158663.fb2
Nie ufaj temu dzikusowi, senhor – szepnął Mateo nachylając się ku Smudze. – Już od południa nie spostrzegłem śladów pozostawionych przez uciekinierów.
– Ja również zwróciłem na to uwagę – odparł Smuga. – Pytałem go, dlaczego zboczył z widocznych dotąd tropów. Powiedział, że domyśla się, dokąd oni podążają. Prowadzi skrótami. W ten sposób mamy szybciej ich dogonić.
– A jeśli wciągnie nas w zasadzkę?
Smuga zrazu nic nie odpowiedział. Przenikliwym wzrokiem wodził po posępnej okolicy. Las rzedniał. Poprzez drzewa przeświecały golizny, czyli tak zwane pajonale. Na wschodzie i na zachodzie na tle błękitnego nieba rysowały się pojedyncze łańcuchy gór. Po dłuższej chwili Smuga odezwał sięŕ- Nie ma rady, musimy zaufać Kampie [49]. Na tym bezdrożu sami nie odnajdziemy uciekinierów.
– To dziki kraj, senhor!
– A jednak Vargas już zapuszczał się w tę niedostępną głuszę po indiańskich niewolników.
– Tak, ale grasuje tylko na skraju Pajonalu [50], i to w zaufanej, dobrze zbrojnej gromadzie!
– Niewątpliwie masz rację, lecz Cabral i Jose śmiało umykają w stepy zamieszkane przez wojownicze plemiona.
– To co innego, senhor! Wiedzą, że przyszedłeś zemścić się. Oni uciekają przed śmiercią…
Smuga znów umilkł. Zastanowił się, co powinien uczynić. Do tej pory szczęście mu sprzyjało. Po wykupieniu od Yahuan głowy Johna Nixona doprowadził wyprawę bez przeszkód do Iquitos. W tym właśnie czasie wyruszał stamtąd statek do obozów zbieraczy kauczuku nad górną Ukajali [51]. Smuga natychmiast skorzystał z tej dość rzadkiej tutaj okazji. Przebycie drogi indiańską łodzią zajęłoby dużo czasu i naraziłoby wszystkich uczestników wyprawy na wiele niebezpieczeństw. Ukajali nie była łatwa do żeglugi. Toteż nie zważając na znaczne koszty zaokrętował wyprawę na parowcu. Dzięki temu w ciągu dwudziestu dni znaleźli się w osadzie La Huaira, położonej na prawym brzegu Urubamby, która w tym miejscu łączyła się z rzeką Tambo.
La Huaira należała do osławionego Franciszka Hernandeza Vargasa, współwłaściciela domu handlowego "Casa Hernandez amp; Co." w Iquitos, który zajmował się eksploatacją naturalnych bogactw puszczy leżącej nad rzeką Urubamba. Vargas był patronem, czyli opiekunem, a raczej właścicielem setek Indian osiedlonych dobrowolnie bądź przymusowo wokół La Huairy. W całej Montanii [52] było wiadomo, że Vargas handlował niewolnikami indiańskimi, których chwytał podczas zbójeckich wypraw.
Na szczęście dla Smugi władca La Huairy znajdował się w kłopotach z powodu podejrzenia o zabójstwo Karola Scharfa, z którym miał zatarg o tereny kauczukowe. Zapewne też z tego względu okazał Smudze wiele ustępliwości. Nie tylko zgodził się na zwrócenie Cubeów porwanych z obozu nad Putumayo, lecz również skłonny był wydać swych popleczników – Cabrala i Josego. Jak się okazało jednak, ci dwaj na wieść o przybyciu Smugi umknęli z osady. Vargas niby to zarządził pościg za nimi, lecz jego zaufani Indianie z plemienia Pirów, którymi się otaczał, powrócili po jednodniowych poszukiwaniach i oświadczyli, że uciekinierzy skryli się w Grań Pajonalu. Wtedy Vargas zaczął odradzać Smudze dalsze poszukiwanie morderców Johna Nixona. Grań Pajonal był dziką, rozległą krainą, zamieszkaną jedynie przez wojownicze plemiona Kampów.
