158664.fb2
Abeer, Smuga i Wilmowski z kupiecką karawaną opuszczali żyzną, poprzecinaną kanałami dolinę Nilu. Niewielka, złożona z dziesięciu wielbłądów karawana, równomiernie przemierzała pustynny szlak. Zwierzęta podążały jedno za drugim, cicho, z wyciągniętymi szyjami, prawie niedostrzegalnie pokonując trasę. Na czele jechał zrośnięty niemal z wielbłądem stary Arab, zawodzący posępną, melancholijną pieśń. Wtórował mu głos dzwonka u szyi zamykającego pochód dromadera.
Jechali wzdłuż ciągnących się w nieskończoność pól i osad fellachów. Mijali szare, wzniesione z suszonej cegły z nilowego mułu, lepianki z płaskimi dachami i maleńkimi okiennymi otworami. Zadziwiały wąskie, wystrzelające w górę jak minarety, białe wieże-gołębniki, nadające wioskom fellachów w Dolnym Egipcie odmienny od innych wygląd. Południowe ściany domów oblepione były plackami z odchodów gołębi i bydła, zmieszanych ze słomą i gliną, których po wysuszeniu używa się jako jedynego dostępnego materiału opałowego. Na pociętej kanałami uprawnej ziemi zaczynały się właśnie żniwa koniczyny, lnu i pszenicy, którą wiązano w snopy i spławiano kanałami. Kiełkowała także bawełna – ta biała królowa Egiptu. Kobiety w długich, czarnych sukniach, siedzące na polach bawełny wraz z półnagimi dziećmi troskliwie kryły za wałami ziemnymi jej delikatne kiełki. Mniejsze dźwigały ku słońcu, plewiły i spulchniały ziemię, z wielką cierpliwością i pieczołowitością oglądały listki, niszcząc drobne pasożyty.
Na jednym z postojów Abeer opowiedział Wilmowskiemu, jak ważna dla Egipcjan i jak trudna jest uprawa bawełny.
– W ciągu lata mężczyźni będą wiele razy nawadniać te krzewy o żółtym kwieciu – wyjaśniał Abeer. – Żniwa rozpoczyna się wtedy, gdy zaczynają pękać brązowo-czarne torebki. Ścina się łodygi, potem zaś kobiety oddzielają białe puszyste torebki od brązowych, a dzieci zbierają do koszy odpadki. Oczyszczona bawełna czeka na handlarza z Kairu lub Aleksandrii. Następuje długi targ, im dłuższy, tym według fellachów lepszy. Wieśniak, w czerwonym fezie i niebieskiej koszuli stara się udowodnić, że jego bawełna jest najlepsza, handlarz co raz wynajduje jakieś gorsze kłaczki waty, która powinna lśnić nieskazitelną bielą. Trwa wzajemne przekonywanie, przekomarzanie, wyśmiewanie, aż wreszcie dochodzi do transakcji. Zgromadzeni wokół sąsiedzi klaszczą w dłonie, a pisarz gminny spisuje kontrakt: tyle i tyle za bawełnę, tyle za olej i paszę z ziaren dla bydła.
– Bawełna jest największym skarbem Egiptu? – Wilmowski starał się podtrzymać tę interesującą go rozmowę.
– Tak! Zdecydowanie. Zwłaszcza od czasów Muhammada Alego i wojny domowej w Ameryce. Dla bawełny wzniesiono tamę w Asuanie, by można było w ciągu roku wielokrotnie nawodnić pola. Stary, basenowy system, znany od prawieków, przestał wystarczać.
– Na czym polegał ten system?
– Dolina Nilu podzielona była poprzecznymi kanałami na mniejsze lub większe prostokąty pól. Od pustyni oddzielał ją ochronny wał. W okresie wylewu rzeki woda płynęła kanałami na pola, zalewając je na wysokość 1-2 metrów i pozostając na nich przez pięćdziesiąt dni. Potem zaczynała opadać, cofając się tą samą drogą do Nilu. Na polach osadzał się żyzny muł.
