158664.fb2 Tomek w grobowcach faraon?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 60

Tomek w grobowcach faraon?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 60

Opowieść Tomka

Tak jak trudno znaleźć słowa, aby opisać spotkanie ojca z nieodwołalnie, jak się zdawało, utraconym synem, czy też szaleńczą siłę nadziei na jego życie, tak też próżno by się trudzić, aby wyrazić to, co czuła Sally. W angielskich koszarach w Chartumie, wciąż jeszcze słaba po ataku malarii, witała przyjaciół, zdrowych i całych: Smugę, Nowickiego, Wilmowskiego, którego kochała jak ojca, a z nimi… Tomka. Wśród gwaru powitań było to… jak kropla ciszy, minuta wytchnienia. Dopiero później mogli się cieszyć jak dzieci. Opanowało ich przemożne pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się na statku płynącym do Europy. Tak jakby oznaczało to, że wreszcie wracają do domu.

Niewiele czasu spędzili w Chartumie, tyle by pożegnać Gordona, którego polubili. Podobnie było w Asuanie, gdzie witali ich gorąco, równie stęsknieni, Patryk i Dingo. Madżid i Nadżib chcieli również podejmować swoich specjalnych gości. Ale ci nie próbowali dociekać, w jaki sposób obaj kupcy dostali się w ręce “faraona”, choć opowiadali barwnie o wszystkich nieszczęściach, jakie ich spotkały ani słowem nie wspominając interesów, które zagnały ich tak daleko na południe. Teraz interesowało ich tylko jedno: przeżycia Tomka. Ale i to odłożyli do momentu, kiedy wsiądą na statek. Chcieli wysłuchać wszystkiego w skupieniu.

A zajęło to wiele popołudni i wieczorów…

Porwanie porwanego

Kiedy was opuściłem, ciebie Tadku i Patryka, poszedłem na zachód. Miałem spory zapas wody, ale coraz mocniej dokuczał mi głód. Coraz mocniej paliły promienie słońca. Uporczywie brnąłem w opornym piasku i skwarze. Ludzie pustyni mawiają: “Wędrowałem samotnie przez wydmy i tylko Bóg mi towarzyszył”. Jeszcze nigdy tak dójmująco nie doświadczyłem tej prawdy… Ciężaru dojmującej samotności. Przy życiu utrzymywała mnie woda, siła woli i pamięć. Pamięć zwłaszcza dawała mi nadzieję. Myślałem o tobie Tadku, o Patryku… O Sally. O Smudze i moich rodzicach. Może to dziwne, ale najczęściej o matce, co wówczas wydało mi się złą wróżbą.

Nie wiem, ojcze, czy pamiętasz, dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej. Żegnaliśmy ciebie wtedy, gdy udawałeś się na emigrację. Ta scena tak bardzo utkwiła mi w pamięci, chociaż miałem niewiele lat. Nie rozumiałem, dlaczego mama płacze, a ty ukradkiem ocierasz oczy. Nie rozumiałem, czemu tak mocno przyciskasz mnie do piersi. Byłem pod wrażeniem, bo jeszcze nigdy nie wyjeżdżałeś, a ja po raz pierwszy byłem na dworcu. Na pewno nie wiesz, że kiedy pociąg zniknął, mama powiedziała:

– Nie wolno płakać! Musimy żyć, synku! Musimy żyć dla ojca! Samotny na bezbrzeżnej pustyni często powtarzałem sobie te słowa.

Mówiłem do siebie z uporem:

– Muszę dojść! Muszę ich ocalić! Muszę!

Wydawało mi się zresztą w pewnym momencie, że jestem już blisko, że czuję wilgotny powiew. I wtedy przyszedł najpoważniejszy kryzys. Z trudem trzymałem się na nogach, kilka razy upadłem. Zabrakło mi wody, suchość paliła gardło, oczy szczypały i kleiły się. Musiałem odpocząć. Musiałem! Nie dałbym rady iść dalej.

