158663.fb2 Tomek u ?r?de? Amazonki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Tomek u ?r?de? Amazonki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Gniew bogów

Więc jednak naprawdę istnieje zaginione miasto, o którym słyszeliśmy od Pirów – cicho odezwał się Tomek. – Czyżby wolni Kampowie obrali je sobie na kryjówkę? Kapitan Nowicki odjął lunetę od oka i odparłŕ- Nigdzie nie widać żywego ducha. Wszędzie pustka i martwota. W wielu miejscach dżungla już wdarła się w gruzy.

– Chodźcie tutaj! Znalazłyśmy zejście do doliny – zawołała Sally. Na lewym końcu platformy znajdował się potężny blok kamienny, obramowany u dołu wąskim progiem. Przy nim właśnie stały Sally i Natasza.

– Tędy idzie się do stopni wyciosanych za załomem bloku – powiedziała Sally.

Tomek najpierw spojrzał na prostopadłe zbocze góry. Skalna platforma zwisała nad kilkudziesięciometrową przepaścią. Odwrócił się do żony i rzekłŕ- Sally, dlaczego bez ubezpieczenia chodziłaś po tym parapecie? Czy mało jeszcze mamy kłopotów?

– Nie cierpię na zawroty głowy, a poza tym, dlaczego tylko mężczyźni mają zawsze pierwsi się narażać?

– Przestańcie, nie czas na przekomarzanie – wtrącił Nowicki. – Tomku, bierz sznur.

Tomek obwiązał się w pasie końcem liny, po czym wszedł na wąski, skalny próg. Marynarz przytrzymał sznur. Tomek zniknął za załomem.

– Tu jest tylko miejsce dla jednego człowieka, przywiązałem linę, przechodźcie pojedynczo – zawołał. – Idę na dół! Dingo!

Następny poszedł Haboku, a za nim Zbyszek, trzej Cubeowie, kobiety i marynarz.

Wysokie stopnie wyciosane w skale wiodły pod platformę zawieszoną nad przepaścią, a stamtąd, wzdłuż prawie pionowej ściany, opadały aż na dno doliny. Tomek pomyślał, że jeśli była to jedyna droga do miasta, to każdy przybysz musiał być natychmiast zauważony przez mieszkańców. Nim minęło pół godziny, wszyscy uczestnicy wyprawy już znajdowali się w dolinie.

– Dingo wciąż węszył na schodach – oznajmił Tomek.

– Na kamieniach nie zauważyłem żadnych śladów – odparł Nowicki. – Czyżby ktoś szedł tędy przed nami?

– Licho wie, co tutaj się kryje? Nie możemy wejść gromadą między ruiny – powiedział Tomek.

– Pewno duchy Kampów mieszkają w nich – trwożliwie szepnął Haboku. – W pobliżu naszej wsi również znajdują się skały, zamieszkiwane przez duchy. Tam nikomu nie wolno chodzić.

– Tutaj zapewne też kryją się duchy! Pies mądry, on je widzi – dodał drugi Indianin.

Tomek wiedział, że odważni w boju Cubeowie zawsze drżeli na myśl o czarach i duchach. Toteż uśmiechnął się dyskretnie i odparłŕ- Na pewno nie ma tutaj duchów, obyśmy tylko nie natknęli się na wrogich Kampów. Zostańcie tu wszyscy i miejcie się na baczności. Pójdę z Dingiem na zwiad. Gdybym spotkał kogoś, strzelę dwukrotnie.

Tomek z psem u nogi ostrożnie zbliżał się do kamiennego muru okalającego ruiny miasta. Niebawem przystanął przed oryginalną bramą. Jej boczne filary stanowiły dwa potężne, gładko ociosane głazy, na których opierał się szeroki, kamienny blok ułożony poziomo. Na jego frontalnej części były wyryte symetrycznie ułożone ozdoby lub znaki, a wśród nich, nad wejściem do miasta, widniał symbol słońca. Masywny mur otaczający miasto był w wielu miejscach zrujnowany. Głazy porozsuwały się bądź nawet zapadły w ziemię. Tomek cicho gwizdnął na Dinga, po czym ze sztucerem w dłoniach przeszedł przez bramę.

