158664.fb2
Abeer miał rzeczywiście dobre informacje. Z Bulak [83]odpływał do Asuanu parowiec rządowy. Portowa dzielnica Kairu z fabryką broni, żelaza i przędzalnią bawełny stawała się coraz bardziej wielkomiejska. Naprzeciwko, na wyspie o tej samej nazwie, w sztucznie urządzonej grocie, mieściło się przepiękne akwarium. W jego 24 basenach pływały wszystkie rodzaje ryb żyjących w Nilu. Obejrzeli wszystko z przyjemnością. Na rządowym parostatku okazało się jednak, że wszystkie miejsca pasażerskie są zajęte. Kapitan zaproponował im krzesła na pomoście, ale przy dłuższej podróży mogło się to okazać zbyt męczące i nie za dobrze pasowało do dystyngowanego Anglika, za jakiego miał uchodzić Tomasz.
– Co teraz zrobimy? – Tomek poczuł się bezradny.
– Spróbujemy wynająć żaglowiec – powiedział Abeer.
– Rzeczywiście, jest ich tu bardzo wiele – zauważyła Sally.
– Te małe, nędzne noszą nazwę kanża [84] – wyjaśnił Abeer – ale wam nie wypada. Powinniście płynąć większą, porządniejszą daabiją, jak choćby ta – wskazał na dość dobrze się prezentujący, dwumasztowy stateczek.
– Całkiem zgrabny – ocenił Nowicki.
– Nie zapomnij, kapitanie, że jesteś lokajem – zaśmiał się młody Wilmowski.
– Niech cię o to, braciszku, lordowska główeczka nie boli. Będę znakomitym sługą – głęboko skłonił się Nowicki, błazeńsko wykrzywiając się w stronę bardzo tym rozbawionej Sally.
– Jak one będą płynąć pod prąd? – spytała po chwili.
– Mają małe zanurzenie, więc w górę rzeki łatwo popycha je wiatr, a w dół podążają same – wyjaśnił Abeer.
Zaraz potem poszedł szukać właściciela lub kapitana “Cheopsa”, bo tak nazywał się wybrany przezeń żaglowiec. Znalazł go łatwo, wykrzykując nazwę statku w pobliskiej tawernie. Reis [85], który przedstawił się jako Abdullach, wyglądał na takiego, który gotowy byłby popłynąć nie tylko do Luksoru, ale samego piekła. Potężnie zbudowany, gruby, w złocistym turbanie, z niesfornie wymykającymi się spod niego kręconymi włosami, obdarzony tubalnym głosem, wyglądał imponująco. Spór o cenę wynajmu trwał długo, chociaż Tomasz gotów był zapłacić bez targowania, bo Egipt był dla Europejczyków tani. Istniało jednak ryzyko, że utracą szacunek załogi z kapitanem na czele. Ekstrawagancki Anglik, który z żoną i lokajem przybył na brzeg, zawzięcie więc dyskutował, przy pomocy tłumacza Araba, o kosztach podróży.
– Pyta, czy chcecie wynająć statek w rejs do miejsca docelowego, czy na określony czas.
– Jaka to różnica? – zdziwił się Tomek.
– Oj, brachu, brachu… Ogromna! Jeśli do Luksoru, to będzie im zależeć, by dopłynąć jak najszybciej. Jeśli na określoną liczbę dni, to podejrzewam, że bardzo wolno będziemy się poruszać – wtrącił się No wieki.
– Wobec tego do Luksoru – zdecydował Tomasz.
Wrócili do mieszkania, by się spakować. Rano, pożegnawszy Smugę I Wilmowskiego, wyruszyli z bagażami do portu. Tu sporządzili kontrakt na piśmie, potwierdzony przez władze. W ramach pierwszego warunku umowy i na potwierdzenie faktu jej zawarcia Tomasz nabył barana, zwanego przez reisa maruf, którego mieli spożyć na początku podróży, by zapewnić sobie życzliwość dżinów [86]. Wręczyli reisowi zadatek, pożegnali Abeera i weszli na pokład.
