158662.fb2
Od pamiętnego spotkania z tse-tse Tomek znów przyozdobił hełm w ogonki zwierzęce, a także zmusił Dinga do noszenia uprzęży ochronnej. Pozostali podróżnicy nałożyli na hełmy muślinowe nakrycia, które opadając na ramiona, chroniły kark przed nieoczekiwanym ukąszeniem zdradliwego owada. Coraz częściej spotykali widome skutki grasowania tse-tse. Wioski murzyńskie wybudowane w dolinach były zupełnie opustoszałe. Mieszkańcy przenieśli się na wyżej położone tereny, dokąd nie docierała śmiercionośna mucha. W wielu wioskach łowcy widzieli ludzi chorujących na śpiączkę. Nieszczęśliwcy, wychudzeni do ostatnich granic, pogrążeni byli w głębokim śnie, z którego budzili się jedynie po to, by umrzeć.
Podróżnicy zaniepokoili się epidemią śpiączki nie na żarty. Teraz karawana wędrowała przeważnie nocą, wypoczywając w dzień na wyższych wzniesieniach. Według zapewnień Huntera i Smugi, tse-tse nie kąsała po zachodzie słońca, lecz w zamian w pobliżu mokradeł dokuczały im niezliczone chmary komarów.
Tomek codziennie badawczo przyglądał się kłapouchowi ukąszonemu przez muchę, czy, wbrew zapewnieniom towarzyszy, nie ujrzy oznak wróżących śmierć zwierzęcia. Osioł wszakże ani myślał zdychać. Z filozoficznym spokojem skubał trawę i jak gdyby nigdy nic, niósł dzielnie przypadający nań bagaż. Tomek nabierał już otuchy, gdy pewnego dnia bosman spostrzegł dziwne objawy u swego wierzchowca. Z oczu i nosa konia płynęła lepka ciecz. Hunter natychmiast orzekł, że jest to skutek ukąszenia przez tse-tse. Koń stracił ochotę do jedzenia i zaczął chudnąć. Bosman, nie chcąc się przyglądać mękom pożytecznego i cierpiącego w milczeniu zwierzęcia, skrócił jego żywot strzałem z karabinu. Żartobliwy zazwyczaj marynarz posmutniał nieco, gdyż odtąd skazany był na pieszą wędrówkę, wkrótce jednak pocieszył się mówiąc, że teraz może skuteczniej wystrzegać się ukąszenia muchy, ponieważ nie musi się już więcej troszczyć o biedną “szkapinę”.
Szybkimi pochodami, aby jak najprędzej przebyć teren zagrożony przez tse-tse, łowcy minęli Jezioro Jerzego. Zbliżali się już niemal do głównego celu wyprawy. W dali, pomiędzy jeziorami Alberta i Edwarda, rysowało się na horyzoncie pasmo gór, za którymi płynęła rzeka Semliki. Łączyła ona obydwa jeziora i tym samym należała do dorzecza Nilu Białego. Na zachodnim brzegu Semliki rozpoczynała się dziewicza dżungla Ituri. Tam właśnie łowcy mieli rozpocząć polowanie na goryle i okapi.
O zachodzie słońca zbliżali się do pasma Ruwenzori, zwanego w narzeczu Murzynów Bantu Górami Księżycowymi. Łowcy orzekli – jednogłośnie, że nikt nie mógł trafniej nazwać tych gór. Zębate zarysy Ruwenzori widoczne były ponad horyzontem, jakby pływały w stalowoszarych chmurach nad wierzchołkami wiecznie zielonych drzew. W ciemnoniebieskim świetle zalewającym stoki gór ich grzbiety odcinały się wyraźnie na tle nieba, a spoza wąskich srebrnych chmur zachodzące słońce wystrzelało ku nim swe ogniste promienie. Wkrótce mrok nocy otulił ziemię. Księżyc w pełni wyłonił się na ugwieżdżone niebo i z wolna przepływał ponad szczytami gór nazwanych jego imieniem, jakby chciał ujrzeć swe odbicie w leżących na nich lodowcach.
W pobliskim buszu coraz to rozlegał się głuchy tętent uciekających antylop i postękiwanie lwów sycących się swoim łupem. Tomek do świtu nawet nie zmrużył oczu; wsłuchiwał się w odgłosy dżungli Czarnego Lądu, które napełniały jego serce nie znanym dotąd lękiem.
W małej osadzie murzyńskiej Katwe nad Jeziorem Edwarda łowcy zastrzelili dwa następne konie. Nie było sensu męczyć zwierząt, u których wystąpiły objawy po ukąszeniu przez tse-tse. W Katwe kilkunastu Murzynów dogorywało na śpiączkę, toteż Hunter dał rychło hasło do wymarszu.
Karawana ruszyła brzegiem jeziora na północ. Koniec pasma Gór Księżycowych pozostawał za łowcami na wschodzie, a przed nimi rozpościerała się olbrzymia równina.
Dopiero pod koniec dnia Hunter zatrzymał karawanę na niewysokim brzegu jeziora. Lękliwe flamingi natychmiast zdradziły obecność ludzi. Nim łowcy się spostrzegli, wielkie stado antylop umknęło w step. Buszowali więc po wybrzeżu wypłaszając chmary ptactwa z gąszczu papirusów, aż naraz Hunter przystanął i wskazał ręką w kierunku gładkiej toni jeziora.
– Stójcie cicho i patrzcie! – szepnął.
Najpierw usłyszeli parskanie i głosy będące czymś pośrednim pomiędzy chrząkaniem świń a rykiem krów, potem ujrzeli mięsiste, spiczaste uszy, wypukłe oczy i szerokie nozdrza. Hipopotamy ostrożnie wynurzały olbrzymie łby. Gniewnie parskając zbliżały się do brzegu. Łowcy byli przekonani, że przezorne, bystrookie zwierzęta spostrzegły ich obecność, nagle bowiem zaczęły się coraz głębiej zanurzać, a w końcu widać było jedynie ich oczy. Po chwili znów pojawiły się na powierzchni jeziora. Wynurzały się powoli i zbliżały do brzegu.
Łowcy przyczaili się za kępą papirusów czekając, co nastąpi dalej. Była to pora, w której hipopotamy zwykły opuszczać wodę w poszukiwaniu żeru. Hunter miał nadzieję, że będą wychodziły na ląd w pobliżu ich kryjówki. Wkrótce rozległo się głośne parskanie i prychanie. Tomek wychylił głowę.
– Niech pan spojrzy – szepnął, szturchając bosmana w bok.
