158664.fb2 Tomek w grobowcach faraon?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

Tomek w grobowcach faraon?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

W szponach pustyni

Tomek nie mógłby powiedzieć czy w jakimś momencie tej piekielnej podróży odzyskał przytomność. Nie na wiele by się zresztą przydała człowiekowi związanemu, z omotaną głową i przytroczonemu do konia niczym pakunek. Zwiększyłaby tylko niewygody związane z tak dolegliwym sposobem przymusowego podróżowania.

Był jednak przytomny, kiedy w końcu się zatrzymali. Rzucono go na piasek i ściągnięto zawój z głowy. Mógł wreszcie otworzyć oczy i rozejrzeć się dokoła. Ale zamknął je równie chętnie jak przed chwilą otworzył nie tylko dlatego, że oślepiał blask słońca odbijany przez złocisto-czerwone piaszczyste wzgórza. O wiele skuteczniej poraziła go świadomość miejsca, gdzie się znalazł. Sahara! Bez wątpienia Sahara, nazwana tak z arabska rozległa pustynna równina rozciągnięta od Oceanu Atlantyckiego aż po Morze Czerwone, od Morza Śródziemnego aż do sudańskiego sahelu. Poraziła go świadomość bezkresu tej wypełnionej piaskiem przestrzeni, tak jak przeraża zwykle ciemność w zupełnie nie znanym miejscu. I niemal natychmiast targnął nim jeszcze straszliwszy niepokój. Co z chłopcem, co z Nowickim? Spróbował zmienić pozycję. Tak! Byli tutaj wraz z nim. Patryk ze skrępowanymi rękami siedział oparty o skałę. Obok niego leżał związany i zakneblowany Nowicki. “Na szczęście żywi” – z ulgą odetchnął Tomek.

Czuł, że nie zdoła się odezwać. Nie mógłby nawet poruszyć zesztywniałym, suchym z pragnienia i kurzu językiem. Ale mógł myśleć. Rozpaczliwie starał się przywołać z pamięci wszystko, co wiedział o Saharze, a co mogłoby zawęzić bezkresny obszar do jakiejś konkretniejszej, możliwej do ogarnięcia umysłem przestrzeni.

“Piasek jest wszędzie” – myślał gorączkowo. “Ale nie wszędzie przecież jednakowy. Inny, zalegający płytko na równinnym serrirze, inny, w postaci wydm przesypywanych w kierunku wiatru, na kamienistej, skalnej hamadzie [123]. Miejscowi nazywają je divnami, co oznacza wały” – przypomniał sobie. “A te potrafią zasypać bez śladu całe karawany”.

Nie, na razie lepiej było odsunąć te myśli. Pod plecami Tomek czuł piasek, porośnięty kruchą pustynną roślinnością. Wzgórza zaczynały ciemnieć od dołu i przybierać kolor niebieskawy. Wyraźnie zbliżała się noc. Wyruszyli do Medinet Habu po południu, a więc nie mogli jechać dłużej niż parę godzin. Arabowie wyraźnie przygotowywali się do noclegu. Czerpali wodę – zdał sobie sprawę Tomek – z czegoś w rodzaju studni. Rozkulbaczyli konie i wielbłądy, napoili je, rozciągnęli swe legowiska. Któryś oddawał mocz, pustynnym zwyczajem klęcząc na piasku. Więźniami nikt się na razie nie interesował.

Od pewnego już czasu Tomek czuł na sobie wzrok Nowickiego, który wpatrywał się w niego z wyraźnym natężeniem, coś mu chciał przekazać, ponaglał tym uporczywym spojrzeniem. Ale do Tomka podszedł właśnie któryś z Arabów. Sprawdził najpierw jego więzy, a potem, przechylając mu głowę do tyłu, wlał do gardła parę łyków zimnej, ożywczej wody.

Arab podszedł z kolei do Nowickiego. Teraz nie sprawdzał już więzów. Po prostu kolejnemu więźniowi wlał do gardła, podobnie jak Tomkowi, nieco wody. Marynarz przełknął wodę, a kiedy Arab odwrócił się, by odejść chwycił go za powłóczyste szaty i przerzucił przez siebie. Tamten jęknął, głucho uderzył o ziemię, wzniecając tuman piasku. Ściągnęło to uwagę i szybki atak innych. Niestety, najwidoczniej uwolnił się z więzów zbyt niedawno, by wróciła mu w pełni władza w całym ciele. Ciosy pozbawione zwykłej siły i szybkości nie mogły dać mu przewagi. Tomek natężał wszystkie siły, by się uwolnić. Na próżno. Straszna walka przyjaciela dobiegała końca. Resztką sił udało mu się przedrzeć do koni. Dosiadł jednego z nich i ścisnął mu boki kolanami. Zwierzę zareagowało, ale niestety było… spętane. Runęło na kolana, a niefortunny jeździec poleciał do przodu. Chmura kurzu, kwik wystraszonych zwierząt, okrzyki walczących niosły się daleko w pustynię.