Miasto leżało na dwóch tarasach, które wyglądały jak potężne stopnie wykute w stoku wysokiej góry. Szeroka, brukowana ulica prowadziła wprost od bramy ku szerokim, kamiennym schodom na wyższy taras. Po obydwóch stronach ulicy stały domy, zbudowane z gładko obrobionych, idealnie dopasowanych głazów, które układano bez spajania zaprawą. Większość domostw nie miała dachów, ponieważ strzechy już dawno się porozpadały. Tylko kilka większych budowli nakrytych było dachami z wielkich kamiennych płyt.

Tomek zachowując ostrożność szedł główną ulicą, zerkał w przecznice, zaglądał do ruin domów. Wszędzie czuć było ostry odór nagromadzonych odchodów nietoperzy. W wielu miejscach ulice zapadły się bądź pocięte były bezdennymi, szerokimi szczelinami. Również ściany niektórych domów rozsypywały się lub czasem zaledwie tylko wystawały z ziemi, która rozstąpiła się pod nimi. Wśród gruzów domów oraz popękanych bruków ulic rosły drzewa, pieniła się trawa i dzikie krzewy. Tomek nie miał wątpliwości, że miasto zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi, tak często nawiedzające andyjskie kraje [128].

Coraz bardziej zaintrygowany myszkował wśród ruin. Był już pewny, że tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi wydarzyło się tutaj przed wiekami. Miasto odcięte od świata zapewne zostało zbudowane jeszcze na długo przed podbojem hiszpańskim. Może niegdyś ukryło się w nim jakieś plemię, które nie chciało ulec białemu najeźdźcy? Ruiny miasta przecież znajdowały się w okolicy, która na mapie jeszcze obecnie stanowiła białą plamę. Było również odizolowane od reszty kraju, ponieważ wolne plemiona Kampów zajadle broniły dostępu do niego. Nic jednak nie wskazywało na to, że gdzieś w pobliżu kryli się ludzie. W jakim więc celu więziono by tutaj Smugę?

Tomek przeszedł główną ulicą ku szerokim, kamiennym schodom, wiodącym na wyższy taras. Dingo przystanął, węszył w powietrzu, potem wbiegł na kamienne stopnie, a z nich na obszerny plac. Tam znów zatrzymał się, cicho zaskomlał i kilka razy machnął ogonem.

Serce uderzyło żywiej w piersi Tomka. Dingo zazwyczaj tak zachowywał się, gdy odnajdywał znajomy ślad. Tomek bez wahania wszedł na górny taras.

– Szukaj, Dingo, szukaj! – zachęcał ulubieńca.

Pies zaczął węszyć, biegał tu i tam, spoglądał na Tomka. To machał ogonem i cicho skomlał, to znów jeżył sierść na karku.

– Co znalazłeś? Co chcesz mi powiedzieć? Czy grozi nam niebezpieczeństwo? – pytał Tomek.

Pies odwrócił do niego łeb i warknął.

– A więc jednak ostrzegasz! Czyżby tutaj naprawdę kryli się ludzie? – mruknął Tomek. Przewiesił przez ramię sztucer na pasie i wydobył z pochwy rewolwer. Krótka, szybkostrzelna broń wydawała mu się praktyczniejsza w tej sytuacji.

Z rewolwerem gotowym do strzału rozglądał się po tarasie. Na obydwóch bokach obszernego placu stały dwa olbrzymie gmachy. Jeden z nich niemal w połowie leżał w gruzach, drugi natomiast wyglądał na prawie nienaruszony. Pomiędzy tymi gmachami, na krańcu placu, znajdowały się mniejsze, w znacznej części zniszczone domy.

– Szukaj, Dingo! – rozkazał Tomek.

Pies kluczył po placu, lecz coraz bardziej zbliżał się do dobrze zachowanej budowli. Na popękanych, kamiennych schodach przystanął, obejrzał się na Tomka.