Zwierzęta co chwila zanurzały niekształtne łby w przybrzeżnej wodzie w poszukiwaniu wodorostów, wśród których grzebały tak energicznie, iż woda dokoła zmącona była szlamem. Potem łby pojawiały się na powierzchni z pyskami pełnymi narwanych roślin.
Hunter trącił porozumiewawczo Smugę. Obydwaj cicho wysunęli się zza krzewu. Bezszelestnie przybliżyli się do samego brzegu jeziora. W tej chwili nie dalej jak o piętnaście metrów od nich wynurzył się hipopotam. Wyłupiaste ślepia natychmiast spostrzegły ludzi. Hipopotam prychnął głośno, po czym zaczął opadać w wodę, lecz łowcy błyskawicznie unieśli broń. Pierwszy wystrzelił Hunter, a w sekundę później pociągnął za spust Smuga. Potężne cielsko pogrążyło się w toni. Pozostałe hipopotamy skryły się natychmiast pod wodą.
Wilmowski, Tomek i bosman podbiegli do strzelców.
– Pudło, szanowni panowie! – zawołał bosman, śmiejąc się z niepowodzenia towarzyszy. – Oblizywaliście się już na tłustą pieczeń, a tymczasem trzeba się obejść smakiem.
– A to dlaczego, panie bosmanie? – zapytał Hunter.
– Dlatego, że obydwaj spudłowaliście!
– Założę się o butelkę prawdziwej jamajki, że obydwa strzały trafiły niezawodnie między oczy – odparł Hunter naśladując sposób mowy bosmana.
– Phi! Łatwo się zakładać, gdy grubas przepadł w wodzie jak kamień.
– Myli się pan, jutro wypłynie na powierzchnię, a wtedy stwierdzimy, który z nas dwóch ma postawić butelczynę jamajki – odparował pewnym głosem tropiciel.
– To chyba niemożliwe, żeby taki ciężar sam wypłynął – zaoponował Tomek.
– Niemożliwe? Jest prawie zupełnie pewne, że wypłynie. Wszystko zależy od tego, czy hipopotam był najedzony. Nagromadzony w jego olbrzymim żołądku pokarm sfermentuje, po czym gazy wyrzucą zwierzę na powierzchnię- wyjaśnił Hunter.
– Powiedz tylko naszym tragarzom, co leży przy brzegu na dnie jeziora, a przekonasz się, czy któryś będzie chciał stąd odejść przed wypłynięciem hipopotama – dodał Smuga.
Tomek zaraz oznajmił Murzynom o zastrzeleniu hipopotama. Ci zaczęli tańczyć wokół ogniska. Sambo natychmiast uczcił ten fakt nową piosenką:
“Mądry biały buana ma piękny karabin,
którym zabił wielkiego i głupiego hipopotama.
Sambo będzie jadł i wszyscy będą jedli mnóstwo bardzo wiele,
aż brzuchy spuchną jak góra Ruwenzori.”
Wilmowski nie oponował, gdy Murzyni oświadczyli, że chcą poczekać na wypłynięcie zdobyczy na powierzchnię wód. Wkrótce karawana miała się zaszyć w bezmierną dżunglę, gdzie zdobycie mięsa nastręczało wiele trudności. Przecież fauna gęstych lasów tropikalnych była bardzo uboga. W dżungli żyły jedynie niektóre gatunki małp. Poza tym można tam było napotkać dziką świnię leśną i okapi, co do którego istnienia krążyły dotąd jedynie nie sprawdzone pogłoski.
Nazajutrz, jak tylko słońce ukazało się na horyzoncie, wszyscy gromadnie pobiegli sprawdzić, co się dzieje z zastrzelonym hipopotamem. W pobliżu jeziora widniały na miękkiej ziemi głębokie ślady, wyglądające jak doły porobione grubym słupem. Hunter, zaledwie rzucił na nie okiem, zaraz poinformował łowców, że tędy przechodziły hipopotamy na nocny żer.
– Stawiaj pan butelczynę – zarechotał bosman, gdy się znaleźli nad brzegiem jeziora.
W pierwszej chwili Tomek również był przekonany, że marynarz wygrał zakład. Na spokojnej tafli jeziora nie było ani śladu rzekomo zabitego hipopotama. Młody Sambo niepomny przestróg rzucił się do wody. Odważnie wypłynął poza przybrzeżne szuwary. Wkrótce rozległ się jego krzyk:
– Buana, buana! Jest, jest tutaj…!
Z wielkiej radości musiał się zakrztusić wodą, gdyż rozległo się jego głośne prychanie, po czym znów zawołał:
– O, matko, ile tu mięsa!
W głosie Samba brzmiało tyle zachwytu, że Murzyni pędem rzucili się z powrotem do obozu, skąd powrócili z długimi linami. Wrzeszcząc, wskoczyli do jeziora i popłynęli do Samba.
– Ależ to głupcy, przecież tu mogą czatować krokodyle – oburzył się Tomek na widok tak wielkiej lekkomyślności.
– Dlatego właśnie nasi tragarze czynią tyle hałasu – powiedział Wilmowski ze śmiechem. – Mój drogi, nieczęsto trafia im się taka gratka. Dla dwóch ton świeżego mięsa Murzyni bez wahania ryzykują życie.
Tomek chwilę wiercił się niecierpliwie na brzegu, lecz ciekawość przemogła obawę. Zrzucił ubranie i wskoczył do wody.
– Kłaniaj się krokodylszczakom! – krzyknął za nim bosman.
Dingo bez namysłu śmignął do jeziora za swoim panem. Obydwaj zniknęli niebawem za pasem szuwarów. Dopiero po jakimś czasie ukazali się rozkrzyczani Murzyni. Zachłystywali się wodą, lecz dzielnie ciągnęli liny uwiązane do słupowatych nóg zwierzęcia, które wyłoniło się za nimi. Na wywróconym do góry brzuchem hipopotamie siedzieli Tomek, Sambo i Dingo.
– Ho, ho! Zamiast królem nasz Tomek został kapitanem! – krzyknął bosman. – Ahoy! Ahoy! Ster na prawo i całą parą naprzód!
Pierwsi Murzyni dopłynęli do brzegu, holowanie ciężkiego łupu poszło teraz znacznie raźniej. Hipopotam był olbrzymi. Długość jego tułowia bez ogona wynosiła ponad cztery metry, a wysokość nie przekraczała metra. Ciężar zwierzęcia według obliczeń Huntera dochodził do dwóch i pół tony, toteż Murzyni nie mogąc całkowicie wydobyć go na brzeg, pozostawili hipopotama zanurzonego do połowy w płytkiej wodzie. Za pomocą noży powyjmowali z mięsistych warg zwierzęcia wielkie kły, które doskonale imitowały kość słoniową, po czym przystąpili do wykrawania kawałków mięsa i tłuszczu.