Smuga nie dowierzał handlarzowi niewolników. Dokonana w porę ucieczka morderców dawała wiele do myślenia. Vargas zarzekał się, że nie miał nic wspólnego z napadem nad Rio Putumayo i na dowód tego gotów był wydać Cabrala i Josego, ale Smuga nie miał pewności, czy jego słowa i czyny były szczere.
Smuga pragnął unieszkodliwić podstępnego Pedra Alvareza. Zeznania Cabrala i Josego, którzy dokonali napadu na jego polecenie, stanowiłyby niezbity dowód winy. Postanowił więc za wszelką cenę ująć uciekinierów. Nie zważając na perswazje i sprzeciwy Wilsona, wyprawił go w drogę powrotną wraz z dotychczasową eskortą i Cubeami wykupionymi od Vargasa, a sam z Mateem wyruszył w pościg. Na czele maleńkiej grupki przez trzy dni coraz dalej wdzierali się w dziką krainę nie tkniętą jeszcze stopą białego człowieka. Zaledwie pięciu ludzi towarzyszyło Smudze w ryzykownym pościgu. Z poprzedniej eskorty pozostawił przy sobie tylko Matea. Poza nim szli trzej Pirowie ofiarowani przez Vargasa jako tragarze oraz Indianin z plemienia Kampa, który samorzutnie zaproponował swą pomoc.
Vargas gromadził w swej osadzie Indian pochodzących z różnych plemion, często nienawidzących się wzajemnie. W ten sposób zabezpieczał się przed ewentualnym buntem niewolników, bowiem jedni drugich szpiegowali i pilnowali. Vargas zdawał się być zaskoczony postępkiem Kampy, który twierdził, że podsłuchał rozmowę uciekinierów. Smuga zauważył zdumienie, a może nawet i niepokój Vargasa. To właśnie skłoniło go do nalegania, aby pozwolił mu zabrać Kampę jako przewodnika. Yargas początkowo oponował, jakoby podejrzewając, iż Indianin pochodzący z Grań Pajonalu po prostu szuka okazji do ucieczki. Wtedy Smuga zaproponował odszkodowanie za niewolnika i Yargas w końcu ustąpił.
Kampa okazał się dobrym tropicielem. Dał również dowód, że owo podsłuchanie rozmowy Cabrala i Josego nie było tylko wytworem jego wyobraźni. Sprawnie odszukał tropy dwóch białych oraz pięciu Indian, którzy z nimi umknęli i przez przeszło trzy dni wciąż nieomylnie je odnajdował. Uciekinierzy jednak mieli około dwóch dni przewagi nad pościgiem. Toteż Kampa domyślając się, gdzie mieli zamiar szukać schronienia, zboczył z tropów i poprowadził pościg krótszymi przejściami.
Przewodnik właśnie przystanął na skraju lasu. Obie dłonie zacisnął na długiej lufie swojej kapiszonówki [53], której kolbę oparł na ziemi. Kamienny wyraz jego twarzy nie zdradzał uczuć ani myśli. Tuż przy nim przykucnęła jego żona, również wykupiona z niewoli przez Smugę. Ubrana była tak jak mąż w brązową kuźmę [54]. Mężowską broń, którą kobiety noszą tam podczas wędrówek, a więc łuk, kołczan ze strzałami z chikotzy [55]oraz plecionkę z żywnością położyła obok siebie na trawie.
Trzej tragarze z plemienia Pirów jak na komendę zatrzymali się, kładąc bagaże pod drzewem. Z zawiścią spoglądali na Kampę, bowiem im Yargas nie pozwolił zabrać żon na wyprawę, aby w ten sposób zapewnić sobie ich powrót.
Smuga z Mateem zatrzymali się o kilka kroków od przewodnika. Metys pochylił się do Smugi i szepnąłŕ- Spójrz, senhor, dokąd ten Kampa nas przyprowadził!