W walce nie brało dotąd udziału dwu ludzi. Przyglądali się zmaganiom z zadziwiającym spokojem. Gdy Nowicki dopadał konia, roześmiali się. Jeden wstał i podszedł do swego wielbłąda. Z wolna zdjął zawój i przez głowę ściągnął arabski strój. Ze schowka przy kulbace wydobył długi bicz, odwrócił się i strzelił nim w powietrzu.

Nowicki właśnie podnosił się z piasku. Świst korbacza sprawił, że napastnicy odstąpili i marynarz nagle został sam. Harry stanął naprzeciw z drwiącym uśmiechem na ustach. Chwycił się znacząco za ucho i powiedział:

– Pamiętasz?

Marynarz dyszał ciężko. Raz i drugi przełknął głośno ślinę i pokonując wysiłkiem woli suchość w gardle, wyraźnie powiedział:

– Stęskniłeś się może?

Niebezpiecznie blisko jego twarzy strzelił bicz. Nowicki odchylił się do tyłu i bat owinął mu się dokoła nóg, zwalając go na piach przy akompaniamencie głośnego śmiechu widzów. Harry niespiesznie zwinął korbacz i odsunął się nieco. Teraz Arabowie mogli skrępować Nowickiego, niczym niemowlę. Kiedy zakończyli swe dzieło, stanął nad nim Harry. Przez chwilę mu się przyglądał, potem lekko pochylił i klepiąc go po twarzy.

– Grzeczny! Bardzo grzeczny chłopiec! Pozostało tylko mocno zacisnąć szczęki…

Noc była zimna. Różnica temperatur między południem a północą sięgała 20° C. Jeńcy nie byli w stanie zasnąć ani na chwilę. Milczeli, nadsłuchując mowy pustyni. Pohukiwała gdzieś sowa, przerzucane wiatrem ziarenka piasku, uderzając o siebie, wydawały dziwny, melodyjny dźwięk. Ledwie świt otulił ich ciepłem wschodu, ruszyli dalej. Jeńców nie nakarmiono, ale nie zawiązano im przynajmniej oczu, mogli się więc spokojnie przyjrzeć swoim przeciwnikom. Było ich ośmiu. Wszyscy w zawojach na głowach, z czołami lśniącymi od tłuszczu i potu, twarzami osłoniętymi przed pustynnym kurzem. Spod ciemnych, długich sukien wyglądały ręce i nogi. Wszyscy, poza Harrym, uzbrojeni w prymitywne karabiny i długie, przypominające szable, noże.

Jechali po dnie ogromnego, wyżłobionego potokami deszczu, wąwozu hamady, co w świetle dnia łatwo było rozpoznać. Znali widać doskonale drogę, bo nigdzie nie natrafiali na zasypane kamieniami przejścia.

Patryk jadący na wielbłądzie za jednym z nich, sprawiał wrażenie pogodzonego z losem, przestraszonego chłopca. Niezłomnie jednak wierzył, że “wujkowie” dadzą sobie radę, kiedy przyjdzie pora. Nie wiedział jak, ale jednego był pewien: żeby mogli wrócić, trzeba zapamiętać drogę. Od razu uznał, że to należy do niego. Z wysokości wielbłąda mógł obserwować otoczenie. Bezwiednie rejestrował w pamięci wszystkie dostrzeżone szczegóły.

Z wąwozu wyjechali wprost na sypkie, piaszczyste diuny. Z trudnością pięli się na szczyt każdej piaskowej góry, skąd otwierał się widok na niezliczone fale następnych. Przypominało to rozciągające się nieruchomo jezioro lub morze. Coraz częściej szukali łagodniejszych zboczy, by w ogóle móc zjechać w dół. Na ogół było jednak tak stromo, że konie staczały się, kwicząc z lęku. Nowicki i Tomasz, którym rano rozwiązano nogi, starali się utrzymać w siodłach, co ze związanymi rękami przychodziło im z trudem, choć przecież byli doskonałymi jeźdźcami. Wokół panowała głęboka cisza, rozpalony piasek oślepiał blaskiem, a powietrze drgało od gorąca.