W czasie południowego posiłku Murzyni pochłaniali olbrzymie ilości mięsiwa, odpoczywali leżąc, by po chwili znów rozpocząć jedzenie. Obżarstwo przeplatane snem i tańcami trwało przez cały dzień. Wilmowski miał zamiar wyruszyć w drogę na noc, lecz tragarze nie chcieli nawet o tym słyszeć. Żal im było odchodzić od ledwo napoczętego hipopotama.
– Soko są bardzo mądre i nie uciekną nam z lasu – tłumaczyli z zapałem. – Hipopotam natomiast nie ma rozumu i zaraz się popsuje, wtedy jego mięso będzie do niczego. Trzeba teraz jeść mnóstwo dużo.
Brzuch małego Samba nabrzmiał jak wielki bęben. Tomek spoglądając na niego twierdził, że teraz mógłby zastąpić tam-tam, gdyby zaszła potrzeba nadania jakichś sygnałów. Młody Murzyn nie przejmował się tymi kpinami. Napychał się mięsiwem, a w przerwach między jedzeniem układał pieśni na cześć sytości i lenistwa.
Wszystko wszakże na tym świecie musi mieć swój początek i koniec. Toteż następnego dnia około południa Wilmowski kategorycznie rozkazał Murzynom przygotować się do wymarszu. Z wielkim żalem przystąpili do zwijania obozu. Nim podjęli z ziemi pakunki, natarli swe ciała tłuszczem. Karawana ruszyła w drogę, lecz tragarze smętnym wzrokiem spoglądali za siebie na jezioro, gdzie został hipopotam. Niebawem zanucili pieśń o głupocie białych ludzi marnotrawiących tyle dobrego mięsiwa.
Sprytny Sambo nie martwił się zbyt długo. Na stepie często się pojawiały antylopy i bawoły. W pewnej chwili łowcy ujrzeli w dali zabawnie kołyszące się ponad wysoką trawą głowy żyraf; Sambo logicznie więc rozumował, że na razie nie grozi im głód, łowcy mają doskonałą broń palną i żyłka myśliwska powinna nakłonić ich niebawem do nowego polowania.
Cierpliwość Samba została wystawiona na ciężką próbę. Hunter bez przerwy popędzał tragarzy. Z uporem dążył na północ ku maleńkiej osadzie Beni, dokąd karawana dotarła jeszcze przed zachodem słońca. Murzyni zmęczeni szybkim marszem niedbale rozłożyli obóz na skraju wioski, po czym pokotem legli na gorącej ziemi.
Po dłuższej chwili wytchnienia zabrali się do przyrządzania wieczerzy. Tymczasem Wilmowski, Smuga i Hunter udali się do osiedla zamieszkałego przez dwóch Greków, kilku Indusów i kilkudziesięciu Murzynów. Wilmowski pragnął wynająć dwóch lub trzech przewodników znających dżunglę Ituri. Ponadto miał zamiar kupić trochę konserw. O ile uzupełnienie zapasów nie przedstawiało większych trudności, o tyle wynajęcie przewodników okazało się niełatwe. Murzyni, zaledwie się dowiedzieli, że łowcy mają zamiar chwytać żywe goryle, jednogłośnie odmówili udziału w wyprawie. Goryle i zdradliwi Pigmejczycy Bambutte napawali ich wielką obawą. Twierdzili, że w dżungli Ituri nigdy nie zaznają spokoju. Po długich namowach, jak i obiecaniu sutego wynagrodzenia, udało się w końcu łowcom zwerbować jednego przewodnika. Aby w końcu i on w ostatniej chwili nie zmienił decyzji. Hunter natychmiast zabrał go do obozu i oznajmił, że karawana wyrusza w drogę o świcie. Okazało się niebawem, że przezorność ta nie wyszła łowcom na dobre.
Nowy przewodnik mianowicie, Matomba, gadatliwością swoją posiał obawę w sercach dotąd mężnych tragarzy. Siedząc przy ognisku szeroko rozprawiał o czyhających w dżungli niebezpieczeństwach. Według jego relacji Pigmejczycy byli okropnymi ludożercami. Podobno nieraz w ich szałasach znajdowano pozostałości uczt kanibalskich. Przewodnik twierdził, że sam widział, jak Pigmejczycy używali ludzkich czerepów jako naczyń do picia wody. Opowiadał również o napadach karłów na wsie murzyńskie. Podczas gdy mężczyźni walczyli, rażąc napadniętych zatrutymi strzałami, kobiety-karlice doszczętnie rabowały zasiane pola i unosiły w dżunglę plony. Niesamowite opowieści o napadach, zasadzkach, zatrutych strzałach, okrucieństwie i ludożerstwie wywołały zamierzony efekt.
– O, ooo! Bambutte niechybnie zabiją białych łowców, a potem pomordują i zjedzą nas wszystkich – biadolili Murzyni. – Kabaka skazał nas na okropną śmierć!
– Wracajcie do domów – podszepnął nowy przewodnik. – Po co mielibyście służyć Bambutte za tłuste krowy na ich ucztach?
– Nie możemy teraz wracać – jęczeli Bugandczycy. – Katikiro każe nas powiesić, jeżeli opuścimy białych łowców. O, matko! Sam to nam powiedział!
– Źle z wami, źle z nami wszystkimi – powtórzył przewodnik.
Sambo słuchał z zapartym tchem i skóra cierpła mu na plecach. Wierny białym łowcom, postanowił natychmiast przestrzec ich przed grożącym niebezpieczeństwem. Pobiegł więc do Tomka. Szczękając z przerażenia zębami powtórzył wszystko, co usłyszał od nowego przewodnika. Mocno opalona twarz Tomka poszarzała pod wpływem słów młodego Samba, lecz mimo to odparł mężnie:
– Wiesz co, Sambo? To tylko strach ma wielkie oczy. Przewodnik niepotrzebnie straszy naszych ludzi tymi niesamowitymi opowieściami.
– O, biały buana, ty naprawdę jesteś mężny jak lew i silny jak słoń – szepnął Sambo, z uwielbieniem patrząc na chłopca. – Oni również mówią, że w dżungli nawet ptak-miodownik zamiast do miodu wiedzie ludzi w zasadzkę.
– Nie słyszałem o takich ptakach, najlepiej uczynimy, gdy powtórzymy wszystko memu ojcu.
– Tak, tak, powiedzmy wszystko zaraz.
Obydwaj udali się natychmiast do namiotu, gdzie pochyleni nad mapą naradzali się czterej łowcy. Tomek jednym tchem powtórzył relacje zasłyszane przez Samba.