Smuga powiódł wzrokiem po okolicy. Stali na brzegu rzadkiego lasu, który tutaj ustępował miejsca kamposom [56], czyli swego rodzaju sawannie o przeważającej wysokiej roślinności trawiastej i rozproszonych, niskich drzewach. Posępny widok kamposów sprawiał na Smudze wrażenie karłowatego sadu o pokrzywionych drzewach.
Smuga zbliżył się do przewodnika i zapytałŕ- Czy w dalszym ciągu jesteś pewny, że idziemy w dobrym kierunku? Dlaczego się zatrzymałeś?
Indianin wolno odwrócił się do Smugi, po czym odparłŕ- Musimy odpocząć przed zmierzchem. Będziemy szli całą noc. O świcie znów odnajdziemy ślady uciekinierów. Jutro, nim słońce skryje się za góry, będziesz miał ich w swoich rękach.
– Chcesz iść w nocy po tym bezdrożu? – zdumiał się Smuga.
Indianin zatoczył ręką szerokie półkole od wschodu poprzez północ na zachód.
– To odwieczna ziemia Kampów. Tutaj znam wszystkie przejścia, mogę prowadzić o każdej porze dnia i nocy – wyjaśnił.
– Jesteśmy w pobliżu gór. Jeśli w nocy spadnie deszcz, nie odnajdziemy śladów – zauważył Smuga.
– Bądź spokojny, tutaj rzadko padają deszcze – odparł Karnpa.
Uwaga Indianina była słuszna. Smuga posiadał zbyt wiele doświadczenia podróżniczego, aby bezkrytycznie polegać na przewodniku. Toteż od chwili wyruszenia w pościg bacznie obserwował mijane okolice, chcąc zachować orientację w bezdrożnym terenie. Dzięki temu zauważył, że deszcze skąpo zraszały Grań Pajonal. Wymownie świadczył o tym suchoroślowy krajobraz kamposów, urozmaicony jedynie na górskich zboczach i w dolinach strumieni przez rzadkie lasy, przypominające wyglądem zagajniki. Nieliczne w kamposach drzewa miały drobne liście przeważnie o podwiniętych brzegach, a czasem porosłe gęstymi włoskami. Niektóre zamiast liści posiadały ciernie i kolce. Pomiędzy drzewami spotykało się niewysokie palmy, a od czasu do czasu kaktusy i wilczomlecze. Kamposy przez cały rok zachowywały zieloność. Jedynie pobrązowiała, wysoka i gęsta trawa świadczyła, że deszcz dawno już nie padał.
– Czy na pewno wiesz, dokąd morderca i jego wspólnik uciekają? – po dłuższej chwili milczenia zapytał Smuga.
– Oni dążą ku Górze Syna Słońca. Idą indiańskimi ścieżkami. Dościgniemy ich nocą. O świcie prawdopodobnie znajdziemy ślady nocnego obozowiska.
– Dobrze, teraz odpocznijmy przed wyruszeniem w drogę – odpowiedział Smuga i polecił Mateowi rozdzielić prowiant.
Wszyscy posilali się w milczeniu. Smuga i Mateo nieznacznie obserwowali swych indiańskich towarzyszy. Kampa z żoną przysiedli na uboczu. Kobieta obsługiwała męża, który jadł wolno nie zwracając uwagi na nikogo. Tragarze z plemienia Pirów trzymali się z dala od wszystkich. Jedząc szeptali między sobą i spoglądali to na białego, to na Kampę.
– Dziwne, senhor, ci Pirowie zupełnie jawnie stronią od Kampy – zauważył Mateo. – A wiem przecież, że te dwa plemiona na ogół żyją w zgodzie.
– Vargas wspominał, że ten Kampa niedługo przebywał u niego – odpowiedział Smuga. – Może jeszcze się nie zżyli.
– Za mało w nim uległości wobec białych. Nawet do ciebie mówi jak do równego sobie, a przecież wykupiłeś go z niewoli…
– Uległość czy też uniżoność nie jest dodatnią cechą człowieka. Ten Indianin zachowuje się z godnością, a to raczej dobrze o nim świadczy. Gdy tylko wykupiłem go od Vargasa, zaraz oznajmiłem mu, że jest wolny. Wie, że odejdzie z żoną, dokąd zechce, gdy schwytamy uciekinierów.