– Ciekawe, kiedy zaczynał się wylew rzeki?
– Hm… Właśnie latem nazywanym nili, czyli okresem wylewu. Tu rozpoczynał się w lipcu, a na południu kraju około pięćdziesięciu dni wcześniej. W wielu miastach hucznie i radośnie obchodzono święto wylewu, coś na kształt europejskiego karnawału w Wenecji. Woda osiągała najwyższy poziom we wrześniu, po czym systematycznie opadała. Cały wylew trwał około stu dni.
– To znaczy, że teraz Nil byłby najpłytszy? – spytał Wilmowski.
– Tak! Właśnie od marca do czerwca poziom wody w rzece był najniższy – odparł tamten.
– A jeśli w jakimś roku przybór Nilu był w ogóle słaby?
– Z takim niskim stanem wód mamy do czynienia w ostatnich dwunastu latach. Kiedyś oznaczałoby to głód. Od wieków mieszkańcy modlili się tutaj o 16 łokci wskaźnika poziomu wody na nilometrach, ponieważ oznaczał dostatek. Przy 15 i 14 w domach panowały spokój i radość. Gdy przyrząd wskazywał 13 łokci, zbiory były dostateczne, ale gdy było 12 łokci, oznaczało to głód. Może właśnie dlatego pomnik Nilu przedstawia mężczyznę z szesnaściorgiem dzieci [90]. Ludzie próbowali sobie pomóc w rozmaity sposób. Do dziś znane są różnego rodzaju urządzenia nawadniające: szadufy, tambury, czyli śruby Archimedesa, sakije…
– Ale dlaczego stary system basenowy przestał wystarczać? – powrócił do tematu Wilmowski.
– Muhammad Ali sprowadził do kraju bawełnę i trzcinę cukrową, a te wymagały innego nawadniania. Krzew bawełny w ogóle nie znosi wylewów, lecz wymaga systematycznego nawadniania.
– Rozumiem teraz. Stąd nowy, sztuczny system związany z zaporą w Asuanie. Sporo tu Egipt zawdzięcza Anglikom.
– Można by nazwać ten nowy system zaporowym. Zbudowano nie tylko tę sławną tamę w Asuanie, ale i inne: Isna, Nag Hammadi, Asjut… Zapewniają one zapas wody na cały rok.
– Ale w ten sposób traci się niesiony przez Nil żyzny muł…
– Tak – zgodził się Abeer. – System zapór pozwolił jednak powiększyć teren upraw i wydrzeć pustyni wiele ziemi…
Smuga, zajęty obserwacją odpoczywających dromaderów, dotąd niezbyt dokładnie słuchał rozmowy. Teraz jego uwagę zwrócił szereg szadufów. Wszystkie wyglądały podobnie. Na końcu długiej żerdzi wisiała lina z wiadrem albo koszem z łyka. Drugi koniec tyki trzymał mężczyzna, który cierpliwie nabierał wodę z niżej położonego pola i przelewał wyżej, gdzie czekał, przy następnym szadufie, drugi fellach.
– Wyglądają jak stado żurawi – rzucił Wilmowski.
– Podobne studnie w Polsce tak właśnie nazywamy – odrzekł Smuga.
– To najprostszy, ręczny sposób nawadniania. Widocznie wioska jest bardzo biedna – tłumaczył Abeer. – Fellachowie potrafią w ten sposób zalać wodą półtora feddana <strong>[91]</strong> na dobę.
– A tam widzisz? – spytał Wilmowskiego Smuga, wskazując ręką. – To sakija!
– Rzeczywiście – uśmiechnął się Wilmowski. – Krowa chodzi w kółko!
– Nie krowa, lecz bawół – tym razem roześmiał się Smuga.