– Szukaj, Dingo! – znów padł rozkaz.

Tomek ostrożnie wchodził na schody. W górze nad samym wejściem wyryty był symbol słońca. Po chwili Tomek znalazł się w ogromnej sali. Przez krótki czas stał bez ruchu, aby wzrok przystosował się do półmroku panującego wewnątrz budynku. Potem zaczął się rozglądać wokoło. Olbrzymia sala była zupełnie pusta. Na ścianach zachowały się ślady jakichś malowideł. Tomek odczuwał coraz większy niepokój. Naraz uzmysłowił sobie, że kamienna posadzka była niemal zupełnie czysta. W innych domach, do których przedtem zaglądał, gruba warstwa odchodów nietoperzy i ptaków pokrywała podłogi. Tomek natychmiast położył palec na spuście rewolweru. Ktoś musiał tutaj utrzymywać porządek, a więc ruiny miasta nie były całkowicie nie zamieszkane.

Na obydwóch bokach sali znajdowały się głębokie nisze, natomiast w ścianie, na wprost głównego wejścia do budynku, czernił się wąski otwór. Tomek zajrzał do nisz, a następnie zaczął zbliżać się ku ciemnemu otworowi. Nagle Dingo warknął głucho, po czym kilkoma susami przebiegł mroczną salę i zniknął w otworze. Gwałtowne ujadanie zwielokrotnione echem rozbrzmiało w ciemności. Potem Dingo zaskowyczał z bólu i znów zacząłgwałtownie szczekać, jakby kogoś atakował.

Tomek natychmiast podskoczył na ratunek ulubieńcowi. Wśliznął się w ciemny otwór. Nieprzenikniona ciemność przykuła go do miejsca.

Pospiesznie wydobył pudełko zapałek. Wsunął rewolwer za pasek od spodni. Dingo szczekał zajadle. W nikłym płomyku zapałki Tomek ujrzał psa, który rozgniewany rzucał się na kamienną, pustą ścianę. Tomek wypalił kilka zapałek, przy ich blasku obszedł niezbyt obszerną komnatę. Ku swemu zdumieniu nie znalazł nikogo. Nie było tu okien ani drzwi. Dingo wciąż warczał i ze zjeżoną sierścią na karku obwąchiwał gładką ścianę.

W tej chwili rozległ się przeciągły, głuchy grzmot. Masywny, kamienny gmach zadrżał w posadach. Nikła smuga światła w wąskim otworze poszarzała. Przeraźliwe wycie Dinga wyrwało Tomka z osłupienia. Pochylił się i wybiegł z tajemniczej komnaty. Po kilku chwilach znalazł się na schodach przed gmachem… Przystanął jak rażony piorunem. Pozostali uczestnicy wyprawy, których pozostawił przed ruinami starożytnego miasta, już znajdowali się na drugim tarasie. Wolno cofali się na środek placu, a za nimi, szerokim półkolem, postępowali uzbrojeni, milczący indiańscy wojownicy.

Tomek błyskawicznie zorientował się w sytuacji. Podczas jego nieobecności Kampowie zapewne nieoczekiwanie okrążyli towarzyszy.

Skoro od razu nie rozpoczęli walki, Nowicki zaczął wycofywać się do ruin miasta, aby połączyć się ze zwiadowcą.

– Dingo, do nogi! – stłumionym głosem rozkazał Tomek.

Kampowie szli szeroką ławą. Byli nadzy. Jedynie małe fartuszki, przytrzymywane przez sznurek z łyka, zasłaniały im podbrzusza. Twarze mieli pomalowane w niebieskie i czerwone fantastyczne wzory. Na głowach nosili korony wyplecione z włókien palmowych i ozdobione piórami ptaków, a z tyłu zwisały im aż na plecy pęki barwnych, suszonych kolibrów. W przekłutych muszlach usznych tkwiły ozdoby z drewna.