Daabija miała dwa maszty, jeden z przodu, a drugi na rufie. Oba uzbrojone były w trójkątne żagle, jakby zbyt duże na tak mały stateczek.
– Chyba raczej pofruniemy – zauważyła Sally.
– Turkaweczko, mylisz się. Stary wilk morski ci powiada: nasz pojazd popycha siła wiatru, która musi pokonać prąd rzeki.
Załoga, oprócz kapitana i sternika, składała się jeszcze z dziesięciu marynarzy. “Gdzie pomieszczą się na tej małej łodzi?” – pomyślał Tomek, widząc, że z tyłu stateczku, naprzeciw budki kucharza są tylko trzy kabiny umieszczone pod sterówką. W tym momencie do trapu podbiegł niechlujnie wyglądający, niski mężczyzna.
– Stójcie! Zatrzymajcie się! – wołał. Tomasz i reis zbliżyli się do burty.
– Kto dowodzi tą łodzią? – nieznajomy zapytał po angielsku i po arabsku. Reis coś odpowiedział i wskazał na Tomka.
– A! To szanowny pan wynajął ten stateczek. Widzę, że niewielu na nim pasażerów. A mnie się diablo spieszy. Nie wzięlibyście mnie wraz z przyjacielem i kilku naszych ludzi?
– Płyniemy do Luksoru… – niepewnie zaczął Tomek.
– No, my trochę dalej, ale zawsze z Luksoru będzie bliżej. Bardzo proszę… Pilnie muszę jechać. Z pewnością się dogadamy.
– Ilu panów jest?
– Razem siedmiu.
– Cóż, mogłaby wchodzić w grę co najwyżej jedna kabina… – zaczął niepewnie Tomek, nie chcąc wydać się nieuprzejmym.
– Dziękuję. To nam w zupełności wystarczy. Dziękuję niezmiernie – rozmówca zareagował natychmiast i już wykrzykiwał coś w kierunku stojącej opodal grupy ludzi. Na pokład weszło dwu Europejczyków w otoczeniu pięciu Arabów. Europejczycy zajęli kabinę, Arabowie rozlokowali się na pokładzie.
– Ho, ho, widocznie jakieś grube ryby – szepnął Nowicki do Tomka. – Nawet się nie przedstawili.
– Mamy czas – odpowiedział młody Wilmowski, mierząc uważnym spojrzeniem nieproszonych towarzyszy podróży. – Chyba nie wykazałem się zdecydowaniem. Wykorzystali moje wahanie, a przecież oni także mogli wynająć jakiś stateczek…
– Właśnie! Podejrzane, że tego nie uczynili. Coś za bardzo chcieli nam towarzyszyć – głośno myślał Nowicki.
– Ech – uśmiechnął się Tomek. – W końcu jest ich tylko siedmiu!
– I to ty mówisz? – zdumiał się marynarz.
Przybyli nie wyglądali zbyt sympatycznie. Niechlujnie ubrani, nie ogoleni. Ten, który rozmawiał z Tomkiem, mógł sprawiać jeszcze niezłe wrażenie, ale drugi wyglądał na typa spod ciemnej gwiazdy. Wysoki, o szerokich barach, pochmurnym spojrzeniu. Niebieskie oczy patrzyły wokół z dystansem i jawną pogardą. W ręku trzymał korbacz [87] i ze sposobu, w jaki to robił, widać było, że umie się nim doskonale posługiwać. Od początku podróży nie wypowiedział ani słowa. Na pokład wszedł bez żadnego powitania, nawet gestu czy skinięcia głową. Strzelił jedynie korbaczem, przejmując jakby stateczek w posiadanie. Pięciu Arabów towarzyszących białym zdawało się ich panicznie bać. Wszyscy byli chudzi, zamknięci w sobie i cisi. Gdy marynarze pokrzykiwali albo śpiewali, ci milczeli i smutnym wzrokiem wodzili dokoła.
Nikt z tej kompanii nie wzbudził zaufania Dinga, od początku warczącego przy każdym spotkaniu głucho i złośliwie. Zanim odbili, Nowicki wyjął ze swego podręcznego bagażu jakieś zawiniątko i zwrócił się do Tomka:
– Hejże, brachu, musimy przecież płynąć pod jakąś banderą! Najlepsza będzie ta!