– Źle uczyniłeś, senhor! Trzeba było trzymać go w niepewności!
– Tobie też obiecałem przebaczenie nie czekając na wypełnienie wszystkich warunków…
– Pamiętam o tym! Jeśli jednak chodzi o Kampę, to myślę, że Vargas miał rację. On zgłosił się na przewodnika, bo chciał powrócić do swoich!
– Nie mogę brać mu tego za złe! Każdy na jego miejscu chciałby wyrwać się z niewoli.
– Ciekawe, czy nie skłamał mówiąc o podsłuchaniu konszachtów Cabrala i Josego?
– Wszystko świadczy o tym, że wie, dokąd uciekają – odparł Smuga. – Przez trzy dni stale odnajdowaliśmy ich ślady! Zresztą jeszcze tylko jedna noc niepewności. Jutro mamy schwytać morderców.
– Odetchnę dopiero, gdy znajdziemy się z powrotem w Iquitos – rzekł Mateo ciężko wzdychając. – Nie wierzę temu Kampie i nie ufam Pirom ofiarowanym przez Vargasa. To jego ludzie. Uważaj, senhor, na nich, stale naradzają się po cichu. Czy nie wydaje ci się podejrzane, że Vargas tak szybko zgodził się na wydanie Cabrala i Josego? Czy to nie on przypadkiem kazał im uciekać przed tobą?
– Przypuszczam, że tak! – potwierdził Smuga. – Dlatego też Kampa popsuł mu szyki.
– Miej się na baczności, senhor! Wszyscy wiedzą, że Vargas ma długie ręce… Uważaj na jego Pirów, gdy dogonimy zbiegów!
– Dziękuję za dobre rady, Mateo! Starałem się przewidzieć wszystkie możliwe niespodzianki. Przed nami znajduje się dwóch białych i pięciu Indian. Ze mną jest trzech Pirów, jeden Kampa, jedna kobieta i… ty. Brałem nawet i to pod uwagę, że podczas tego pościgu mogę mieć wszystkich was przeciwko sobie.
Wyraz zdumienia, a potem niemal uwielbienia odmalował się na twarzy Metysa. Po długiej chwili szepnąłŕ- Jesteś niezwykle odważny, senhor… Musisz być bardzo pewny swego oka i ręki.
– Jestem pewny, Mateo! – spokojnie odparł Smuga.
– Miej się na baczności, senhor, a może uda nam się wyjść cało z tej opresji…
– Teraz odpocznijmy przed wyruszeniem w drogę – zakończył Smuga. – Jutrzejszy dzień przyniesie nam wiele wrażeń.
Zaraz też legł na przygotowanym przez Pirów posłaniu z suchej trawy. Wkrótce, niby to przez sen, przewrócił się na bok i spod półprzymkniętych powiek zacząłobserwować towarzyszy. Nie ufał nikomu. Trzej Pirowie byli zaufanymi Vargasa. Zaofiarował ich jako tragarzy, lecz nie ulegało wątpliwości, że potajemnie otrzymali specjalne rozkazy do wykonania. Od nich mógł Smuga spodziewać się w każdej chwili pchnięcia nożem w plecy.
Smuga także nie był pewny, jak zachowa się Mateo na widok swych dawnych wspólników napadu. Licząc się z jakimś niespodziewanym odruchem z jego strony nie dał mu dotąd nabojów do karabinu i rewolweru. Tajemniczy Kampa i jego żona również stanowili wielką niewiadomą. Wszyscy już zasnęli, tylko przewodnik siedział na wzgórku i spoglądał w dal na północny zachód.
Słońce skryło się za górami. Ciemność nocy opadła na las, zakryła góry rysujące się na dalekim horyzoncie. Obóz rozpływał się w mroku, bowiem Kampa nie pozwolił rozpalić ognia.