Indianie zachowywali wymowne, groźne milczenie. Krok za krokiem postępowali za białymi, trzymając na napiętych cięciwach łuków długie, czarne strzały.

Tomek zrozumiał, że wszelki opór był beznadziejny. Liczebność Indian od razu przesądzała o ich zwycięstwie. Poza tym, jeśli byli mieszkańcami zaginionego miasta, to właśnie u nich miał przebywać Smuga.

Dopiero po dłuższej chwili Tomek zauważył, że czarne chmury zasłoniły rozjarzone słońcem niebo. Zaraz też przypomniał sobie, że od kilku dni obserwowali w północno-wschodniej części gór czarny dym sączący się z wysokiego szczytu. Przed chwilą musiał nastąpić gwałtowny wybuch wulkanu.

Nie było czasu do stracenia. Najmniejszy, podejrzany dla Indian ruch lub gest mógł rozpętać bezkompromisową walkę, która oznaczała nieuniknioną śmierć dla wszystkich uczestników wyprawy.

Tomek zbiegł po stopniach. Dingo warknął, wyszczerzył kły.

– Spokój, Dingo! Idź do pani! – krótko rozkazał Tomek. Wolno zbliżał się do swych towarzyszy. Kampowie wyżej unieśli łuki i wymierzyli czarne strzały w jego pierś. Tomek wsunął rewolwer do pochwy. Bokiem ominął przyjaciół; zatrzymał się pomiędzy nimi i Kampanii. Przez długą chwilę wpatrywał się w ich groźne twarze.

– Pozdrawiam wojowników wolnych Kampów – odezwał się po hiszpańsku.

Indianie stali jak kamienne posągi.

– Przybywamy do was jako przyjaciele – powiedział Tomek. – Niech moi bracia opuszczą broń i zaprowadzą nas do swojej wioski. Tam wyjawimy im cel naszego przybycia.

Trudno było odgadnąć, czy Kampowie rozumieli słowa Tomka, bowiem ani jeden muskuł nie drgnął w ich twarzach. Przenikliwym wzrokiem mierzyli białych i nie opuszczali napiętych łuków.

– Jestem dowódcą wyprawy, chciałbym rozmawiać z wodzem wolnych Kampów – znów odezwał się Tomek.

Jeden z Indian ruszył ku niemu. Szedł czającym się krokiem, dopóki grot długiej strzały niemal nie dotknął piersi Tomka. Mocniej naciągnął cięciwę łuku. Tomek spokojnie spoglądał wprost w oczy Kampy. Indianin nieoczekiwanie zluźnił cięciwę łuku, zdjął z niej strzałę. Z woreczka umocowanego do sznurka opasującego biodra wyjął fotografię. Tomek zaledwie zerknął na nią, pobladł z wrażenia. To była ślubna fotografia jego i Sally.

Kampa zaś spoglądał to na fotografię, to na Tomka. Nagle zerwał Tomkowi kapelusz z głowy. Znów popatrzył na jego twarz, a potem na fotografię. Następnie spojrzał w kierunku kobiet. Wkrótce utkwił wzrok w Sally. Potem schował fotografię do woreczka.

Kampa rzucił swoim jakiś rozkaz. Indianie otoczyli wyprawę zwartym kołem. Teraz Kampa przeszył Tomka przenikliwym spojrzeniem, a następnie rzekł po hiszpańskuŕ- Będziesz rozmawiał z wodzem wolnych Kampów. Powiedz swoim, żeby nie stawiali oporu. Musimy zawiązać wam oczy.

– Więc ty nie jesteś wodzem? – zapytał Tomek.

– Milcz i rób, co powiedziałem!

Tomek podszedł do towarzyszy. W języku hiszpańkim powtórzył słowa Kampy, a potem dodał poj>olskuŕ- On ma moją i Sally ślubną fotografię. Mógł ją otrzymać tylko od Smugi.

– Dobra wiadomość, chociaż czuję się, jakbym siedział w paszczy wściekłego rekina – odparł No wieki.