– To prawda, tak mówi Matomba – przytakiwał młody Murzyn.
Smuga, jakby nie zważając na ich podniecenie, uśmiechnął się i rzekł:
– Wygląda mi na to, że najbardziej się boi nasz nowy przewodnik. Murzyni są bardzo skłonni do przesady. Pigmejczycy niechętnie obcują nie tylko z białymi, lecz nawet z innymi plemionami murzyńskimi. Dlatego też opowiada się o nich tyle nieprawdopodobnych historii. Nasłuchałem się wiele od Stanleya, który wśród ustawicznych walk z różnymi plemionami przewędrował Kongo wszerz, spiesząc na pomoc Eminowi-paszy. Wprawdzie Pigmejczycy są zdradliwi, nieufni i bardzo wojowniczy, lecz nie słyszałem, aby uprawiali ludożerstwo. Czerepy, rzekomo ludzkich głów, używane przez karłów do picia wody pochodzą z zabitych małp. Plemiona zamieszkujące dżungle żywią się małpami, ponieważ polowanie na inne zwierzęta nie jest dla nich łatwe.
– Jeden kumpel mówił mi, że małpie mięso smakuje tak jak ludzkie – zauważył bosman Nowicki.
– Wszystko jedno, jak ono smakuje – przerwał Hunter. – Najlepiej będzie, jeśli Matomba położy się już spać i przestanie straszyć ludzi.
– Co mówili na to wszystko Masajowie? – zaciekawił się Wilmowski.
– Mescherje zaraz rozstawił swoich ludzi na czatach naokoło obozu – odparł Tomek.
– Ha, więc i on się obawiał, żeby tragarze nas nie opuścili w nocy – wtrącił Hunter. – No, jeśli Mescherje czuwa, to my możemy spać spokojnie, co teraz przyda się nam wszystkim, gdyż jeszcze przedświtem ruszamy w drogę.
– Czy pan jest zdania, że możemy całkowicie zaufać Mescherje? – zapytał Wilmowski.
– Masajowie uważają siebie za wyższą kastę ludzi, przez samą więc dumę nie będą prowadzili konszachtów z innymi Murzynami. Poza tym wojownik masajski nigdy nie okazuje strachu – zapewnił Hunter. – Znam Mescherje nie od dzisiaj.
– Kładźmy się więc na spoczynek, mamy przecież wyruszyć jeszcze przed świtem – zakończył Smuga.
– Przejdę się po obozie i pogadam z Murzynami – powiedział Hunter przypasując rewolwer.
– Czekaj pan, nie jestem śpiący, możemy więc pójść razem – odezwał się bosman. – Prawdę rzekłszy, lubię posłuchać takiej strachliwej gadaniny.
Tomek zachichotał i wysunął się z namiotu za Sambem. On również przepadał za wszelkimi opowieściami. Hunter obszedł cały obóz, porozmawiał z Masajami, a potem udał się do swego namiotu. Natomiast bosman, Tomek i Sambo zbliżyli się do tragarzy, którzy szerokim kołem obsiedli ognisko. Bugandczycy skwapliwie zrobili im wygodne miejsca, ponieważ widok olbrzymiego, zawsze wesołego marynarza napawał ich dziwną ufnością i poczuciem bezpieczeństwa. Trójka przyjaciół przyjęła zaproszenie, a humorystyczne opowieści bosmana wkrótce wprawiły Murzynów w dobry nastrój. Późno już było, lecz rozochoceni tragarze nie spieszyli się na spoczynek.
Jeden z nich zwrócił się do bosmana:
– Silny i mądry jesteś, biały buana, powiedz więc, co to jest: mała, stroma góra, na którą żaden człowiek nie może się wspiąć?
Bosman nie znał murzyńskich dowcipów. Po kilku nieudanych odpowiedziach przyznał się, że nie wie. Wtedy Murzyn zawołał:
– Jajo!
Wszyscy inni śmiali się i z radości uderzali rękoma o uda. Potem zapytał ktoś inny:
– Biały buana, może to uda ci się odgadnąć: co to jest, co można dzielić, a przecież nikt nie pozna, gdzie to było dzielone?
Bosman roześmiał się i odparł:
– Woda!
Pochwalne okrzyki nagrodziły trafną odpowiedź; zabawa byłaby się przeciągnęła, gdyby nie marynarz, który spojrzał na niebo i zauważył:
– Nie wypoczniemy przed drogą, gwiazdy bledną, wkrótce nastąpi dzień.
– Tak, tak, one gasną, bo w dzień są niepotrzebne. Mała dziewczynka modliła się, aby świeciły tylko w nocy – wtrącił Sambo.
– Co ty opowiadasz? O jakiej dziewczynce mówisz? – zapytał Tomek.
– Biały buana nie wie, skąd się gwiazdy wzięły tam w górze? – odparł Sambo pytaniem.
– Ty też nie wiesz!
– Sambo mądry, Sambo wie!
– To opowiedz nam jeszcze o tym i pójdziemy spać – zaproponował Tomek.
Sambo usadowił się wygodnie i rozpoczął murzyńską legendę o pochodzeniu gwiazd:
– W pewnej wiosce nie było nic do jedzenia. Mała dziewczynka była bardzo głodna, więc jej ojciec udał się na dalekie łowy. Nie wrócił przez cały dzień. W końcu nastała czarna noc. Mała dziewczynka, która oczekiwała w wiosce na powrót ojca, zaczęła się obawiać, że wśród ciemnej nocy nie znajdzie on drogi do domu.
Modliła się więc bardzo do dobrych duchów, a potem wzięła z ogniska garść rozżarzonego popiołu i rzuciła go w górę, aby przyświecał ojcu podczas wędrówki. Mała dziewczynka modliła się tak gorąco, że dobre duchy wysłuchały jej próśb i przemieniły żarzący się popiół w błyszczące gwiazdy. Od tej pory tkwią one w górze nad nami. Niektóre przybierają przeróżne kształty, na przykład kwiatów lub zwierząt, i co noc wskazują drogę zbłąkanym w ciemnościach wędrowcom.
LEŚNI LUDZIE
Na północ i zachód od Beni rozciągała się sawanna porosła wysoką trawą. Za nią, na przestrzeni setek tysięcy kilometrów kwadratowych, rozpościerały się dziewicze lasy. Spiekana słońcem sawanna stanowiła olbrzymi, naturalny zwierzyniec Afryki. Jak wiatr przebiegały tam niezliczone stada antylop, to znów szarżowały na oślep groźne bawoły afrykańskie bądź nosorożce, a za trawożerną zwierzyną chyłkiem pomykały lwy i inne drapieżniki.