– Chodzi w koło i ma zawiązane oczy, by nie zwariować od tego monotonnego chodzenia.
– Podejdźmy! – odrzekł Smuga. – Tyle tu dzieci. Rzeczywiście, przy sakiji kręciła się ich spora gromadka. Niektóre popędzały zwierzę, by nie stanęło. Uwiązany do dyszla bawół cierpliwie przemierzał krok za krokiem, poruszając ogromne drewniane koło, z przyczepionymi do obręczy glinianymi lub skórzanymi kubłami, które czerpały wodę z kanału, wlewając ją do rynien, rozprowadzających życiodajny płyn po całym polu. Monotonnemu, nużącemu skrzypowi kołowrotu towarzyszył śpiew chłopców.
– Czy wiecie, co śpiewają? – spytał Abeer.
– Pewnie o trudnym i nudnym życiu na wsi – powiedział markotny nagle Wilmowski, któremu przypomniały się ubogie polskie wioski.
– Właśnie, że nie! Śpiewają o pięknie życia, o radości pracy. Chociaż w refrenie powtarzają się przyziemne słowa:
Przyjdź, moja owieczko, I napełnij moją sakiewkę…
– Tak. To bardzo ważne, gdy ktoś cieszy się z tego, kim jest i co robi – powiedział Smuga.
– To, co tu widzicie, to najpopularniejszy przyrząd do nawadniania. W całym Egipcie jest wzdłuż Nilu ponad pięćdziesiąt tysięcy sakiji, albo podobnych do nich śrub Archimedesa.
Wkrótce postój się skończył. Minęli, wyrastające nagle wśród pól gospodarstwo rolne, zwane tutaj ezba. Przejechali przez prześliczny lasek palmowy, wśród alei drzew akacjowych i sykomor. W dali zostawała wstęga Nilu i coraz mniejsze wydawały się, liliowe w blasku słońca, zakończone u szczytu bukietami liści, palmy.
Droga wiła się wśród kamiennych wzgórz. Coraz rzadziej spotykali kępki zieleni. Pod nogami wielbłądów chrzęścił piasek. Wjeżdżali w głęboki wąwóz, po obu stronach mając strome, poszarpane, złocisto-rudawe wapienne skały. Gorący wiatr prażył ich twarze i szalał w dolinie tumanami białawego, pustynnego pyłu. Przed zmierzchem zatrzymali się, by po kilkugodzinnym wypoczynku ruszyć w dalszą drogę. Zatrzymali się dopiero przed południem następnego dnia, by w cieniu piaszczystego wąwozu przeczekać upał. Abeer postanowił wspiąć się na szczyt. Chciał spojrzeć w dół, raz jeszcze na Nil i jego żyzne obrzeże, zanim na dobre zagłębią się w pustynię. Wilmowski, który tego dnia czuł się nie najlepiej, został na dole. Abeerowi towarzyszył Smuga i młody, piętnastoletni poganiacz wielbłądów. Mozolnie pięli się w górę. Ścieżka była stroma i wąska. Miejscami przechodziła w kilkumetrowe, poziome, piaszczyste dróżki. Niektóre z nich ukryte były w wiecznym cieniu, inne tonęły w promieniach słonecznych. Wyszli właśnie na małą polanę, z gorącym od upału piaskiem.
Spod nóg smyrgnęła jaszczurka. W tej samej chwili z piasku wyprysnęła błyskawicznie czerwonobrunatna smuga, przechwyciła zwierzątko w locie i zniknęła w chmurze wznieconego między kamieniami tumanu.
– Sahban <strong>[92]</strong> – wrzasnął przeraźliwie młody Arab i krzyczał dalej rozdzierająco, przenikliwie, strasznie… Smuga dostrzegł drugi cętkowany cień i wystrzelił. Trafił w środek cielska i dobił żmiję, zgniatając jej łeb obcasem. Odwrócił się w stronę ukąszonego chłopca, który siedział oparty plecami o skałę i łkał.