Młody Wilmowski ze wzruszeniem rozwinął białoczerwony sztandar. Zastanowiwszy się chwilę, poszedł do kapitana i powiedział:
– To sztandar moich najlepszych posiadłości.
Reis zebrał załogę, ustawił w szeregu, a jednocześnie rozkazał sternikowi wciągnąć flagę na maszt. Zanim ten zdążył to uczynić, podbiegł Patryk i to on właśnie pociągnął za linkę. Przeciągły świst oznajmił rzecznemu portowi egipskiemu, że na afrykańskim lądzie znów załopotała polska flaga [88]. Flaga kraju, który nie istniał na mapach świata, ale żył w sercach kochających go ludzi. Kapitan salutował, majtkowie stali na baczność, pozostali w milczeniu oglądali ceremonię, a Tomek i Nowicki ukradkiem otarli łzy. Patryk dumnie spoglądał na łopoczący sztandar.
Manewrując wśród natłoku statków, żaglowiec wypłynął z portu. Stojący przy burcie Nowicki jeszcze nie ochłonął ze wzruszenia, gdy poczuł, że ktoś natarczywie mu się przygląda. Odwrócił się i napotkał ironiczny wzrok “mężczyzny z korbaczem”, jak go nazywał. Odpowiedział takim samym spojrzeniem. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Tamten zrezygnował pierwszy, ale na jego ustach pojawił się kpiący uśmiech. Wkrótce zniknął wewnątrz swojej kabiny.
Tymczasem statek sunął wolno wzdłuż przedmieść Kairu: domów, meczetów, pałaców. Minął wyspę Roda i stare miasto. Spotykali dziesiątki barek i feluk załadowanych bawełną, trzciną cukrową, egzotycznymi owocami… Przepływali obok łodzi o wysokim dziobie, załadowanej glinianymi garnkami. Wokół zieleniły się brzegi Nilu. W dali strzelały w niebo piramidy w Gizie.
Zanim nadeszła noc, pasażerowie rozlokowali się, jak mogli, w kabinach. Sally z Patrykiem w jednej, Tomek z Nowickim w drugiej. Trzecią wcześniej odstąpili przygodnym towarzyszom podróży, ale trudno by to uznać za wielką stratę, zważywszy że w żadnej nie było nic prócz łóżka, stolika i stołka, z dodatkiem moskitów, pcheł, karaluchów i pluskiew, czyli owadów wszelkiej maści. Po zmierzchu niepokoiły bzykaniem i cięły niemiłosiernie. Na Tomku i Nowickim, którzy niejedno widzieli, nie robiło to większego wrażenia, ale jakoś nikomu nie było spieszno udać się na spoczynek.
Patryk dwoił się i troił, jak to miał we zwyczaju wieczorem, tak że w końcu wszystkim zniknął z oczu. Dawno już obejrzał cały statek i teraz przycupnąwszy w sterówce przyglądał się pracy sternika. Obok sterówki siedzieli, opierając się o ścianę kabiny, dwaj obcy Europejczycy. Do Patryka docierały strzępy prowadzonej po angielsku rozmowy:
– Dzisiaj?
– Jeszcze nie – zabrzmiała cicha odpowiedź.
– Et, szkoda czasu. Chyba się nie boisz? – skomentował ten pierwszy.
Patryk usłyszał jeszcze tylko cichy śmiech, ale też specjalnie nie nadsłuchiwał, zupełnie czym innym bardzo przejęty. Gdybyż rano powtórzył tę rozmowę Tomkowi, kto wie, ilu uniknęliby kłopotów…
W końcu jednak wszystkich zmogło zmęczenie i spróbowali zasnąć. Długo przed świtem Sally obudziły piski szczurów. A tego było już dla niej trochę za wiele. Nie wytrzymała i czmychnęła na pokład. Otulona ciepłym arabskim szalem, z dłonią opartą na głowie Dinga, który od razu i zdecydowanie zaprotestował przeciwko noclegowi w kabinie, cierpliwie czekała na świt. Sennie snuły się wspomnienia minionych lat, już teraz, jak jej się wydawało, bardzo odległe.