Kampowie zawiązali jeńcom oczy przepaskami, potem ujęli ich za ręce i ruszyli w drogę.

Tomek wkrótce domyślił się, że wprowadzono ich do tajemniczego budynku, w którym Dingo atakował kogoś niewidzialnego. Tylko do tego gmachu wiodły schody. Z łatwością również odgadł, że weszli do drugiej, mniejszej, ciemnej komnaty. Musiały znajdować się w niej jakieś ukryte przejścia, ponieważ bardzo długo prowadzono ich krętymi korytarzami pnącymi się w górę bądź opadającymi w dół. Tomek stracił orientację. W końcu zaczęli wchodzić na wąskie schody. Po pewnym czasie Kampowie zatrzymali się i zdjęli im opaski z oczu.

Znajdowali się w obszernej sali. Groźni, uzbrojeni wojownicy już gdzieś zniknęli. Kilku Kampów ubranych w obszerne kuźmy spoglądało na nich ciekawym wzrokiem.

– Odłóżcie broń – polecił jeden z nich. Tomek bez wahania odpiął pas z rewolwerem i razem ze sztucerem położył na posadzce. Inni uczynili to samo.

– Zostawcie tu również wszystkie swoje rzeczy – znów odezwał się Kampa.

Gdy uczynili, co kazał, wyprowadził ich na korytarz, z którego weszli do dużej sali. W jednym jej końcu kilku zbrojnych Kampów, ubranych w kuźmy, otaczało półkolem brodatego mężczyznę, siedzącego na tronie ze szczerego złota. Mężczyzna oparł dłonie na kolanach i w milczeniu wpatrywał się w nadchodzących jeńców. Przystanęli o kilka kroków przed tronem. Dingo szczeknął chrapliwie, próbował wyrwać się, lecz Sally mocno przytrzymała go za obrożę.

Kampa, który przyprowadził jeńców, zbliżył się do wodza siedzącego na tronie i podał mu fotografię wydobytą z fałd kuźmy. Brodacz skinął głową, po czym bez słowa odprawił go ruchem dłoni.

Tomek wraz z przyjaciółmi stali w milczeniu. Wydawało się im, że ów brodacz był białym mężczyzną. Zapewne przewodził wolnym Kampom, skoro siedział na złotym tronie otoczony wodzami poszczególnych plemion. Długie, czarne włosy opadały mu aż na ramiona, a broda okalająca twarz sięgała piersi. Ubrany był w kuźnię z miękkiego materiału przetykanego złotymi nićmi. Bose stopy opierał na skórze jaguara. Wódz nieco pochylił się do przodu i rzekł po polskuŕ- Witajcie, drodzy przyjaciele! Nie mogę teraz was uściskać. Ci zbrojni wodzowie uważnie śledzą każdy nasz gest. Bądźcie rozważni, znajdujemy się w jaskini rozgniewanego jaguara.

Dingo szczeknął i machnął ogonem.

– Niech mnie rekin połknie, to nasz Smuga! – cicho zawołał kapitan No wieki.

– Nareszcie odnaleźliśmy pana! – odezwał się Tomek z trudem tłumiąc wzruszenie.

– Od kiedy znalazłem się w niewoli, bałem się tej chwili jak niczego w życiu – odparł Smuga. – Od kilku dni drżę z niepokoju o was…

– Więc pan wiedział, że idziemy tutaj? – zdumiał się Tomek.

– Doniesiono mi o tym w dzień po waszej bitwie. Wiedziałem, że trzech z was padło.

– W jaki sposób? Czy to naprawdę było możliwe?

– Później porozmawiamy. Od chwili tej tragicznej walki każdy wasz krok był uważnie śledzony. Z wielkim trudem wymogłem na Kampach, żeby doprowadzili was tutaj żywych. Tym niemniej znajdujemy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Na domiar złego od kilku dni przeklęty wulkan wznowił działalność. Oni sądzą, że wasze wtargnięcie do ich państwa spowodowało gniew bogów.

– W jaki sposób dostał się pan tutaj? Dlaczego oni trzymają pana w niewoli? – zapytał Tomek.