Zanim słońce wzeszło nad pasmem stromych, iskrzących się skał Ruwenzori, łowcy zdążyli minąć wąski pas sawanny. Wilgotny oddech dżungli musnął spotniałe w marszu twarze.
Po raz pierwszy wkraczał Tomek na dłuższy czas w dziewiczą dżunglę afrykańską, tak nieprzystępną dla białego człowieka. Nowy przewodnik, Matomba, poprowadził karawanę wąską ścieżką wijącą się poprzez naturalny tunel wśród drzew-olbrzymów, powikłanych pnączy, krzewów i wysokiej trawy. Chociaż był już dzień, łowcom wydało się, że słońce nagle zaszło; wierzchołki potężnych drzew łączyły pasożytnicze liany, tworząc ledwie przepuszczający dzienne światło dach. Od czasu do czasu w leśnym mroku prześwitywał nieśmiało błysk niebieskiego nieba i kładł się na ciemnej plątaninie bujnej roślinności tropikalnej. Z gałęzi drzew, jak ręce potwornych straszydeł, zwisały długie pasma suchego mchu i trawy.
Obydwa konie ocalałe od ukąszeń tse-tse pozostawił Wilmowski w Beni, gdyż w dżungli nie na wiele by się łowcom przydały. Tak więc, ze względu na osłabionego jeszcze Smugę, karawana szła powoli, ku zadowoleniu tragarzy nieufnie rozglądających się po mrocznej gęstwinie. W pierwszej chwili po wkroczeniu do dżungli mimo woli ściszali głos, jakby w obawie, że wywabią z gąszczu czyhające na nich leśne demony.
Tomek szybko ochłonął z pierwszego wrażenia. Pokpiwał nawet w duchu ze swych uprzednich obaw, obserwując niczym nie zmącony spokój objuczonych osłów.
“Nie jestem pewny, czy kłapouchy słusznie uchodzą za najmniej mądre stworzenia na świecie – rozumował. – Dlaczego więc miałbym być głupszy od osłów, które w obliczu każdego niebezpieczeństwa zdobywają się zawsze na tyle spokoju? A poza tym, czego tu się bać?”
Jakby na złość przypomniały mu się teraz wszystkie straszliwe opowieści zasłyszane od Murzynów. Ciche warknięcie Dinga przywróciło go rzeczywistości. Nagle gruby kawał suchej gałęzi spadł na ścieżkę. Byłby uderzył psa w łeb, gdyby nie uskoczył w bok. Tomek zadarł głowę do góry. Wysoko nad ziemią ujrzał brunatne, niewielkie zwierzątka przeskakujące z gałęzi na gałąź. Małpy, one to bowiem były, wrzasnęły z uciechy widząc psa gniewnie szczerzącego kły. Tomek pogroził im pięścią, a wtedy z drzewa znów się posypały pociski.
– Popatrz, brachu, jak to nas kuzyni witają! – śmiał się bosman.
– Ja tam się do takich kuzynów nie przyznaję – odburknął Tomek, lecz zaraz roześmiał się szeroko, widząc, że bosman zaledwie zdołał uskoczyć przed grubym kawałem gałęzi spuszczonym przez małpy wprost na jego głowę.
– Masz rację, czort z takimi kuzynami – żachnął się marynarz. – Chodźmy lepiej prędzej, bo towarzysze gotowi nas tutaj pogubić.
Pognali za karawaną śmiejąc się z zabawnej przygody. Tymczasem wędrówka stawała się coraz bardziej uciążliwa. Dosyć wyraźna dotąd ścieżka rozpłynęła się w leśnym gąszczu jak woda. Matomba przystanął bezradnie.
– Ścieżka się skończyła – poinformował łowców, jakby sami nie widzieli, że dalej będą musieli się przedzierać przez dżunglę nie tkniętą stopą ludzką.
Zgodnie z radą Matomby, należało się posuwać na północny zachód. Tam, według jego zapewnień, najłatwiej można było napotkać leśnych ludzi, jak nazywał goryle. Dwaj Masajowie wydobyli więc długie, ostre jak brzytwy noże i zaczęli wycinać w gąszczu drogę. Podczas wędrówki przed karawaną otwierały się czasem błotniste polany, czasem znów natrafiano na dość wygodne, naturalne galerie ciągnące się w głąb dżungli. Minęło już południe, a Hunter ustawicznie przynaglał do szybkiego marszu. Obecnie karawana posuwała się przez stosunkowo młody las.
Naraz Masajowie torujący nożem drogę zatrzymali się niezdecydowani.
– Ruszajcie naprzód! – przynaglił Hunter.
– Dobrze, ale powiedz, buana, w którą stronę mamy iść? – odparł Masaj.
Hunter wysunął się na czoło karawany, a za nim podążyli nasi łowcy z Tomkiem na przedzie.
– Oho, zaraz napotkamy jakąś wioskę murzyńską – powiedział chłopiec. – Widać, że jej mieszkańcy utorowali drogę przez las.
Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.
– W ten sposób jedynie królowie dżungli mogą sobie wydeptywać drogę przez las. Tędy po prostu przeszło stado słoni – wyjaśnił Hunter.
Tomek zdumiony spoglądał na dość szeroki korytarz.
– Więc to naprawdę słonie utorowały tę drogę? – jeszcze raz zapytał.
– Tak, Tomku, tylko stado słoni potrafi spowodować tak wielkie spustoszenie w młodym lesie – zapewnił Smuga. – Na podmokłym gruncie drzewa płytko zapuszczają w ziemię korzenie. Dlatego właśnie nie są w stanie oprzeć się niszczycielskiej sile słoni.
– Którędy mamy pójść, buana? – zagadnął Masaj.
Hunter zbadał wielkie ślady zwierząt, po czym zadecydował:
– Słonie powędrowały na zachód jakieś dwie, trzy godziny temu, możemy więc skorzystać z tej drogi bez narażania się na spotkanie z nimi.
Karawana ruszyła drogą utorowaną przez olbrzymy, nazwaną przez Tomka Aleją Słoni. Hunter nie musiał teraz przynaglać tragarzy do pośpiechu. Biegli niemal bez wytchnienia, trwożliwie rozglądając się wokoło, czy przypadkiem nie ujrzą słoni wynurzających się z gęstwiny. Po dwóch godzinach szybkiego marszu łowcy dotarli do przecinającego las strumyka.
Na przeciwnym brzegu, na znacznej przestrzeni, leżały na ziemi drzewa mimozowe i palmy oliwne wyrwane z korzeniami. Łatwo było się domyślić, że tam właśnie gospodarowało duże stado słoni; świadczyły o tym mimozy objedzone z liści oraz porozrywane potężnymi kłami pnie palm oliwnych, z których miąższ był wyjedzony.