Nadchodziła noc, więc usiadłem w cieniu skały i wyczerpany zasnąłem. Jak długo trwałem w półśnie, półjawie, tego nie wiem. Zdawało mi się, że pojawiły się przy mnie jakieś postacie. Ktoś mnie karmił, ktoś poił… Gdzieś jechałem… Kiedy się ocknąłem, leżałem w cieniu palmy, na jakiejś derce czy skórze… Usłyszałem parskanie wielbłądów. Kręcili się ludzie. Dostrzegli, że się poruszyłem. Ktoś podszedł i pochylił się nade mną. Po chwili poczułem smak mleka.

“Cóż to za ludzie?” – myślałem. Próbowałem ich pytać, ale odpowiadali mi w nie znanym języku. Było ich trzech, ubranych zupełnie na czarno. Zasłonili twarze, ale uważałem, że to coś zwyczajnego na pustyni. Przygotowywali się do wieczornego odpoczynku. Przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, jeden z owych ludzi odwijał właśnie z twarzy zawój i pochylił się nade mną. Przeraziłem się nie na żarty! Miał zupełnie niebieską twarz, twarz przypominającą trupią. Później trochę ochłonąłem i przypomniałem sobie relacje Arabów o “ziemi strachu” gdzieś w głębi Sahary, którą zamieszkują “błękitni ludzie pustyni”. Ale możecie sobie wyobrazić niesamowite wrażenie. Przez chwilę zdawało mi się, że nie jestem już na tej ziemi. Dlatego tak doskonale to pamiętam i tak szczegółowo o tym opowiadam.

Próbowałem z nimi rozmawiać, wytłumaczyć, że muszę dostać się do Luksoru, ale rozkładali bezradnie ręce. Chciałem, by zrozumieli, że nie mogę z nimi jechać, bo moja droga prowadzi akurat dokładnie w przeciwnym kierunku. Perorowali długo po swojemu, potem wskazywali na mnie i powtarzali jedno słowo:

– Marabut…

Wiedziałem, że ptak ten, podobny do bociana, zamieszkuje Afrykę, ale nie występuje raczej na jej północnych i południowych krańcach. Dlaczego więc zwracając się do mnie, używano jego nazwy? Na razie zrezygnowałem z wszelkiego wyjaśniania, bo i tak nie byłem w stanie porozumieć się z jeźdźcami. Traktowali mnie z powagą i szacunkiem, dzieląc się ze mną jedzeniem. Cóż to była za dieta! Na okrągło wielbłądzie mleko i daktyle. Ich smak towarzyszył mi, kiedy wkraczałem w najosobliwszą chyba przygodę, jaką kiedykolwiek przeżyłem…

Karawana

Minęło kilka dni. Sunęliśmy na zachód. Zbliżał się wieczór, gdy moi wybawiciele zatrzymali się nagle i zaczęli gestykulować, coś pokazywać, wyjaśniać podnieconymi głosami. W dali, na tle gasnącego dnia i żółtych piasków, pojawiły się ciemne, poruszające się plamy. Była to karawana.

Karawana. Cóż to za niesamowite widowisko! Kilkaset wielbłądów i kilkudziesięciu ludzi, bagaże, namioty… Akurat stawali na nocleg. Podjechaliśmy do najbardziej okazałego z namiotów. Zatrzymaliśmy się przed nim. Moi towarzysze podróży zsiedli z wielbłądów i szybko przebrali się w pasiaste, niebieskie, otwarte po bokach, długie i szerokie tuniki, które nazywali gandurami. Okryli ściśle twarze, tak że widać było jedynie czubki głów. Domyśliłem się, że pewnie się tak stroją, bo w tym okazałym namiocie mieszka jakaś ważna osoba. I tak było! Ale… posłuchajcie! Nie uwierzycie! Z namiotu wyszła młoda i ładna… niewiasta! Okazało się, że to ona prowadzi karawanę! Jakże żałowałem, że nie ma ze mną Nowickiego. Ty zawsze, Tadku, podobałeś się kobietom. Może by nas dzięki tobie wypuścili?