– Mój przewodnik okazał się emisariuszem wolnych Indian. Wprowadził mnie w pułapkę. Szukali białego wodza, który nauczyłby ich wojennej taktyki najeźdźców. Przygotowują zbrojne powstanie [129].

– Odnaleźliśmy tego przewodnika. Był konający, lecz zanim umarł, wskazał nam drogę – wyjaśnił Tomek. – Zdradził swoich, abyśmy mogli pospieszyć panu na ratunek.

– Wiedział dobrze, że stąd żywi nie wyjdziecie. To dawna kryjówka Inków. Tutaj ich niedobitki schroniły się przed Hiszpanami. Gdy trzęsienie ziemi zniszczyło im miasto w dolinie, zbudowali drugie na szczycie skały. Potem urządzili tu swoją główną kwaterę wolni Kampowie, którzy twierdzą, że wywodzą się w prostej linii od Inków.

Jeden z wodzów stojących obok Smugi odezwał się gardłowym głosem.

– Teraz musicie odejść. Zobaczę was później – rzekł Smuga.

– Tomku, nie układaj planów, dopóki nie pomówimy. Odpocznijcie po trudach. Idźcie już!

Tomek z przyjaciółmi wyszli z sali. Kampa, który uprzednio przyprowadził ich do Smugi, już czekał na korytarzu. Przeszli kilka kondygnacji, po czym przewodnik wskazał im dwie obszerne komnaty, w których mieli przenocować.

– Popatrzcie! Oddali nam wszystkie nasze rzeczy – zawołał uradowany Zbyszek, gdy Kampa zniknął za matą osłaniającą otwór drzwiowy.

– Ale broń zatrzymali – zauważył kapitan Nowicki. – Pal ich sęk! Grunt, że odnaleźliśmy Smugę.

– Poczciwy, wierny Dingo! Pierwszy poznał pana Smugę – mówiła wzruszona Sally. – Gdy tylko weszliśmy do tronowej komnaty, Dingo omal nie wyrwał mi się do niego.

– Jeszcze w ruinach starożytnego miasta zdawało mi się, że Dingo trafił na jakiś znajomy ślad – odezwał się Tomek. – Zapewne Smuga nieraz tam bywał.

– Wprost nie mogę uwierzyć, że naprawdę odnaleźliśmy pana Smugę – powiedziała Natasza. – Zatrwożyły mnie jego słowa.

– Ba, sytuacja nie jest wesoła, ale nie w takich już bywaliśmy opałach – rzekł kapitan Nowicki. – Skoro Smuga już od kilku dni wiedział, że pakujemy się wilkowi w gardło, to na pewno rozmyślał również nad sposobami ratunku. Poza tym my także poruszymy mózgownicami. Zaufajmy Smudze i Tomkowi. Oni we dwóch coś wymyślą.

– Racja, kapitanie! Nic a nic się nie boję – wtrąciła Sally.

– Ciekaw jestem, w jaki sposób Smuga dowiedział się tutaj o naszej bitwie? – powiedział Tomek. – Czyżby Kampowie na wzór dawnych Inków przekazywali wiadomości sposobem sztafetowym?

– Zapewne tak właśnie robią – przywtórzyła Sally. – Poszczególni gońcy mogą przebiegać z wiadomością od plemienia do plemienia. Słyszałam, że za czasów Inków wiadomość przekazywana w taki sposób w ciągu dnia docierała do miejscowości odległej o około dwustu pięćdziesięciu kilometrów.

W tej chwili do rozmawiających zbliżył się Haboku, który przez cały czas przyglądał się przez okno okolicy.

– Tutaj dużo wojowników – odezwał się. – Naokoło wysokie skały. Ucieczka niemożliwa, a duchy w wielkiej górze bardzo się gniewają. Zasłaniają słońce czarnymi chmurami. Kampowie przestraszeni, może być źle.

– Masz rację, Haboku – odparł Tomek. – Warto by rozejrzeć się w sytuacji.