Karawana przystanęła nad strumykiem. Hunter uznał, że niebezpiecznie byłoby wędrować dalej śladem słoni. Olbrzymie zwierzęta nasyciwszy głód odpoczywały zapewne gdzieś w pobliżu; nie warto było ryzykować spotkania z nimi. Jednocześnie tropiciel polecił Tomkowi trzymać Dinga na smyczy, ponieważ słonie na widok psa zawsze wpadają w bojowy szał.
Po krótkim postoju łowcy powędrowali wzdłuż strumyka. Dopiero tuż przed zapadnięciem ciemności zatrzymali się w gąszczu na nocleg. Trudno tu było marzyć o wygodnym wypoczynku. Nie rozbijano nawet namiotów. Murzyni sklecili naprędce szałasy z gałęzi, po czym wszyscy posilili się sucharami i konserwami. Jedynie dla Smugi przygotowano wygodne posłanie. Reszta łowców rozsiadła się przy ogniskach. Chmary komarów dawały się im we znaki, podsycali więc ogień wilgotnymi gałązkami, które paliły się wolno i gryzącym dymem odstraszały owady.
– Cały dzionek wędrujemy po dżungli, a goryli ani widu, ani słychu – rozpoczął bosman utyskiwanie. – Tyle różnych zwierzaków kiwało na nas ogonami w sawannie, cóż jednak z tego, kiedy wyście się koniecznie uparli na te małpoludy!
– Już pan narzeka, bosmanie? – zdziwił się Hunter. – O ile dobrze sobie przypominam, to wyśmiewał pan kiedyś moje zastrzeżenia co do łowów na goryle i… okapi.
– Pan bosman zawsze musi zrzędzić, to tak z przyzwyczajenia, założyłbym się jednak… – Tomek przerwał swe wywody zastanawiając się, o co mógłby się założyć z marynarzem, lecz zaraz uśmiechnął się i skończył: – Założyłbym się jednak o butelkę jamajki, że teraz po prostu usycha z ciekawości, aby jak najprędzej ujrzeć goryla. Czy nie tak jest, proszę pana?
– Pocałuj goryla w nos! – odciął się bosman. – Gdybym nie był ciekaw małpoludów, to bym się nie włóczył całymi tygodniami po tych wertepach.
– Nie pomyliłem się więc, ale ja również chciałbym je zobaczyć. Okropnie jestem ciekaw, w jaki sposób będziemy chwytali goryle.
– W korcu maku szukaliście się obydwaj z bosmanem – wesoło wtrącił Wilmowski. – Dla zaspokojenia ciekawości wśliznęlibyście się nawet do żołądka hipopotama.
– Może to i prawda, ale to my właśnie wyśledziliśmy handlarza niewolników. A kto potem odkrył przygotowaną przez niego zasadzkę? – puszył się chłopiec. – Dlatego powiedzcie nam lepiej, w jaki sposób łowi się goryle.
Rozweselony Hunter zawołał Santuru, ofiarował mu sporą porcję tytoniu, po czym zagadnął:
– Powiedz, Santuru, czy chwytałeś może już kiedyś małpy?
– Santuru łapał szympansy dla kabaki – odparł Murzyn pykając fajeczkę.
– Mały biały buana chciałby wiedzieć, w jaki sposób najłatwiej będzie można schwytać soko – powiedział Hunter.
– Małpy, tak jak ludzie, lubią bardzo piwo. Musimy tylko znaleźć mieszkanie soko, a potem zrobimy mocne piwo i postawimy je jak najbliżej. Potem zarzekamy, aż soko je wypiją i będą udawać pijanego człowieka – wyjaśnił Santuru.
– Patrzcie, jaki cwaniak! – zawołał bosman i zaciekawiony przysunął się do Murzyna. – Powiedz jeszcze, brachu, w jaki sposób znajdziemy te afrykańskie małpoludy?
– One lubią jeść słodkie owoce i pić wodę. Tam trzeba szukać.
– Toś odkrył niemal Amerykę. Każde zwierzę musi jeść i pić – oburzył się bosman.
– No tak, toteż przebywa tam, gdzie znajduje pokarm – wyjaśnił Hunter. – Goryle są zwierzętami roślinożernymi. Żywią się jagodami, brzoskwiniami, bananami, ananasami i korzeniami roślin, które pochłaniają w dużej ilości. Gdy już wyżrą wszystko w jednym miejscu, przyparte głodem przenoszą się gdzie indziej.
– Żeby więc trafić na ślad goryli, musimy poszukać okolic obfitujących w ulubiony przez nie pokarm – zawołał Tomek.
– Trafiłeś w sedno – powiedział Hunter.
– Czy małpoludy budują mieszkania na drzewach? – zapytał bosman.
– Z tego, co sam zaobserwowałem, z małp afrykańskich jedynie szympansy budują swego rodzaju daszki. Być może czynią to również goryle – odparł Hunter.
– Czy goryle żyją rodzinami? – dopytywał się Tomek.
– Przeważnie koczują rodzinami, lecz czasem łączą się również w stada. Mało jeszcze wiemy o ich sposobie życia. Niełatwo obserwować w dżungli żywe goryle.
– W którym kierunku poprowadzi nas pan teraz? – zagadnął Wilmowski.
– Wydaje mi się, że najlepiej zrobimy idąc wolno wzdłuż strumienia. Po drodze będziemy się rozglądali po lesie, dopóki nie znajdziemy dogodnego miejsca na rozłożenie obozu. Dopiero wtedy podzielimy się na mniejsze grupy i rozpoczniemy właściwe poszukiwania.
– Tak samo urządziliśmy się podczas wyprawy w Australii – z entuzjazmem powiedział Tomek. – Ależ to były wspaniałe czasy!
– Prawda, brachu, komarzysków też tam było mniej, tyle że z braku wody rozsychaliśmy się często jak stare beczki – westchnął bosman.
Noc była parna. Wokół obozowiska rechotały żaby i ćwierkały świerszcze. Po ciemnej dżungli pełzały białe opary. Od czasu do czasu rozlegał się trzask łamanej gałęzi, to znów krzyk przebudzonej małpy bądź rozgniewanej papugi. Spowita ciemnością dżungla bez przerwy dawała znać o swym istnieniu. Z głębi dziewiczego lasu płynął nieokreślony głos, który brzmiał jak przejmujące westchnienie.
Tomek z radością powitał wschodzące słońce. Jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki pierzchły wszelkie nocne przywidzenia. Mroczna dżungla znów stała się plątaniną niebotycznych drzew i pnączy. Ucho z łatwością odróżniało krzyk papug od małpich pisków, a trzask łamanej gałęzi nie podsuwał myśli o skradających się leśnych potworach.