Smuga usiadł na posłaniu, po czym ostrożnie powstał. W jedną rękę wziął torbę z amunicją, w drugą karabin. Nie powodując jakiegokolwiek szmeru podkradł się do pobliskiego drzewa, siadł przy nim opierając plecy o jego pień. Z tego miejsca miał cały obóz przed sobą. Czujnie nasłuchiwał, czy ktoś nie podkradnie się do jego legowiska.
Czas wolno mijał… W końcu gwiazdy zajaśniały na niebie, a wkrótce księżyc wychylił się zza gór. Srebrzysta poświata z wolna wpełzła pomiędzy zarośla.
Smuga nadstawił uszu i wytężył wzrok. Ktoś zbliżał się do jego posłania. Smuga cicho powstał. Lewą dłoń oparł na rękojeści rewolweru. Kilkoma skokami stanął za pochylającym się nad posłaniem.
– Czego szukasz? – zapytał.
Indianin wyprostował się i odwrócił. Stali teraz twarzą w twarz. Smuga przybliżył się jeszcze. Indianin okryty w długą szatę trzymał prawą dłoń wsuniętą w fałdy na wysokości pasa. Smuga przesunął po niej ręką. Pod szorstkim materiałem wyczuł pięść zaciśniętą na rękojeści noża.
– Czego chcesz? – ponownie zapytał.
– Zaszedłeś mnie z tyłu… – odparł Kampa, starając się zapanować nad drżeniem głosu. – Chciałem ci powiedzieć, że czas ruszyć w drogę.
– Więc ruszajmy, obudź wszystkich!
Kampa odwrócił się i odszedł. Zza pnia drzewa tuż przy Smudze wysunęła się barczysta postać.
– Przebiegły i czujny jesteś, senhor… – szepnął Mateo.
– Dlaczego nie śpisz?
– Wcale nie spałem. Gdy ściemniło się, postanowiłem czuwać przy twoim posłaniu. Podejrzewałem, że Kampa tutaj przyjdzie. Miał szczęście, gdyby nie twój podstęp, pchnąłbym go nożem.
– Popełniłbyś wielki błąd, Mateo – odpowiedział Smuga. – Gdybyś zabił przewodnika, już na pewno nie mógłbym schwytać uciekinierów. A może dążysz do tego?
– Nie mów tak, senhor, myślałem jedynie o twoim życiu!
– Sam potrafię ustrzec się przed niebezpieczeństwem. Ruszamy w drogę!
– Sim, senhor…
Mateo odszedł, zaczął popędzać Pirów, a Smuga odszukał torbę z amunicją, przewiesił ją na pasie przez ramię, po czym stanął przy przewodniku na skraju lasu.
– Idziemy! – odezwał się Kampa. – Pilnuj Pirów i Metysa, noc sprzyja ucieczce…
– Dobrze, prowadź!
Kampa, a za nim jak cień jego żona ruszyli pierwsi. Smuga poczekał chwilę, dopóki nie nadeszli tragarze z Metysem.
– Idźcie tuż za mną – rozkazał. – Mateo, będziesz szedł ostatni. Gdyby ktoś próbował uciekać, strzelaj!
– Sim, senhor…
Smuga oczywiście wiedział, że Mateo nie będzie mógł wykonać polecenia, gdyż nie miał nabojów. Chodziło mu tylko o nastraszenie Pirów, którzy podejrzanie trzymali się na uboczu.
Księżyc już całkowicie wychylił się zza gór. Na niebie błyszczały gwiazdy. Rzadko rozrzucone na pół suche drzewa przybierały fantastyczne kształty. Ich ogołocone z liści gałęzie niczym macki polipów wyciągały się ku wędrowcom, czasem chwytały kolcami za odzienie, ciągnęły ku sobie. Na szczęście noc znacznie pojaśniała…
Co pewien czas przewodnik przystawał, rozglądał się po szczytach gór czerniejących w dali na tle jasnego nieba. Potem znów ruszał szybkim krokiem nie odzywając się do nikogo. Od czasu do czasu ciszę nocną rozdzierał krzyk drapieżnego ptaka.