Nadchodziło południe, ale jeźdźcy zanurzeni w piaskach pędzili dalej. Kiedy wreszcie stanęli, obaj przyjaciele, brutalnie ściągnięci z koni, upadli twarzami do ziemi. Tomek pluł piaskiem i próbował wytrzeć zapocone oczy. Wywołało to huragan drwiącego śmiechu.

– Kim jesteście! – zdołał wreszcie zapytać młody Wilmowski. – Czego od nas chcecie?

Przywódca gestem nakazał milczenie. W ciszy słychać było tylko mruczenie wielbłądów i parskanie koni.

– Chcesz naprawdę wiedzieć, giaurze? – spytał po angielsku. – Naprawdę chcesz wiedzieć?… To popatrz, bo pierwszy i ostatni raz możesz zobaczyć żelaznego faraona!

Pochylił się nad jeńcami. W zakrytej twarzy fanatycznie płonęły oczy.

– Nie zabiję was. Uczyni to skutecznie słońce. – Powiedział zimno i znowu już wyprostowany dodał. – Tu rządzi władca Doliny, nie wy, przeklęci giaurzy!

I to było wszystko. Jeźdźcy dosiedli wielbłądów i koni. Ruszyli galopem. Zakurzyło się i nastała cisza.

– A tośmy, brachu, przepadli – wykrztusił Nowicki.

– Spróbujmy się uwolnić.

Pod palącym słońcem podjęli próbę rozwiązania rąk, ale usłyszeli tętent konia. Ktoś wracał galopem. Zatrzymał konia tuż przed nimi, obsypując ich piaskiem tak, że instynktownie pochylili głowy. “Żelazny faraon” pochylił się w siodle i śmiejąc dziko, rzucił na piasek gurtę [124] z wodą.

– Jestem miłosiernym władcą! – wykrzyknął i jeszcze raz wybuchnął śmiechem. Wkrótce znikł.

W milczeniu, pospiesznie uwolnili z więzów ręce. Rozwiązali Patryka i sięgnęli po gurtę. Każdy wydzielił sobie kilka maleńkich łyków wody.

– Uff! – powiedział Nowicki, rozcierając przeguby. Ręce w tym upale zgrabiały mi, jak na mrozie. I dodał z wisielczym humorem:

– Deczko mi się pić chce… Patryk stłumił płacz.

Nie mieli dość sił, by szukać odrobiny cienia, ale żar powoli przygasał. Niemiłosierne słońce obniżyło swą tarczę, zamykając się w sobie i tuląc do snu. Znów wypili po łyku wody.

– No, marynarzu! – rzekł Tomek. – Ruszajmy w drogę.

– Ano, nie mamy wyboru!

Nowicki i Tomek zdawali sobie sprawę, że w tak beznadziejnej sytuacji chyba jeszcze nie byli: bez odrobiny pożywienia porzuceni na pustyni, z ilością wody, która w tym upale, nawet ściśle dozowana, mogła wystarczyć najwyżej na dwa, trzy dni, praktycznie nie mieli szans. Ale był z nimi chłopiec, za którego odpowiadali i który potrzebował otuchy. Nie zwykli zresztą bez walki poddawać się losowi.

– Musimy dotrzeć do studni, gdzie obozowali ostatnio.

– Hm… Nie wiem, czy obserwowałeś niebo… Zdaje się, że jechaliśmy wciąż na zachód. Przebyliśmy z pięćdziesiąt kilometrów.

– Przez cały czas?

– Nie, dziś od rana, od tamtej studni…

– Trzeba do niej dotrzeć. Niewiele mamy wody. Rzeczywiście, w gurcie było jeszcze z dziesięć litrów.

– Może starczy… – westchnął Nowicki. – A potem…

– Jeśli nie dojdziemy do studni… – zaczął Tomasz, ale rzuciwszy okiem na Patryka, dokończył inaczej niż zamierzał: -… to będziemy musieli znaleźć wodę!

– Wedle naszych porywaczy nie wchodziło to w rachubę – mruknął Nowicki.

– To dlaczego zostawili nam gurtę? – Tomek, jak mógł, ratował sytuację.

– Zakpili sobie… To ludzie z fantazją – odparł marynarz.