Łowcy wykąpali się w płytkim strumieniu. Tomek i Dingo najdłużej się pluskali w ciepłej wodzie. Dopiero gdy Wilmowski zawołał, że śniadanie gotowe, chłopiec wyskoczył z wody i gwizdnął na psa. Dingo jednym susem znalazł się na brzegu. Tomek usiadł na zwalonej kłodzie. Właśnie wkładał wysokie trzewiki ze sznurowanymi cholewkami, gdy naraz Dingo warknął ostrzegawczo. Chłopiec spojrzał na niego zdziwiony, lecz w tej chwili pies zjeżył sierść i nieoczekiwanie skoczył na Tomka. Ten runął plecami na ziemię i wtedy ujrzał Dinga chwytającego kłami węża, który zwisał z gałęzi drzewa. Natychmiast zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Łeb węża musiał się przed chwilą znajdować na wysokości jego głowy. Jedynie błyskawiczny atak psa ocalił go przed ukąszeniem. Teraz Dingo zdołał wpić się kłami w błyszczące ciało węża tuż przy płaskim łbie. Pies i wąż upadli na ziemię, rozgorzała błyskawiczna, zaciekła walka.
– Ratunku! – krzyknął Tomek nie wiedząc, w jaki sposób mógłby przyjść psu z pomocą.
Z kłębowiska toczącego się po murawie najpierw stał się widoczny Dingo. Wyśliznął się zręcznie z objęć węża, który natychmiast zsunął się z brzegu do wody.
– Co się stało? Tomku, co tobie? – wołali przerażeni łowcy biegnąc ku niemu na wyścigi.
– Wąż! Wąż wisiał nade mną! Dingo się na niego rzucił!
Tomek z przejęciem opowiadał o niebezpiecznym wydarzeniu. Smuga i Wilmowski uważnie obejrzeli psa, który podniecony gwałtowną walką jeszcze gniewnie szczerzył kły.
– Wierny, poczciwy Dingo – odezwał się Smuga. – Dowiodłeś teraz, piesku, że potrafisz narazić własne życie w obronie swego pana.
– Dlaczego pan tak mówi? – zaniepokoił się chłopiec. – Czyżby wąż…?
– Nie chciałbym cię martwić, lecz mężczyzna musi umieć spojrzeć prawdzie w oczy – smutno odparł Smuga. – Wąż ukąsił Dinga tuż nad lewym okiem. Górna powieka już puchnie…
– Dingo, mój kochany Dingo… – szepnął Tomek nachylając się nad swym czworonożnym przyjacielem.
Drżącymi palcami dotknął psa, przyjrzał się szybko puchnącej powiece, po czym przytulił jego łeb do swej piersi. Z oczu Tomka popłynęły łzy.
– Czy naprawdę nie ma już dla niego żadnego ratunku? – zapytał łkając.
Mężczyźni stali głęboko wzruszeni. Obawiali się budzić w sercu chłopca złudne nadzieje. Sambo przyklęknął przy Tomku.
– Szkoda, że Samba tu nie było. Może wąż jego by ukąsił zamiast dobrego psa, który bronił Samba przed handlarzem niewolników – mówiąc to Sambo wycierał czarnym kułakiem łzy.
– Pies nie zawsze umiera, gdy ugryzie go wąż – wtrącił Mescherje. – Miałem takiego psa, co pogryzł się z wężem i nic mu nie było.
– Nie becz, brachu, nad żywym jeszcze przyjacielem, chociaż i mnie jakoś miękko się w dołku robi – dorzucił bosman, przygarniając do siebie chłopca i psa.
– Słuchaj, Tomku, nie chciałbym cię łudzić, ale przecież w Dingu płynie krew australijskich dzikich psów, dla których wszelkie płazy i gady nie są żadną nowością. Może ukąszenie węża mu nie zaszkodzi, nawet jeżeli był to wąż jadowity – zauważył Smuga.
– Czy pamiętacie, co gadał pan Bentley? Że w Australii nawet małe dzieci wężów się nie boją – porywczo powiedział bosman.
– Nie martwmy się, dopóki Dingo ma tak wesołą minę – dodał Wilmowski, spoglądając przez cały czas uważnie na psa.
Teraz dopiero Tomek zwrócił uwagę na zachowanie Ulubieńca. Otóż Dingo z wielkim zadowoleniem poddawał się pieszczotom. Wprawdzie mocno napuchnięta lewa powieka zakryła mu całe oko, lecz pies przekrzywił głowę i drugim okiem wesoło spoglądał na otaczających go ludzi. Tomek przestał płakać. Wtedy Dingo machnął kilka razy ogonem; różowym jęzorem polizał chłopca po zapłakanej twarzy, potem obwąchał chlipiącego Samba, dotknął wilgotnym nosem kułaków wciśniętych w oczy, szczeknął chrapliwie i pobiegł węszyć na brzegu, gdzie wąż zsunął się do wody.
– Widzisz, Dingo wcale się nie przejął ukąszeniem. Miejmy nadzieję, że wszystko się dobrze skończy – odezwał się Wilmowski.
– Najlepszym lekarstwem na wszelkie zmartwienia jest praca i ruch. Przygotujmy się szybko do drogi.
Obawa Tomka o życie ulubieńca była tak wielka, że tego dnia prawie wcale nie zwracał uwagi na dżunglę. Inni łowcy również co chwila uważnie spoglądali na Dinga, lecz nie spostrzegając, poza opuchlizną na lewym oku, dalszych skutków ukąszenia, powoli nabierali nadziei, że psu nic złego się nie stanie.
Tego samego dnia po południu łowcy natrafili na rozwidlenie strumienia. Stąd część wód płynęła wprost na zachód. Wartki nurt ginął w głębi zielonego naturalnego tunelu, utworzonego przez połączone lianami korony drzew rosnących na obu brzegach.
Hunter długo spoglądał w mroczny wyłom w zieleni dżungli. W końcu zaproponował, aby karawana zatrzymała się na odpoczynek przy rozwidleniu strumienia, podczas gdy on i Santuru rozejrzą się po okolicy. Nikt oczywiście nie oponował. Tropiciel ruszył w towarzystwie Murzyna na przeciwległy brzeg. Po chwili obydwaj zniknęli w gęstwinie dziewiczego lasu. Wrócili dopiero po dwóch godzinach.
– Wydaje mi się, że natrafiliśmy wreszcie na okolicę, w której mogą się gnieździć goryle – oświadczył Hunter po powrocie z wypadu. – O godzinę drogi stąd znajduje się w pobliżu strumienia wiele dzikich drzew owocowych. Woda i obfitość pożywienia, a nade wszystko brak jakichkolwiek mieszkańców stwarzają ulubione przez małpy warunki bytowania.