Tylko raz w ciągu nocy zatrzymali się na krótki odpoczynek, po czym szli dalej, aż księżyc znów skrył się za górami. Tuż przed świtem nieprzenikniona ciemność otuliła ziemię. Wtedy Kampa przysiadł na małym wzgórku i rzekł:
– Poczekamy, zaraz dzień…
– Dobrze, odpoczniemy, wszyscy zmęczeni – odparł Smuga. Usiedli na ziemi. Sucha trawa zachęcała do ułożenia się do snu, lecz nikt nie zasnął. Pirowie spoglądali spode łbów. Mateo również był zasępiony.
Ciemność nocy szybko rozpraszała się w mrok, a wkrótce słońce zajaśniało na horyzoncie.
Mateo wciąż rozmyślał. Jego prawa dłoń dotykała rękojeści noża tkwiącego za pasem. Smuga obserwował go spod oka. Nadchodzący dzień miał przynieść odpowiedź, kto był wrogiem, a komu mógł zaufać.
Smuga nie lekceważył niebezpieczeństwa. Był przekonany, że Pirowie zdradzą go, gdy dojdzie do walki z uciekinierami. Taką zapewne rolę wyznaczył Vargas trzem swoim zaufanym. Cabral i Jose również mieli przy sobie pięciu ludzi handlarza niewolników. Czy mógł polegać na Mateo i Kampie?
Przewodnik podniósł się i rozglądał po okolicy. Niebawem odwrócił się do towarzyszy i powiedziałŕ- Idziemy!
– Czy nie zbłądziłeś w nocy? – zapytał Smuga.
– Chyba nie, zaraz odnajdziemy ścieżkę… Idziemy!
Już podczas nocnej wędrówki Smuga zauważył, że wygląd okolicy uległ zmianie. Drzewa rosły coraz rzadziej, a trawa stała się bujniejsza, teraz o wschodzie słońca ciekawie rozejrzał się wokoło. Aż do linii horyzontu na północnym wschodzie leżał lekko falisty, suchy step. W nocy znacznie oddalili się od wschodnich pasm górskich, natomiast zachodnie łańcuchy o strzelistych wierzchołkach znajdowały się o wiele bliżej. Na ich stokach zieleniły się lasy. Kampa nieco zwolnił kroku. Coraz częściej wyciągał szyję wypatrując czegoś na stepie. Po jakimś czasie znów zaczął iść szybciej.
– Spójrz, senhor, tam na lewo widać kamienie! – zawołał Mateo dogoniwszy Smugę.
– Zauważyłem je! – odpowiedział Smuga. – Nasz przewodnik już od dłuższej chwili zbacza ku nim.
– To znaki, na pewno jakieś znaki! – mówił Mateo.
Szybko zbliżali się do kilku głazów leżących na stepie. Kampa przystanął przy nich zaledwie rzuciwszy na nie wzrokiem. Teraz spoglądał ku górom.
Smuga i Mateo obeszli głazy dookoła. Spostrzegli na nich jakieś wgłębienia i rysy, lecz trudno było powiedzieć, czy uczyniła je ręka człowieka. Smuga podszedł do przewodnika i zagadnąłŕ- Co mówią znaki na tych kamieniach?
– Znaki? – zdumiał się Kampa. – Czy znalazłeś na nich jakieś znaki?! Smuga zmierzył przewodnika przenikliwym spojrzeniem. Nie mógł odgadnąć, jakie myśli ukrywał Indianin pod obojętnym wyrazem twarzy.
– Od samego świtu rozglądałeś się po stepie szukając tych głazów, a teraz nie wiesz, co mówią wyryte na nich znaki – odezwał się po chwili.
– Skąd możesz wiedzieć, że to człowiek pozostawił znaki? – odpowiedział Kampa. – Może to tylko czas uczynił?
– Ktoś musiał przynieść tutaj te głazy.
– A czy wiesz, kto przyniósł tutaj trawę, krzewy, a tam dalej na stoki gór zielony las? Te głazy leżały w tym miejscu już za czasów, kiedy ojcowie moich ojców zamieszkiwali tę rozległą krainę.