– Abeer! – powiedział łowca zimno i spokojnie. – Biegnij natychmiast po przewodnika i Andrzeja. Chłopca ukąsiła żmija rogata. Biegnij!!!
Abeera jakby wywiało. Pędził w dół na złamanie karku, głośno krzycząc. Smuga tymczasem pochylił się nad młodym Arabem. Mieszając słowa arabskie z prostymi angielskimi, tłumaczył:
– Muszę wyssać ranę. Uspokój się. Będzie dobrze! Bądź dzielny! Cały czas mówiąc do rannego, wydobył nóż i starannie wytarł go o rękaw ubrania, żałując, że nie ma choćby butelczyny rumu, by zdezynfekować ostrze. W usta chłopca wetknął rąbek jego galabii, by stłumić krzyk bólu. Unieruchomił ukąszoną rękę. Chłopiec uspokoił się i nie wyrywał jej. Był dzieckiem pustyni i wiedział doskonale, że tylko w ten sposób można uratować życie. Widział śmierć zwierząt ukąszonych przez żmiję rogatą. Strach uodpornił go na ból. Smuga kilkoma cięciami powiększył miejsce ukąszenia. Krew poczęła płynąć obficiej. Pochylił się i zaczął ją wysysać, wypluwając co chwila na ziemię. Wiedział, że nawet jeśli chłopiec nie umrze w ciągu kilku najbliższych minut, szansę przeżycia będą nikłe.
Abeer dobiegł do obozu. Strzał, a potem głośny krzyk zaalarmował wszystkich. Doskonale rozumieli, że musiało się wydarzyć coś niezwykłego. Wilmowski nie czekając na wyjaśnienia, przygotował apteczkę i broń. Abeer zawiadomił ojca chłopca, który porwał kilka ciepłych koców i począł wspinać się pod górę. Za nim pędził Wilmowski i kilku innych członków karawany. Zastali wstrząsający widok. Smuga, z zakrwawioną twarzą, tulił do siebie chłopca, którym wstrząsały dreszcze. Ziemia wokół była czerwona i wilgotna od krwi. Wilmowski zabandażował ranę, a ojciec chłopca zawinął go w przyniesione koce i zaniósł do obozu. Bez przerwy poili chorego zsiadłym mlekiem z wodą, starannie dbając o to, by był przykryty kocami i obficie się pocił.
Wieczorem ktoś przyniósł wyprawioną skórę gada. Wywołało to dyskusję o żmijach i szansach chłopca.
– To jedna z najbardziej jadowitych żmij – mówił Smuga. – Ale jeśli chłopiec dotąd żyje, to z godziny na godzinę wzrasta prawdopodobieństwo, że wyjdzie z tego cało.
Abeer uważnie przyglądał się skórze. Był to duży okaz, mierzący około metra. Cała czerwonobrunatna skóra pokryta była różnokolorowymi cętkami.
– Ma zmiażdżoną głowę, w przeciwnym razie zobaczylibyśmy rodzaj daszku nad oczyma, gdzie skóra jest stwardniała, zrogowaciała – ciągnął Smuga. – Trzeba bardzo uważać. Żmija rogata chowa się bowiem starannie w piasku, zakopuje w nim, wystawiając na zewnątrz tylko oczy. A uderza rzeczywiście błyskawicznie. Poluje zresztą w zasadzie nocą. Gdy sahban atakuje, jest tak szybki, że nikt nie ma szans. Tu mieliśmy dużo szczęścia, bo żmije były dwie. Gdy pojawiła się pierwsza, wyciągnąłem instynktownie broń i dlatego mogłem strzelić do drugiej. Niezbyt precyzyjnie zresztą.
– Nie mów tak, Janie. To był kapitalny strzał – rzekł Wilmowski.
– Trzeba też dużo odwagi, by zatłuc gada butem – dodał Abeer.