– Szkoda tylko, że z fantazją na tak niewiele litrów. Ja miałbym większą – uparcie żartował Tomek, któremu żal było chłopca.

Ale to właśnie Patryk w końcu ich ponaglił.

– Wujku! Chodźmy już – zażądał bardzo zdecydowanie.

– Ruszajmy! – rzekł Tomek. – Nie możemy zabłądzić.

– Z pewnością nie zabłądzimy. – Nowicki, któremu dostało się najwięcej, z twarzą naznaczoną śladami walki, uśmiechnął się do Patryka. – Lepiej jednak dobrze pomyślmy, nim wyruszymy.

– Najlepiej iść prosto na wschód! – rzekł Tomek. – Chociaż niekoniecznie. Nie wiem, Tadku, czy pamiętasz mapę. Otóż w okolicach Nag Hammadi Nil skręca dokładnie na wschód i płynie w tym kierunku aż do Kina, jakieś 70 kilometrów. Potem łagodnym łukiem zawraca w kierunku zachodnim, by niedaleko Luksoru podjąć znów swoją wędrówkę…

– Myślisz, że jesteśmy jakby wewnątrz tego łuku?

– Oczywiście! Zamiast na wschód, możemy więc udać się na północ i dotrzeć w rejon Nag Hammadi.

Nowicki przez chwilę milczał.

– Nie wiem czy to dobry pomysł – rzekł wreszcie. – Moim zdaniem, lepiej wracać po własnych śladach.

– Jest jeszcze jedno – Tomek powiedział to z pewnym naciskiem. – Nie wiem czy zauważyłeś… Gdy pędziliśmy przez pustynię, mijaliśmy dwa, czy trzy wyschnięte uady [125], wyschnięte koryta pustynnych potoków. Jakiś czas jechaliśmy dnem jednego z nich. Wszystkie biegły z południa na północ. Idąc wzdłuż nich, dojdziemy do Nilu…

– Tak – mruknął Nowicki. – Byle tylko najpierw je znaleźć. Niespodziewanie włączył się Patryk.

– Wujku… Wiem jak. Tu wszędzie piasek… Ale za tą wydmą, dobrze pamiętani… drzewo… A od drzewa, widać wszystko daleko. Tam jest taka skała. Minęliśmy ją z prawej strony. A potem…

– Wspaniale, chłopcze! – zdumiony Tomek przerwał Patrykowi, który opisując drogę, pełen przejęcia, pomagał sobie rękami.

I Tomek i Nowicki byli jednakowo zdziwieni. Wiedzieli, że chłopiec jest więcej niż spostrzegawczy, ale żeby w pełnych strachu chwilach pamiętał o takich szczegółach?

– Zatem ruszajmy!

– I jak mawiał mój dziadek spod Jabłonny: “Niech Bóg nam dopomoże” – dodał Nowicki.

Ze szczytu wydmy rzeczywiście ujrzeli zgrupowanie niskopiennych krzewów.

– Może trudno to uznać za drzewo – uśmiechnął się Tomek. – Ale, z braku laku…

– Och, wystarczy, żeby miały trochę wilgoci… – wzdychał Nowicki. Próbowali dobrać się do wnętrza suchorośli [126], ale uniemożliwił im to bardzo gruby pancerz z ziaren piasku, twardy i niełamliwy. Zrezygnowali i postanowili kilka godzin odpocząć. Zanim przytulili się do siebie i spróbowali zasnąć, Tomek wyjął chustkę do nosa i rozłożył na powierzchni piasku. Za jego radą uczynili to samo. Gdy po parogodzinnym odpoczynku ruszali dalej, chustki na skutek gwałtownego, nocnego ochłodzenia, nasiąkły rosą i z każdej udało się wyżąć dosłownie kilka kropel.

Noc była jasna. Księżyc bladym światłem oświetlał drogę. Patryk pewnie wskazywał drogę. Tak jak zapowiadał, w dali wystrzelała w niebo ostra iglica skalna. Raźnym krokiem ruszyli na wschód. Do świtu opuścili diuny piaskowe i znaleźli się w przetkanej piaskami hamadzie.

Tomek szedł pierwszy, co chwila ustalając z Nowickim i Patrykiem kierunek.

– Musieli jechać jakimś znanym, przejezdnym szlakiem, bo nie utknęli i nie zawracali nigdzie – powiedział.

– Szkoda, że go nie oznakowali – mruknął marynarz.

– Oznakowała za to natura, prawda Patryku? – spytał Tomek.