– Co czeka nas tutaj? – pomyślała w końcu i znowu zobaczyła przesłoniętą kłębami fajkowego dymu twarz Smugi.
Na wschodzie tymczasem zażółcił się horyzont i ku górze, zza pustynnych, skalistych szczytów wystrzeliły różowe smugi odbite w lustrzanych wodach Nilu. Zza wzniesień wyłoniła się słoneczna kula. Sally wyszeptała słowa modlitwy przypisywanej Echnatonowi:
Ojcze nasz – Dysku Zloty i Żywy -
Daj siły dzieciom twoim,
Włóż im w prawicę miecz,
Który zniweczy zło
I obdarzy lud wszechświata miłością
– O czym tak marzysz, sikorko? – przerwał jej z nagła Nowicki, który wstał wcześnie, by przyrządzić śniadanie. Z powagą pełnił funkcję kucharza, perorując przy tym, z właściwą sobie swadą:
– Kiedyś z majtka awansowałem na bosmana, potem zrobili mnie kapitanem. Nie tak dawno otrzymałem nominację na generała. Trzeba umieć spadać z góry. Przyszedł czas degradacji, to przyszedł! Sprzedałem jacht i mam za swoje, zostałem lokajem!
Ostatnie do czego by się przyznał to fakt, że bardzo lubił przyrządzać różne potrawy. A teraz postanowił przygotować typowo arabski posiłek. Wyciągnął z kafassach <strong>[89]</strong> naczynia kuchenne i wyjął z zapasów jadane tutaj do wszelkich potraw chlebki baladi, które przypominałyby placki, gdyby placki składały się jedynie z twardej skóry. W kuchni już od wczoraj na wolnym ogniu gotował się bób z dodatkiem marchwi, cebulki i pomidorów. Bób przypominał gęsta kaszę rozgotowaną z mlekiem. Nowicki spróbował i skrzywił się.
– Trzeba doprawić – powiedział do Sally i zaczął dodawać do potrawy sól, pieprz, sok z cytryny, startą na miazgę cebulę, czosnek, oliwę i sok pomidorowy. Zapachniało smakowicie, więc Sally chętnie spróbowała.
– Pyszne – stwierdziła. – I prawdziwie po arabsku pachnie – dodała, wciągając powietrze przeniknięte zapachem czosnku, cebuli i przypalonego tłuszczu.
Nowicki wycierał tymczasem łzy, o które przyprawiło go obieranie zdradliwej cebuli. Przekroili wydrążone wewnątrz baladi, wypełnili je przyprawionym fulem, po czym obudzili Tomka i Patryka.
Tymczasem muzułmańscy uczestnicy podróży rozścielili swoje dywaniki i rozpoczęli poranną modlitwę. Angielski lord, ku ich zdziwieniu, zaprosił na śniadanie obu Europejczyków oraz kapitana i sternika “Cheopsa”. Przeprosił też pozostałych, że nie może ich poczęstować, ponieważ ma tylko jednego lokaja. I obiecał hojny bakszysz na końcu udanej podróży.
Podróż niedługo jednak była taka spokojna. Już następnej nocy, tuż przed świtem, gdy nawet najczujniejsi ulegają zmęczeniu, od gór niespodziewanie powiał wiatr. Nie dostrzegł tego w porę marynarz na wpół drzemiący przy sterze. Wiatr wzmagał się nad wzburzoną nagle rzeką. Płytko zanurzony żaglowiec chwiał się na fali i niebezpiecznie przechylał, grożąc wywrotką.
Pierwszy obudził się Nowicki. Może kierował nim niezawodny marynarski instynkt, a może poczuł wodę w kabinie. Zerwał się i wyskoczył na pokład. Stateczek, z wzdętym na wietrze żaglem, pędził do przodu niczym koń ze spienioną grzywą. Marynarz przy sterze coś krzyczał. Nowicki jednym rzutem oka ocenił sytuację.