– Już zerknąłem na korytarz, nikt nas nie pilnuje – cicho powiedział Nowicki. – Nie wiem jednak, czy to rozsądnie już robić coś na własną rękę. Kampowie wzburzeni, lepiej poczekajmy do rozmowy ze Smugą.

Zanim ktokolwiek zdążył coś odpowiedzieć, Indianki wniosły misy z jedzeniem. Postawiły je na matach i zaraz wyszły.

– Proszę, a więc nie zamierzają morzyć nas głodem – ucieszył się Nowicki. – Ho, ho! Ryż, fasola, gotowana kura i coś w dzbanie do popicia. Siadajmy, burczy mi w brzuchu. Na głodniaka nigdy nic mądrego nie przyjdzie człowiekowi do głowy.

Po skończeniu posiłku Tomek polecił dwom Cubeom, aby pilnowali, czy ktoś nie nadchodzi korytarzem, gdyż uczestnicy wyprawy chcieli rozważyć sytuację, w jakiej się znajdowali. Wkrótce jednak doszli do wniosku, że bez Smugi nie mogą ułożyć planu działania. Cóż mogli począć bez broni w mieście pełnym wrogich Kampów? Tylko szczęśliwy zbieg okoliczności lub jakiś fortel mógł ich uratować.

– Najlepiej uczynimy kładąc się spać – w końcu rzekł Nowicki. – Licho wie, co przyniesie nam dzień jutrzejszy. Wulkan dymi jak setka parowców na wyścigach… Nabierzmy sił.

– Rada dobra, wszyscy jesteśmy zmęczeni i podenerwowani. Kładźcie się, a ja jeszcze spróbuję uzupełnić moją mapę – powiedział Tomek.

Usiadł przy otworze okiennym, rozłożył mapę na parapecie i długo nad nią pracował. Potem, gdy zapadł wieczór, zatroskany spoglądał w niebo. Czerwone odblaski ognia ziejącego z krateru wulkanu załamywały się w czarnych chmurach dymu. Wewnętrzny niepokój coraz bardziej ogarniał Tomka, wyczuwał, że śmiertelne niebezpieczeństwo nadchodzi wielkimi krokami.


  1. <a l:href="#_ftnref128">[128]</a> Na długo przed podbojem hiszpańskim w państwie Inków istniała sieć doskonałych dróg, o łącznej długości około 10000 km. Wśród nich słynna Wielka Droga Królewska liczyła 5600 km długości, a szerokość jej w różnych miejscach wahała się od l do 3 m. Droga ta pięła się nieraz na wysokości 5000 m n.p.m.

  2. <a l:href="#_ftnref129">[129]</a> Andy, góry w zachodniej części Ameryki Południowej, stanowią najdłuższą barierę górską na Ziemi, a po Himalajach w Azji są drugimi pod względem wysokości górami świata. Olbrzymią ścianą, długości 7500 km, ciągną się wzdłuż wybrzeża Pacyfiku – od Morza Karaibskiego na północy do Ziemi Ognistej na południu. Pomiędzy łańcuchami górskimi znajdują się równiny i doliny, których dno leży około 2 do 3 km poniżej p.m. Geologicznie Andy są młodymi górami fałdowymi. Mimo że wyłoniły się z dna morskiego miliony lat temu, ulegają jeszcze ciągłym zmianom. Niektóre szczyty są aktywnymi wulkanami; trzęsienia ziemi występują dość często. Aconcagua (6960 m) jest najwyższą górą Andów oraz całego kontynentu. W północnej części Andów świat roślinny jest podobny do pobliskich nizin – las przyrównikowy na wilgotnych obszarach oraz trawa lub skrub w suchych okolicach. Dalej na południu, gdzie zimniej i bardziej sucho – drzewa szpilkowe oraz gubiące liście. Z bogactw naturalnych w Andach znajdują się: srebro, złoto, rudy żelaza, miedzi, cyny, wolframu, ropa naftowa, węgiel kamienny i saletra chilijska.