– Musimy iść tam – powiedział chłopiec, wskazując nieco na południe. Tam gdzie te dwa duże kamienie.

Świt zastał ich przy owych skałkach, między którymi wiódł ślad wyschniętego potoku. Gdy usiedli, tuż obok nich przemknął gekkon [127]. Zauważyli też skoczka [128].

– Jeśli są tu zwierzęta, jest z pewnością i woda.

– Woda i woda… Tylko o niej mowa, do stu fontann wielorybich. Muszę trochę się zdrzemnąć – rzekł Nowicki. – Strasznie chce mi się pić.

Tomek spojrzał na niego z niepokojem. Sam czuł się znośnie. Patryk, cały skupiony na swojej roli przewodnika, też nie wyglądał najgorzej. Nowicki za to cierpiał widocznie. Jego potężnie zbudowane ciało pociło się podwójnie i podwójnie wystawione było na słoneczny żar. Tomek postanowił przydzielić mu dodatkowy łyk wody.

Marynarz przechylił gurtę. W tej samej chwili usłyszeli łopot skrzydeł. Przeleciało nad nimi stado stepówek [129].

– Ptaki też wskazują drogę na południe – powiedział Tomek. – Zostańcie tu i czekajcie aż wrócę.

Nowicki, jakby zobojętniały, skinął głową, powoli usypiając. Patryk chciał jednak towarzyszyć Tomkowi. Obaj ruszyli więc śladem uadi i lecących ptaków. Wyschłe koryto było jedyną rozpadliną w zasięgu wzroku. Robiło się coraz jaśniej i wkrótce zza horyzontu wynurzyło się słońce, niemal natychmiast podnosząc temperaturę o kilka stopni. Po półgodzinnym marszu, doszli do załomu koryta. Teren wyraźnie się tu obniżał i wznosił dopiero za zakrętem.

– Wujku – powiedział Patryk, tu musi gdzieś być woda.

– Cicho – odrzekł Tomek, chwytając go za rękę. – Cicho! Nadsłuchiwał przez chwilę.

– Nic nie słyszysz Patryku? – spytał. Chłopiec przecząco pokręcił głową.

– Zdawało mi się, że brzęczy komar…

Teraz usłyszeli wyraźnie. Nad ich głowami pojawił się ni stąd ni z owad cały rój tych owadów.

– Hej, chłopcze! Już dawno nie słyszałem tak cudownej muzyki!

– zawołał Tomek.

– To woda! Musi, musi tu być – radośnie wtórował mu Patryk.

– Chodźmy!!!

Tomek ruszył za nim. Chłopiec zszedł do najniżej położonej części koryta. Wyciągnął przed siebie ręce, jakby szukając czegoś po omacku.

– Tutaj! Tutaj! – zawołał wreszcie, wskazując w samym rogu, na stromym brzegu ostrego zakrętu miejsce zarośnięte skąpą, pożółkłą roślinnością. Piasek był głęboko rozgrzebany w wielu miejscach. Gdy podeszli bliżej, z jednego z głębszych wykopów uleciało w górę kilka stepówek.

– One też szukają wody – domyślił się Tomek. – Nie do wiary, że potrafiły porobić tak głębokie wykopy…

Rozpoczęli żmudną pracę, pogłębiając rozpadlinę. Rosła suchość w gardle, dokuczał upał. Na szczęście stromy brzeg zasłaniał ich od słońca tak, że pracowali w cieniu. Ale tuż po wschodzie zaczął wiać dość ostry wiatr. Nie tylko niweczył ich pracę, zasypując szeroki otwór, ale unosił tumany pustynnego pyłu i powodował suchą mgłę, tak gęstą, że Tomek z Patrykiem ledwie się nawzajem widzieli [130]. Po kilku godzinach pracy dokopali się do wilgotnego piasku, który chłodził ich dłonie i twarze.

Niestety woda ujawniła się tylko w tej postaci. Głębiej było jej pewnie więcej, ale trzeba by kopać przez kilka dni… Zdjęli więc koszule i podkoszulki, wyjęli chustki do nosa i zakopali wszystko w mokrym piasku, przyciskając dużymi kamieniami. Wodą uzyskaną w ten sposób po kilku godzinach ugasili pragnienie, a nawet uzupełnili gurtę. Postanowili, że spędzą tu noc. Tomek zostawił Patryka, by nadal gromadził cenny płyn, sam zaś wrócił po Nowickiego.