– Nie było to trudne, bo żmija wiła się w kółko – uśmiechnął się Smuga.
– Miejmy nadzieję, że chłopiec przeżyje – westchnął Abeer.
Gdy wyruszyli dalej następnego dnia, młody Arab żył. Na przemian odzyskiwał i tracił przytomność. Abeer spędzał przy nim wiele czasu, starannie przykrywając kocami i zraszając gorące czoło chłodnymi kompresami.
Gdy byli o dzień drogi od Al-Fajjum, wiadomo już było, że kryzys minął, a syn przewodnika przeżyje niebezpieczną przygodę. Jego ojciec nie wiedział, jak wyrazić Smudze swą wdzięczność:
– Niech Bóg będzie dla ciebie zawsze miłosierny i pozwoli ci mieszkać w ogrodach raju – mówił. – A twym dzieciom niech ześle sukcesy i dar pobożności.
– Dobrze, że nie ma tu Nowickiego – śmiał się Smuga. – Dopiero by mi wypominał te życzenia.
Dotarli niebawem do jeziora Briket Kuarun. Wprost z pustyni wkraczali teraz do “kraju róż i wina”. Zanim rozstali się z karawaną, jej przewodnik zatrzymał ich u siebie w gościnie. Aby wyrazić wdzięczność, podarował Smudze jednego ze swych wielbłądów. Był to dar królewski. W zamian Smuga zostawił mu, jako pamiątkę, skórę zabitego sahbana.
Abeer chciał spędzić trochę czasu z chłopcem, który się bardzo do niego przywiązał. Smuga i Wilmowski wybrali się zatem na spacer brzegiem jeziora.
– Gdzież ty, Janie nie byłeś… Okazuje się, że i Egipt znasz tak dobrze…
Smuga zaśmiał się gorzko…
– I wszędzie moim śladem idą najdziwniejsze przygody, chcesz zapewne powiedzieć. Jestem już tym zmęczony.
Długo szli w milczeniu, słuchając głosów przyrody.
– Czasem zdaje mi się, że życie człowieka jest misją i nie pozostaje nam nic innego jak tylko ją podjąć – powiedział w końcu Wilmowski.
Przysiedli na skraju jeziora w zacisznym cieniu palm. Smuga zmrużonymi oczami wpatrywał się w horyzont.
– Może masz rację… A w Egipcie byłem już kilka razy. Ostatnio w przykrym okresie napięcia między Anglikami a miejscowymi. To było między wyprawą Tomka i Nowickiego do Meksyku a wiadomością, która spowodowała moją pospieszną podróż do Indii. Zarabiałem wówczas na życie jako tropiciel i myśliwy. Wśród angielskich oficerów i dyplomatów byłem dość wziętym łowcą, ze względu na dobre stosunki z miejscowymi. Do dziś pamiętam to polowanie… Miałem nim kierować. W ostatniej chwili coś mi wypadło i musiałem wyjechać na kilka dni. Poprosiłem znajomego o zamianę… Gdy wróciłem, zastałem piekło. Otóż jeden z oficerów postrzelił żonę fellacha z wioski Danszawaj, w pobliżu której odbywało się polowanie.
Smuga przerwał. Wilmowski obserwował go. Zastanawiał się, ile tego silnego mężczyznę kosztuje zewnętrzny spokój. Znał go od lat. Wiedział, że w trudnych czy niebezpiecznych chwilach jego twarz nieruchomieje, a wzrok staje się zimny, stalowy. Podobnie było i teraz. Z jedną tylko różnicą, że zamiast w niebezpieczeństwo teraz wpatrywał się w samego siebie.