– Być może, ale szukałeś ich i obecnie zatrzymałeś się przy nich.
– Nie mylisz się, bo od tych głazów na zachód znajduje się ścieżka, której szukamy – wyjaśnił Kampa. – Tylko tyle wiem, a jeśli nawet są jakieś znaki na tych kamieniach, to nikt nigdy nie potrafił ich odczytać.
– Daleko jeszcze do ścieżki?
– Już blisko. Ruszamy!
– Kłamie ten Kampa! – wybuchnął Mateo. – Nawet pyłu nie ma na tych kamieniach! Ktoś musiał przynieść je tutaj, wyryć znaki i stale pilnuje, aby były widoczne!
– Jeśli przeżyjesz do zachodu słońca, to przekonasz się, czy mówię prawdę – odrzekł Kampa mierząc Metysa pogardliwym spojrzeniem.
– Grozisz mi?!
– Milcz, Mateo! Nie pora na zwady! – ostro powiedział Smuga, bowiem Kampa i Metys już zaciskali dłonie na rękojeściach noży. – Idziemy!
Nim minęła godzina, przewodnik odnalazł ścieżkę. Smuga bez trudu odkrył na niej ślady dwóch białych i pięciu Indian. Wkrótce też natrafili na miejsce noclegu uciekinierów. Wokół wygaszonego ogniska trawa była zdeptana. Popiół był jeszcze ciepły.
– Co teraz powiesz, Mateo? – zagadnął Smuga. – Uciekinierzy opuścili obóz nie więcej jak godzinę temu. Przewodnik dotrzymał obietnicy.
– Tak, senhor, masz rację, cofam zarzut zdrady wobec tego Kampy! Przewodnik odwrócił się do Metysa.
– To obojętne, co myśli o mnie taki parszywy pies jak ty! – rzekł nie podnosząc głosu. – Nie jesteś ani białym, ani Indianinem. Sam nosisz piętno zdrady na swoim czole!
Metys poszarzał z wściekłości. Wyszarpnął nóż z pochwy, ale Kampa nie sięgnął do broni.
– Gdybyś mnie zabił, wszyscy bylibyście zgubieni – spokojnie powiedział. – Tylko ja znam powrotną drogę… Biały człowieku, weź tego parszywego psa na sznur, jeśli zależy ci na życiu!
– Słuchaj, Mateo, jeśli jeszcze raz wywołasz awanturę, połamię ci kości – zimno powiedział Smuga. – A ty, przewodniku nie musisz nam grozić. Bez twej pomocy również odnajdę powrotną drogę.
– Więc już mnie nie potrzebujesz? Dobrze, odchodzę! – powiedział Kampa.
Smuga podszedł do Indianina. Prawą dłoń położył na jego ramieniu, podczas gdy w lewej błysnął rewolwer.
– Gdy wykupiłem cię od Vargasa, powiedziałem, kiedy będziesz mógł swobodnie odejść – odezwał się przyciszonym głosem. – Dotrzymam słowa…, ale zapamiętaj, że do tej pory masz milczeć i słuchać. Jeszcze jeden odruch oporu, a… zabiję! Teraz prowadź!
Kampa widocznie zrozumiał, że groźba nie była rzucona na wiatr lub też przypomnienie umowy przywołało go do porządku, ponieważ bez słowa skinął głową i ruszył ścieżką, na której pełno było śladów uciekinierów.
Pasmo górskie coraz to było bliższe. Mimo że słońce już nieźle prażyło, ożywczy wiatr wiejący od gór łagodził upał. Po dwóch godzinach ostrego marszu ukazały się pierwsze drzewa. Wkrótce też pościg wkroczył w podgórską dżunglę.