Zastał go pod skałkami, śpiącego. Wyglądał bardzo źle. Gorące czoło, opuchnięta twarz, podkrążone, zaczerwienione oczy. Obudzony, nie stracił jednak warszawskigo animuszu.

– Do stu przesolonych beczek śledzi – wymyślił dostosowane do sytuacji nowe powiedzonko. – Znaleźliście wodę?

– Owszem! Pół godziny marszu stąd.

– Wszystkie kości mnie bolą, brachu – pożalił się. – Ale po ten wspaniały płyn, pójdę z tobą. Lepiej mi chyba będzie smakował od jamajki…

Próbował żartować i Tomek:

– Nigdy nie słyszałem, Tadku, takiego żalu w twoim głosie.

– Bo jak człowiek głodny i spragniony, to wyrzekłby się każdej przyjemności – powiedział marynarz. – Ale wieczorem na ten chłód, przydałby się łyk jamajki. Rozgrzałby grzeszne cielsko, poprawił krążenie, a kości bolałyby może mniej.

Ciężko wstał z piasku, przeciągnął się, syknął z bólu i poszedł za Tomkiem.

– Oj, przydałby się deszcz – westchnął.

– Głowa do góry! Wodę znaleźliśmy, nie za dużo, ale na razie starczy. Niektórzy mówią, że na pustyni więcej ludzi utonęło niż umarło z pragnienia. Tu jak pada, to krótko, ale to prawdziwe oberwanie chmury. Koryta i zagłębienia błyskawicznie napełniają się wodą. Tworzą się potężne rzeki i porywają kogo i co się da.

Tomek starał się mówić raźnym i pewnym głosem, ale szczerze niepokoił się wyglądem marynarza. “Fatalne jest to zaczerwienienie oczu” – myślał. “Widać w nich udrękę i gorączkę… Co będzie, jeśli Nowicki zachoruje? Co będzie, jeśli przestanie widzieć…?”.

Doszli do zakrętu, gdzie Patryk mozolnie zbierał wodę do prawie już pełnej gurty. Podał ją Nowickiemu, który przechylił głowę i wypił litr płynu.

– Tfu – powiedział. – Fatalna.

Woda miała smak nadgniłego mułu z dodatkiem gorzkich ziół. Na dodatek pachniała koźlą skórą i wielbłądzim potem, którym przeniknięta była gurta. Mimo to marynarz dodał po chwili:

– Ale jaka smaczna!!! Roześmiali się.

Noc spędzili, drzemiąc i czuwając na przemian. Wczesnym rankiem Tomka i Nowickiego obudził krzyk Patryka:

– Wujku! To… To… Miasto! Ja widzę! Miasto!!! Zerwali się i podbiegli do niego.

Rzeczywiście. W oddali rysowały się mury, domy i meczety. Wydawało się, że dostrzegają nawet jakiś ruch. Cudownie, na lekkim wietrze chwiały się kielichy daktylowych palm.

– Jak to blisko! – cieszył Patryk. – Jesteśmy uratowani.

Miraż trwał jednak jeszcze zaledwie parę chwil. Potem obraz zaczął drżeć, zamazywać się i znikł. Patryk wybuchnął płaczem.

– To fatamorgana – cicho wyjaśnił Tomek, głaszcząc chłopca po głowie. – Bardzo rzadkie zjawisko. Występuje rankiem lub z wieczora. Na skutek rozrzedzonego powietrza widać okolice odległe nawet o sto kilometrów. Ludzie pustyni nazywają to “krajem stającym na głowie”.

W płaczu Patryka znalazł ujście niepokój, w jakim chłopiec żył od kilku dni i nagłe, gorzkie rozczarowanie, choć on sam o tym nie wiedział. Mężczyźni pozwolili mu się wypłakać, a potem Nowicki wziął go za ręce i powiedział:

– Dosyć, brachu! Wystarczy! – A gdy chłopiec na próżno starał się uspokoić, dodał: – Jesteś dzielnym irlandzkim chłopcem. Co teraz powiedzieliby twój ojciec i dziadek, no?

Patryk uśmiechnął się przez łzy.

– Już dobrze… Ja przecież wiem, że wujek Ted, jest jak mój dziadek, a wujek Tom jak ojciec. Muszę być dzielny!

Nowicki z Tomkiem wymienili uśmiechy.

– No to, mały brachu – powiedział marynarz – ruszamy.