– Czy znalazł pan miejsce nadające się do rozłożenia obozu? – zatroszczył się Wilmowski.
– Owszem, napotkaliśmy sporą, zaciszną polanę na niewielkim wzniesieniu.
Nie tracąc czasu przeprawili się przez strumień i podążyli wzdłuż płynącej na zachód odnogi. Z wielkim trudem przedzierali się przez gąszcz, Hunter bowiem nie pozwolił wyrąbywać drogi.
– Im mniej wrzawy narobimy, tym prędzej osiągniemy cel wyprawy – tłumaczył. – Musimy pamiętać, że goryle unikają spotkań z ludźmi, a niepokojone, natychmiast się przenoszą w inną okolicę.
W plątaninie lian i drzew musieli wyszukiwać łatwiejsze przejścia dla tragarzy i zwierząt jucznych. Chwilami schodzili w łożysko strumienia, by posuwać się jego łagodnym nurtem. Tomek, uczulony na węże, z niepokojem wyśledził kilka wodnych żmij, które szybko umykały spod nóg.
Uciążliwa wędrówka zajęła sporo czasu. Dopiero po trzech godzinach dotarli do przerzedzonego lasu o niezwykłym kolorycie. Między długimi szpalerami jasnokarmazynowych akacji rozrzucone były drzewa brzoskwiniowe i złoto kwitnące dzikie mimozy. Nie opodal była polana wybrana uprzednio przez tropiciela.
Mieli się tu zatrzymać na dłuższy czas, więc rozbili namioty, a cały obóz otoczyli ogrodzeniem zbudowanym z gałęzi i mocnych lian. Tomek ściął w lesie wysmukłe drzewo, które po usunięciu gałęzi miało służyć za maszt flagowy. Razem z Sambem wkopali go pośrodku obozu i na umocowanych do drzewca blokach bardzo uroczyście wciągnęli polską flagę. Dopiero tuż przed zachodem słońca uporali się z najpilniejszymi pracami obozowymi.
Wieczorem, zmęczeni nużącym przedzieraniem się przez dżunglę, podróżnicy paląc fajki niewiele rozmawiali. Sen sklejał im powieki i już mieli się rozejść do namiotów, gdy naraz z głębi dżungli doszedł dźwięk, jakby uderzano w wielki metalowy kocioł.
– Tam-tamy! – zawołał Tomek, lecz zamilkł natychmiast.
W mrocznym lesie rozległ się ryk przypominający z początku jakby szczekanie wielkiego brytana, a potem głuche warczenie podobne do huku dalekiego grzmotu. Przerażający ryk oraz dudnienie powtarzane przez echo zdawały się rozbrzmiewać we wszystkich zakątkach dżungli. Biali podróżnicy i Murzyni z zapartym tchem wsłuchiwali się w te niesamowite głosy.
– Leśni ludzie! – szepnął Matomba poszarzałymi ze strachu wargami.
– Soko! – cicho przywtórzył Santuru.
– Czy jesteś pewny, że to głosy goryli? – zapytał Hunter.
– Tak, tak. Santuru słyszał już nad jeziorem Kiwu gniewające się soko – zapewnił nadworny łowczy.
– Wygaście zaraz ognisko, bo inaczej leśni ludzie przyjdą tu w nocy i zjedzą wszystkich – pospiesznie zawołał Matomba.
– Uspokój się, Matomba, takim gadaniem straszysz niepotrzebnie siebie i innych – skarcił Hunter – Twoi leśni ludzie są zwykłymi zwierzętami, które nie odważą się napaść na nasze obozowisko. Ogień musimy wygasić, aby nie spłoszyć goryli.
Murzyni pospiesznie zadeptali ognisko, natychmiast też przestali narzekać na zmęczenie. Niektórzy przykucnęli na ziemi trzymając ostre dzidy w pogotowiu, jakby oczekiwali napaści.
– Dlaczego Murzyni nazywają goryle leśnymi ludźmi? – zapytał podniecony Tomek.
Wilmowski spokojnie wyjaśnił:
– Wiele szczepów murzyńskich mniema, że goryle są naprawdę dzikimi ludźmi. Mają oni rzekomo przebywać w głębi dżungli z obawy, aby nie zaprzęgnięto ich do pracy. Umyślnie jakoby udają również nieznajomość ludzkiej mowy. Należy wziąć pod uwagę, że do tej pory bardzo mało wiemy o życiu małp człekokształtnych. Z tego też powodu niejedna już powstała o nich legenda.
– Ciekawe, kto pierwszy odkrył w dżungli goryle? – zapytał Tomek.
– O ile sobie dobrze przypominam, to w połowie dziewiętnastego wieku jako pierwszy z białych ludzi odkrył goryla nad brzegami rzeki Gabun misjonarz Savage. Początkowo uważano goryla za szympansa, dawno już znanego afrykańskiego leśnego człowieka. Później jednak podróżnik Du Chaillu bliżej mu się przypatrzył, a wtedy uznano w gorylu oddzielny i najbliższy człowiekowi gatunek małpy.
– Czy to prawda, że goryle napadają na ludzi i są tak potwornie silne?
– Trudno mi o tym dyskutować, gdyż widziałem zaledwie jednego zdychającego już goryla, i to… w niewoli.
– A może pan Hunter wie coś ciekawego o gorylach? – zagadnął Tomek.
– Nie widziałem jeszcze tych bestii ani żywych, ani martwych. Mogę mimo to dla uspokojenia nas wszystkich dodać, że pojedynczy goryl podobno ustępuje człowiekowi z drogi, lecz gdy jest razem z rodziną, wtedy śmiało atakuje. Najlepiej w takim wypadku zachować strzał na ostatnią chwilę – wyjaśnił Hunter.
– Grunt to dobra pukawka i… celne oko, brachu kochany – mruknął bosman.
– Trafnie to powiedziałeś, bosmanie – odezwał się Smuga. – Cokolwiek czarni lub biali ludzie naopowiadali o gorylu, jest on w rzeczywistości tylko złośliwym, fałszywym, upartym i niebezpiecznym zwierzęciem. Jeżeli staniesz z nim twarzą w twarz, pal między ślepia bez najmniejszych skrupułów i mierz celnie! Inaczej rozerwie cię na sztuki potężnymi kłami, tak jak każde inne dzikie zwierzę.
Mescherje błysnął w uśmiechu białymi zębami i rzekł:
– My zaraz zrobimy mocne piwo, jak mówił Santuru, a biały człowiek zamknie do klatki wielką małpę.