Zaledwie znaleźli się w lesie, Smuga zwolnił kroku. Teraz musiał zwracać baczniejszą uwagę na tragarzy i Matea, którzy szli coraz wolniej. W lesie panowała głucha cisza; słońce mocno już przygrzewało. Smuga w skupieniu rozglądał się po gąszczu. Okolica miała dość ponury wygląd. Wśród dużych, gładkich i prostych jak świece drzew rosły również pochyłe, jakby garbate, a obok nich sterczały kolczaste palmy. Ścieżka stale niknęła w chaszczach i wciąż trochę pięła się pod górę.
Naraz za załomem ścieżki Smuga natknął się na przewodnika. Razem z żoną wpatrywali się w coś leżącego na ziemi. Smuga odsunął Kampę i stanął jak wryty. W poprzek ścieżki leżał Indianin. Z pleców jego wystawał koniec trzcinowej strzały, która przebiła go na wylot. Smuga pochylił się i dotknął dłoni leżącego. Była jeszcze ciepła. Nieszczęśliwiec już nie żył. Strzała trafiła prosto w serce. Po twarzy pokrytej tatuażem, wyobrażającym dwa sine węże i pomalowanej czerwoną farbą, biegały duże, czerwone mrówki.
Smuga powstał i spojrzał na towarzyszy. Trzej Pirowie cicho rozmawiali spoglądając na zamordowanego.
– Co oni mówią? – zapytał Smuga.
– Mówią, że to jeden z Pirów, którzy umknęli z Cabralem i Jose – wyjaśnił Mateo.
<a l:href="#_ftnref49">[49]</a> Kampowie (Campa) zwani także Anti lub Chuncho – jedno z najpotężniejszych plemion indiańskich w Peru nad górną Ukajali, zamieszkujące ogromne tereny w trójkącie rzek: Ukajali, Pachitea, Tambo i Perene. Szczep dzieli się na trzy grupy: Atiri – mieszkańcy rzecznych wybrzeży, Antaniri kryjący się w głębi lasów i Amatsenge, najdziksi, zamieszkali na stokach Andów. Kampowie są obecnie jednym z nielicznych już ludów Ameryki Południowej, które zachowały swoje prastare obyczaje i zwyczaje.
<a l:href="#_ftnref50">[50]</a> Grań Pajonal – obszar stepowego wyżu leżący w Peru u podnóża wschodnich stoków Andów między rzekami – Pachitea, Ukajali, Tambo i Perene. Powierzchnia tego wyżu wynosi około 100 tyś. km2.
<a l:href="#_ftnref51">[51]</a> Biegi rzek dzieli się na górny i dolny; Ukajali od źródeł do miejsca, w którym wpada do niej Pachitea zwana jest Alto Ukajali (górna), a od Pachitei do miejsca jej zlewu z rzeką Maranon – Bajo Ukajali (dolna).
<a l:href="#_ftnref52">[52]</a> Montania – podgórska strefa Andów Peruwiańskich, na przejściu od Kordyliery Wschodniej do Niziny Amazonki; ciągnie się od dolnej Ukajali do granicy z Boliwią na szerokości 200 km.
<a l:href="#_ftnref53">[53]</a> Odprzodowa, ręczna broń palna z zamkiem kapiszonowym, złożonym z rurki doprowadzającej płomień do prochu znajdującego się w komorze lufy i kurka sprężynowego z mechanizmem spustowym. Broń tego typu została wynaleziona w Anglii na początku XIX w.
<a l:href="#_ftnref53">[54]</a> Kuźma (Cushma) – ubiór indiański w rodzaju długiej koszuli nakładanej przez głowę. Noszą go mężczyźni i kobiety, z tym że kuźmy męskie posiadają podłużne wycięcia na szyję, a kobiece poprzeczne.
<a l:href="#_ftnref53">[55]</a> Cana brava albo chikotza – trzcina rosnąca przy brzegach większych rzek.
<a l:href="#_ftnref56">[56]</a> Camposy (port.) – wolne przestrzenie; znajdują się w Ameryce Południowej między obszarami zwrotnikowymi a podzwrotnikowymi. W zależności od stopnia zadrzewienia rozróżnia się szereg odmian kamposów aż do prawie bezdrzewnej sawanny trawiastej, stanowiącej przejście do stepu.