Tego dnia przekonali się, co może z człowiekiem uczynić pustynia. Tomek nakłaniał, aby dotrzeć jak najdalej. Nie mówił o tym, ale dobrze widział, że z Nowickim dzieje się coś niedobrego. Marynarz starał się trzymać fason, nadrabiał miną, ale szedł prawie na oślep, z zamkniętymi oczami, starając się osłonić je choć trochę przed kurzem i słońcem.

Nagrzane powietrze drgało lekko, tworząc niesamowite, fantastyczne złudzenia. Daleko unoszący się pył pustynny wydawał się płonącym ogniskiem, wznosił się jak wąż, kręcił i opadał… Promienie słońca załamywały się tak, że przedmioty odbijały się jak w wodnym zwierciadle, tworząc złudne obrazy jezior czy kałuż. Podczas jednego z odpoczynków w przytulnym cieniu Nowicki powiedział z niezwykłą u niego powagą:

– Szalona ta pustynia. Widzisz wodę, idziesz ku niej, a to morze piasku. Niech się zamienię w wieloryba, jeśli to nie szatańska sztuczka.

– Bahar esz-szaitarł – szepnął Tomek.

– Co tam klarujesz, brachu?

– To po arabsku – wychrypiał Tomek. – Znaczy: “morze diabła”. Tak miejscowi nazwali to zjawisko.

– No, no, od kiedy znasz arabski…

– Ech, tylko parę charakterystycznych słów.

Ruszyli dalej, bardziej już odporni na obietnice pustynnych miraży. To, co z daleka wydawało się wzgórzem, było zaledwie większym kamieniem. Kępy traw udawały gęsty las, a małe nierówności wybuchały w niebo jak kominy. To, że nie zabłądzili zawdzięczali żelaznej konsekwencji Tomka oraz instynktowi i nieprawdopodobnej wręcz spostrzegawczości Patryka, który bezbłędnie nauczył się odróżniać charakterystyczne, naturalne znaki od złudnych miraży.

Nowicki słabł. Czuł to sam i ogarniało go przerażenie. Lękał się nie tyle śmierci, ile kłopotu, jaki sprawi Tomkowi i tak przecież obciążonemu odpowiedzialnością za dziecko. Oczy łzawiły i zaczynały chyba ropieć. Przypomniał sobie dziesiątki spotykanych w tym kraju ślepców [131]. “W Egipcie na dwu Egipcjan przypada tylko troje oczu” – jak tu mówiono. Poza tym męczyło go straszliwe pragnienie. Myśl o wodzie stawała się powoli obsesyjna. Momentami zdawało mu się, że siedzi w jamie pełnej wody i pije, pije, pije…; albo że pływa rozkosznie gdzieś w słodkim, przejrzystym jeziorze. Tomek dawał mu pić, częściej niż sobie czy Patrykowi, ale raz czy dwa niemal siłą musiał odebrać mu gurtę. Marynarz miał halucynacje i zaczynał chwilami bredzić w gorączce.

Z półprzytomnym i na wpół tylko widzącym Nowickim oraz śmiertelnie znużonym Patrykiem dotarli jednak do upragnionej studni! To był ogromny sukces. Nie zabłądzili i nie opadli całkiem z sił. Znaleźli się przy źródle wody, a więc w miejscu, które musiało być znane pustynnym wędrowcom.

Woda znajdowała się w głębokim, szerokim rowie otoczonym z jednej strony wzgórzami skalnymi, a z drugiej żwirowo-piaszczystą równiną. Rów miał około 6 metrów głębokości. Tomek natychmiast podał marynarzowi gurtę z wodą, którą ten wysączył do ostatniej kropli. Przy studni stał,duży gliniany garniec, z przywiązaną do niego liną. Naciągnęli wody i ugasili pragnienie. Woda była tu chłodna i czysta. Tomek polał nią nabrzmiałą twarz Nowickiego i kładł zimne, mokre kompresy na jego oczy. Nie spał dobrze w nocy. Słuchał pustyni i jej stałych mieszkańców – zwierząt. Zawył gdzieś szakal i rechotały pustynne żaby [132]. Nad ranem zaczęły brzęczeć moskity i pojawiły się wszędobylskie, ohydne muchy. Nowicki obudził się w nieco lepszym stanie.

– Oj, brachu, ledwo zipię. Łyk jamajki postawiłby mnie na nogi – powiedział.

– Słuchaj, Tadku, porozmawiajmy, zanim obudzi się Patryk. Dotarliśmy do wody. Mamy jedną trzecią drogi za sobą. Co dalej?

