143938.fb2
— Panie Mateuszu, a odezwijcie się, bo ciemno — zawołał. — Gdzie wy?
— Wody!... — posłyszał głos tuż przy sobie. Pochylił się i namacał ramię.
— Nie mam wody, skąd woda? Musicie wyleźć na wierzch. A gdzie wasz koń?... Pewnikiem sam do domu poszedł?... No, nie dźwignę was, spróbujcie wstać.
Ubił nogami śmiecie, zaparł się i szarpnął bezwładnym ciężarem.
— Ruszcie się. Dalej go! Sam nie dam rady.
— Nie mogę.
— Ooo! Nie mogę! Natężcie się. Dyć nie będziecie tu zdychać. Ręce Bańkowskiego natrafiły na gęstą ciecz oblepiającą włosy. Powąchał swoje palce i zapytał:
— Zabili was, co?
— Nie wiem... Chłop zastanowił się.
— Tak czy siak, nie będziecie tu zdychać. Tfu!... Uważacie, mam postronek, żebyście jeno wstali, to jakoś się podciągniecie.
Leżącemu widocznie wracały siły, gdyż poruszył się raz, drugi, lecz znowu opadł, choć Bańkowski podtrzymywał go jak mógł.
— Nie maco — orzekł — trzeba iść po pomoc. Pewno już ludzie nadjechali. Wygramolił się i po kilku minutach wrócił z dwoma innymi, tłumacząc im, że jakieś warszawskie łobuzy zabiły tu Piotrowskiego z Byczyńca. Chłopi bez gadania zabrali się do roboty i wkrótce wyciągnęli rannego i ułożyli go na wozie starego. Zresztą uratowany poczuł się lepiej, bo usiadł sam i zaczął skarżyć się na zimno.
— Ledwo go w portkach zostawili psiekrwie — zaklął jeden z gospodarzy.
— Trza by do komisariatu — zauważył drugi. Bańkowski wzruszył ramionami.
— Nie moja sprawa. Podwiozę go do Byczyńca, i tak po drodze, a tam niech jego synowie robią, co chcą. Czy na posterunek, czy jak.
— Ano — przytaknęli — pewno. Ich rzecz.
Stary podsunął leżącemu worek z sianem pod głowę, sam usiadł na gołych deskach i targnął lejcami. Gdy wjechali na szosę, usadowił się wygodniej i zdrzemnął się. Kobyła sama dobrze znała drogę.
Obudził się, gdy już jasno było na niebie. Obejrzał się i przetarł oczy. Za nim na wozie, przykryty derką, leżał jakiś nieznajomy człowiek. Duża, obrzękła twarz, czarne włosy zlepione na ciemieniu zakrzepłą krwią. Bańkowski przysiągłby, że nigdy w życiu go nie widział. A już do Piotrowskiego z Byczyńca wcale nie był podobny. Wzrostem chyba i tuszą, bo też był kawał chłopa. Spod krótkiej, dziurawej derki wyzierała cienka, podarta koszula, umazane w błocie spodnie i miejskie trzewiki.
— Ki diabeł! — zaklął i zamyślił się, co tu z tym zdarzeniem zrobić. Kalkulował, kalkulował, a wreszcie przechylił się w tył i potrząsnął pasażera za ramię.
— Hej, panie, obudź się! Licho nadało! Obudź się! Człowiek sam na siebie przez niego biedy napyta... Obudź się!
Pasażer z wolna otworzył oczy i podniósł się na łokciu.
— Coś pan za jeden?... — gniewnie zapytał chłop.
— Gdzie jestem, co to? — odpowiedział pytaniem pasażer.
— A dyć na moim wozie. To nie widzisz?
— Widzę — mruknął człowiek i z trudem usiadł, podciągając nogi. — No?
— A skąd ja się tu wziąłem?
Bańkowski odwrócił się i splunął przed siebie. Należało się namyślić.
— A ja wiem? — Wzruszył wreszcie ramionami. — Ja spałem, a ty pewno na wóz wlazłeś. Z Warszawy, co?
— Co takiego?