– W odwecie fellachowie zaatakowali myśliwych. Po obu stronach byli ranni, a jeden z nich – tak się nieszczęśliwie złożyło, że był to Anglik – umarł… Przyjaciele mówili mi, że gdybym był, nie doszłoby do walki. Możliwe, że mieli rację. Dobrze znałem fellachów. Wierzyli mi. Cenili mnie także Anglicy. No cóż, nie da się już tego sprawdzić. Ale to jeszcze nie wszystko. Wiadomo było już wcześniej, że w niektórych środowiskach egipskich budzi się poczucie narodowej tożsamości. Tego Anglicy bardzo się obawiają. Nieszczęsne wydarzenie uznano więc za bunt. Nie na wiele się przydało, że walczyłem usilnie z taką interpretacją.
Smuga zamilkł. Zdawało się, że raz jeszcze waży argumenty, których mógł wtedy użyć.
“Wiem, że zmarły był oficerem, ale to był wypadek! Tragiczny splot okoliczności! Prestiż armii brytyjskiej nie ucierpi, jeśli wyrok będzie łagodny. Ostrzegam przed konsekwencjami karania całej wioski. Ile jeszcze trupów pragniecie panowie dodać do tego jednego?!”.
Po chwili podjął wątek.
– Mówiono potem, że gdyby nie działalność kilku ludzi, w tym moja, wyrok byłby o wiele surowszy. A tak… Powieszono czterech fellachów… “Tylko czterech”, jak mówiono. Innych zaś wychłostano. Było to w lipcu 1906 roku.
Smuga wolno wyciągnął fajkę. Poczęstował tytoniem Wilmowskiego i obaj zapalili. W dali huknęły dwa strzały i poderwały się stada ptaków. Ktoś widocznie polował. Prześlizgnęły się dwie feluki, tuż obok wolno przepłynął jakiś rybak.
– Trudno cię winić, Janie – powiedział Wilmowski.
– Toteż się nie winie. Czuję się tylko odpowiedzialny – odrzekł Smuga. – To tylko takie fatum, złośliwy los… Tysiąc razy może sprzyjać, a raz – nie… – dodał. – Widzisz, Andrzeju, jednym z powieszonych był krewny najbliższego mi w Egipcie człowieka. Bliższego niż Abeer… To syn Kopta i Arabki, przypadek bardzo rzadki w Egipcie. Do niego właśnie jedziemy. Pełni zaszczytną tutaj funkcję szejka, to jest wójta gminy [93]. Ale niezależnie od tego był i jest znaną i cenioną osobistością… Nie widzieliśmy się od tamtego lipca, ponieważ on mnie winił i nie chciał widzieć. Rozumiałem go w jego żalu i uczuciu zawodu. No a potem… Potem wyjechałem na wyprawę do Indii [94]. Wydawałoby się, że minęło już tyle lat, a kiedy znów zobaczyłem Egipt, wszystko wróciło.
<a l:href="#_ftnref90">[90]</a> Pomnik Nilu przedstawia leżącego mężczyznę otoczonego gromadą szesnaściorga dzieci (obecnie w Watykanie).
<a l:href="#_ftnref91">[91]</a> Feddan – 0,42 ha.
<a l:href="#_ftnref92">[92]</a> Żmija rogata (Cerastes cerastes) – gatunek z rodziny żmijowatych. Ma grzbiet szary albo żółtobrązowy z dużymi, ciemnobrązowymi plamami. Zamieszkuje piaszczysto-kamienne pustynie. Porusza się niezwykle szybko i zwinnie. Bardzo jadowita. Zaklinacze węży używają jej, podobnie jak kobry, do swych przedstawień.
<a l:href="#_ftnref93">[93]</a> Stanowiska urzędników egipskich: mudir – gubernator, naczelnik prowincji, także dyrektor; mamur – prefekt, naczelnik departamentu; nadir – naczelnik obwodu; szejk – wójt, naczelnik gminy.
<a l:href="#_ftnref93">[94]</a> Smuga wyjechał wówczas do Indii. Historia jest opowiedziana w powieści Tomek na tropach Yeti.