopaka żal mi było.
— Weź!
— Nie wezmę — stanowczo odpowiedział Antoni. — Dlaczego?...
— Nie zda mi się to bogactwo na nic. Nie wezmę!
— Z serca daję, Bóg widzi, że z serca. I nie żałuję.
— A ja z serca dziękuję. Dziękuję, Prokop, za twoją dobrą wolę, ale nie trzeba mi pieniędzy. Chleb mam, na tytoń i odzież zarobię, po co mi?! Mielnik namyślał się przez chwilę.
— Daję — powiedział wreszcie — ty nie bierzesz. Twoja rzecz. Wiadomo, siłą ci nie wepchnę. Ale i tobie tak nie wolno! Cóż ty, Antoni, chcesz mnie odmówić wdzięczności? Cóż ty chcesz, żeby mi ludzie oczy wykluwali, że ja tobie za taką sprawę niczym nie odpłacił?... Nie wolno tobie tak nie po chrześcijańsku, tak nie po ludzku postąpić. Nie bierzesz złota, to przyjm co innego. Bądź gościem u mnie. Żyj z nami jak rodzony. Chcesz czasem co pomóc we młynie albo w gospodarstwie, pomagaj, nie zechcesz, nie pomagaj. Tak żyj jak u własnego ojca.
Antoni kiwnął głową.
— Dobrze mi u ciebie, Prokop, i zostanę. A darmo chleba jeść nie będę. Póki zdrowia i sił starczy, roboty nie wyrzeknę się, bo i co by bez roboty było za życie? A tobie za serce dziękuję.