– Jak to co?! Ruszamy…

– Nie jestem pewien – Tomek przecząco pokręcił głową. – Chłopiec jest już bardzo zmęczony, ty… chory.

Zapadło milczenie. W końcu Nowicki zapytał:

– Co zatem proponujesz?

– Tu jest woda, a więc życie. Zostawię was i pójdę po pomoc. Wezmę ze sobą gurtę. Jeden przeżyje o wiele dłużej niż trzech. Poza tym… – przerwał.

– … Poza tym? – pytająco powtórzył Nowicki.

– Poza tym to musi być uczęszczany szlak. Pustynne studnie znają przewodnicy karawan i miejscowi Beduini. Ktoś więc was znajdzie.

– Może więc czekajmy razem?

– Nie! W ten sposób tracimy jedną z szans. Muszę spróbować. Pożegnaj ode mnie Patryka.

Uściskali się.

– Idź z Bogiem, brachu – powiedział marynarz i przeżegnał Tomka ruchem dłoni.


  1. <a l:href="#_ftnref123">[123]</a> Sahara ma powierzchnię ponad 8 milionów km. Długość 5000 km, a szerokość 2000 km. Jest największą pustynią świata. Serrir (serir) – pustynia piaszczysto-żwirowa. Hammada (hamada) – pustynia kamienisto-piaszczysta. Sahel – teren położony między pustynią a sawanną, czyli inaczej – półpustynia.

  2. <a l:href="#_ftnref124">[124]</a> Gurta – bukłak na wodę ze skóry młodego koźlęcia. Zszyta wzdłuż linii brzucha, ma wieszak z wielbłądziego włosia, służący jednocześnie do zamykania wlqiu.

  3. <a l:href="#_ftnref125">[125]</a> Uady (uadi, wadi, waadi) – z arab. suche łożyska rzek na pustyniach, które wypełniają się wodą jedynie w porze deszczowej na skutek gwałtownej ulewy.

  4. <a l:href="#_ftnref126">[126]</a> Suchorośla – rośliny pustynne, przystosowujące się do niedostatku wody. Mają np. liście o małej powierzchni utrudniającej parowanie wody i bardzo rozbudowany system korzeni. Korzenie mają czasem długość 25-30 m, a sięgają na głębokość 20-25 m.

  5. <a l:href="#_ftnref127">[127]</a> Gekkony (Gekkonidae) – rodzina gadów z podrzędu jaszczurek. Występuje w klimacie gorącym. Prowadzi nocny tryb życia. Osiąga długość od 5 do 30 cm (połowa z tego to ogon). Ciało pokryte miękką skórą i guzowatymi łuskami. Większość gatunków ma palce zakończone nie pazurami, a przylgami, co umożliwia chodzenie po pionowych ścianach i suficie. Żyją od 7-9 lat.

  6. <a l:href="#_ftnref127">[128]</a> Skoczek egipski (Jaculus jaculus), zwany bywa również skoczkiem pustynnym, zamieszkuje pustynie Afryki północnej i południowo-zachodniej Azji. Drobny ssak, gryzoń. Waży około 50-70 gramów, długość – 10 cm, z ogonem 25 cm. Wierzch ciała barwy piaskowej, ogon z białą kitą na końcu. Porusza się nocą skokami. Dzień spędza w norach. Żywi się roślinami stepowymi i nasionami.

  7. <a l:href="#_ftnref129">[129]</a> Stepówki (Pteroclidae) – rodzina z rzędu gołębiowatych, obejmująca szesnaście gatunków. Zamieszkują okolice pustynne i półpustynne. O świcie lub zmroku odbywają masowe przeloty do wodopoju, oddalonego nawet o 60 km. Występują głównie w Afryce i Azji.

  8. <a l:href="#_ftnref130">[130]</a> Sucha mgła – powoduje czasem tak wielkie zaciemnienie, że gazele wbiegają między karawanę i mieszają się w niej z ludźmi i zwierzętami.

  9. <a l:href="#_ftnref131">[131]</a> Choroba, na którą zapadł Nowicki, to prawdopodobnie trachoma, czyli jaglica lub inaczej egipskie zapalenie oczu. Do dziś stanowi jedną z najczęstszych chorób w Egipcie.

  10. <a l:href="#_ftnref132">[132]</a> Powszechnie spotykane na pustyni żaby: ropuchy Bufo regularis i Bufo mauritanicus.