– Żagiel! Zwinąć żagiel! – wrzasnął po polsku, zapominając, że nikt go nie rozumie. Nie zamierzał zresztą czekać. Natychmiast zaczął się zmagać z niepokornym kawałkiem materii. Już po chwili pomagali mu inni, wyrwani ze snu, z reisem na czele. Zadanie nie było łatwe. Stateczek chybotał się i kołysał na wszystkie strony. W końcu żagiel opadł i statek zwolnił. Do rana nikt już nie zmrużył oka.
– Mieliśmy dużo szczęścia, że tylko tak to się skończyło – powiedział Nowicki do Tomka. – Przy tak małym zanurzeniu trzeba bardzo uważać na wiatr.
Podobnie myślał reis, bo niemal natychmiast, biczem wymierzył karę trzymającemu nocną straż marynarzowi. Zażądał też, aby już nie odkładać na później uroczystości przebłagania Allacha czy dżinów.
Przybili do brzegu w pobliżu jakiejś miejscowości. Jeden z marynarzy wyskoczył na ląd. Podali mu wielki, gruby, zaostrzony na końcu pal, który tamten drewnianym młotem wbijał w ziemię. Tak zacumowali.
Majtkowie zarżnęli marufa, czyli kupionego przez Tomka barana.
– Szkoda, że tak późno – żalił się Tomaszowi reis – obyłoby się bez przygody.
Odarty ze skóry baran gotował się w kotle, a wszyscy zasiedli dokoła ogniska. Szybko dołączyła do nich ludność z pobliskiej wioski, skąd pochodził, jak się okazało, jeden z marynarzy. Nie wiadomo skąd pojawili się muzycy. Grały piszczałki i fleciki z trzciny, reis rytmicznie uderzał w tarabuk, oklejony z obu stron baranimi skórami bębenek, wiszący dotąd bezużytecznie na pomoście. Rzępoliła rabaka, przypominająca skrzypce. Pozostali klaskali w dłonie. Jeden, najmłodszy, wystąpił na środek i rozpoczął taniec, zwany w Górnym Egipcie saide. W gruncie rzeczy stał w miejscu, ale poruszał w rytm muzyki całym ciałem. Powoli dołączyli się inni. Spośród Europejczyków uczestniczył w nim Nowicki, o dziwo, niewiele ustępujący wyćwiczonym gospodarzom tej ziemi.
Zabawa trwała prawie do świtu, ale Tomek i Sally, a z nimi Nowicki, ze względu na Patryka wcześniej udali się na spoczynek. Mimo zapewnień reisa, że odtąd wszystko będzie dobrze, Tomek zabronił rozwijać żagiel nocą. Odtąd często nocowali na brzegu, w namiotach. Poruszali się zapewne wolniej, ale za to wygodniej i bezpieczniej.
<a l:href="#_ftnref83">[83]</a> Bulak – port rzeczny w Kairze; wówczas położony o ćwierć mili od miasta.
<a l:href="#_ftnref84">[84]</a> Według innej pisowni “Kandżija”.
<a l:href="#_ftnref85">[85]</a> Reis, tu: kapitan statku.
<a l:href="#_ftnref86">[86]</a> Dżinn – według staroarabskich wierzeń, przejętych przez islam, nieuchwytna istota przybierająca różne postacie, życzliwa lub wroga człowiekowi, obdarzona niezwykłą mocą. Często występuje w baśniach.
<a l:href="#_ftnref87">[87]</a> Korbacz – bicz z krótkim trzonkiem i długim, plecionym rzemieniem.
<a l:href="#_ftnref88">[88]</a> Tak czyniło wielu Polaków wędrujących po obcych krajach, np. Władysław Wężyk (1816-1848), gdy był w Egipcie. Czytelnicy pamiętają zapewne, że Staś Tarkowski, bohater powieści Henryka Sienkiewicza W pustym i w puszczy, a także Tomek Wilmowski podczas pierwszej wizyty w Afryce (Tomek na Czarnym Lądzie), kazali na czele swych wypraw nieść biało-czerwony sztandar.
<a l:href="#_ftnref89">[89]</a> Kafassach – pleciona trzcinowa skrzynia.