— To i pytam, pan warszawiak?... Bo jeżeli tak, to nie masz czego ze mną jechać do Wólki ani do Byczyńca. Ja do domu jadę. A pan przecież nie do Wólki. O, już mnie za tamtym wiatrakiem skręcać trzeba... Wysiądźcie, czy jak?... I tak do rogatki będzie stąd z dziesięć kilometrów...
— Dokąd? — zapytał człowiek, a w jego oczach było zdumienie.
— Dyć mówię, do warszawskiej rogatki. Wy z Warszawy? Człowiek wytrzeszczył oczy, przetarł czoło i powiedział:
— Nie wiem.
Bańkowskiego aż poderwało. Teraz już poznał, ze ma do czynienia z łobuzem. Pomacał się ostrożnie po piersiach, gdzie miał ukryty woreczek z pieniędzmi, i rozejrzał się. W odległości może pół kilometra ciągnęły się furmanki.
— Cóż to udajesz głupiego — warknął — nie wiesz, skąd jesteś?
— Nie wiem — powtórzył człowiek.
— To ci się chyba rozum pomieszał. A tego, kto ci łeb rozbił, pewno też nie wiesz? Tamten obmacał sobie, głowę i mruknął:
— Nie wiem.
— No to złaź z wozu! — krzyknął zirytowany do ostateczności chłop. — Dalej go! Złaź! Ściągnął lejce i kobyła stanęła. Nieznajomy posłusznie zgramolił się na szosę. Zlazł i stał rozglądając się, jakby nieprzytomny, na wszystkie strony. Bańkowski widząc, że obcy nie ma widocznie żadnych złych zamiarów, postanowił mu jednak przemówić do sumienia.
— To ja z tobą po ludzku, po chrześcijańsku, a ty jak do psa. Tfu, miejskie ścierwo! Pytam, czy z Warszawy, to nawet powiada, że nie wie. To może też nie wiesz, że cię matka urodziła?... Może nie wiesz, coś za jeden i jak się nazywasz?...
Nieznajomy patrzał nań szeroko otwartymi oczami.
— Jak?... nazywam się?... Jak?... Nnnie... nie wiem... I w jego twarzy skurczyły się mięśnie jakby ze strachu.
— Tfu! — splunął Bańkowski i nagle zdecydowany świsnął batem po grzbiecie konia. Wóz potoczył się naprzód.
Odjechawszy ze dwa stajania gospodarz obejrzał się: nieznajomy szedł brzegiem szosy za nim.
— Tfu! — powtórzył i podciął szkapę, aż przeszła w kłusa.
Zniknięcie profesora Rafała Wilczura poruszyło całe miasto. Przede wszystkim w całej sprawie wyczuwało się jakąś tajemnicę. Ci wszyscy, którzy od lat stykali się z profesorem i znali go dobrze, zapewniali, że wszelkie przypuszczenia na temat samobójstwa byłyby absurdem. Wilczur odznaczał się przecie wręcz żywiołową witalnością, kochał swoją pracę, kochał rodzinę, kochał życie. Jego stan majątkowy był wyborny. Jego sława wciąż rosła. W świecie lekarskim był uważany za znakomitość.
Zabójstwo zdawało się być również wykluczone z tego prostego powodu, że profesor nie miał wrogów. Jedynym dopuszczalnym motywem zbrodni mogłaby być chęć rabunku. Ale i tu nasuwały się istotne wątpliwości. Łatwo stwierdzono, że krytycznego dnia profesor miał przy sobie niewiele ponad tysiąc złotych, ogólnie zaś wiedziano, że używał zwykłego czarnego zegarka i nawet obrączki nie nosił. Zatem uplanowany napad rabunkowy i morderstwo jako wynik takiego napadu nie wyglądały prawdopodobnie. W wypadku katastrofy czy przypadkowego zabójstwa szybko odnaleziono by zwłoki.
Pozostawała jeszcze jedna ewentualność: utrata pamięci. Ponieważ w ubiegłym roku udało się policji odnaleźć pięć osób zaginionych wskutek nagłej utraty pamięci, w większości dzienników w licznych notatkach wysuwano takie właśnie przypuszczenia.
Jeżeli jednak w tych wzmiankach półgębkiem, a w prywatnych rozmowach jawnie mówiono o tajemniczych okolicznościach zaginięcia profesora Wilczura, to z całkiem innych powodów.