Tymczasem zaczęła się ceremonia powitania. Nie przesadzę, jeśli powiem, że trwała dobrą godzinę. Zauważyłem też, że niektóre zdania powtarzano kilkakrotnie. Później miałem się dowiedzieć, że wymianę uprzejmości i informacji powtarza się dziesięć razy. Ponieważ wiedziałem, ojcze, że zbierasz ciekawostki z życia różnych ludów, starałem się dotrzeć do treści powitania. Otóż, brzmiało ono mniej więcej tak:

– Witaj – rozpoczęli moi znajomi.

– Witajcie! – odrzekła kobieta.

– Pozdrawiamy cię.

– I wam pozdrowienia!

– Jak przebiega podróż?

– Dobrze! A jak wam się wiedzie?

– Wszystko w porządku! Jak się mają ludzie?

– Z łaski Allacha wszyscy zdrowi.

– A więc Jemu dzięki! – odpowiedzieli. – A czy wielbłądy dają dużo mleka? – kontynuowali z grzecznym zainteresowaniem.

– O wiele za mało!

– Palmy dobrze obrodziły?

– Wystarczy! Gdzie ostatnio padał deszcz? – To akurat uznałem za najważniejsze na pustyni pytanie.

– Nie słyszeliśmy. Wszędzie susza – odpowiedzieli.

I tak w kółko kilka razy. Pod koniec powitalnej rozmowy rzekli do niej:

– Oby Allach przedłużył twe życie.

– A wam niech da błogosławieństwo w dzieciach.

– Niech nam Allach drogę rozjaśni – zakończyli tę osobliwą ceremonię.

Czułem się jak Turek na kazaniu w kościele. W końcu kobieta spojrzała na mnie. Mierzyła mnie wzrokiem uważnie, od stóp do głów. I ja nie spuszczałem z niej oczu. I tak gapiliśmy się dość długo… Potem przerwała milczenie i zaczęła mówić. Znowu w jej wypowiedzi powtarzało się słowo “marabut”. Oczywiście niczego nie rozumiałem. Przywołała jakiegoś młodzieńca, który znał dobrze, ale jak się okazało, język francuski. Zabrał mnie do swego namiotu, przed którym płonęło maleńkie, pełne żaru ognisko. Parzył nad nim herbatę.

Muszę przyznać, że się zniecierpliwiłem. Musiałem bowiem uczestniczyć w następnej ceremonii. Jak on celebrował przygotowanie tej herbaty! Siedziałem, podobnie jak jego herbata, niczym na rozżarzonych węglach. Tymczasem mężczyzna przelewał napar kilkadziesiąt razy z kubka do kubka. Lał z dużej wysokości, a mimo to nie uronił ani kropli. I milczał… Zdenerwowany, próbowałem mu przerwać, ale zapatrzony w herbatę, nie zwracał na mnie uwagi. Długo trwało, zanim uznał, iż wywar jest gotowy. Rozlał go do dwu kubków, odsłonił swoją błękitną twarz i poczęstował mnie.

To było strasznie mocne! Nie przesadzę, jeśli powiem, że zwykła herbata zakręciła mi w głowie. Na szczęście wypiłem tę herbatę. Odmowa, jak się później dowiedziałem, byłaby śmiertelną obrazą. Wyjaśniono mi też potem, że z tej pierwszej, najmocniejszej części można zrezygnować. Kobiety bowiem i dzieci piją dopiero po drugim lub trzecim zaparzeniu. No cóż, wolałem jednak, by nie zaliczali mnie do bab, jak ty byś powiedział, Tadku. Po tej próbie uznali mnie za prawdziwego mężczyznę. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się dopiero po wielu, wielu dniach podróży od Ugzana, bo takie imię nosił mój opiekun. Dowiedziałem się też w czyich rękach jestem i kto to jest “marabut”…

Przewodnik

Któregoś dnia tuż przed świtem i wyruszeniem w dalszą drogę znalazłem się w pobliżu czoła karawany. Panował jeszcze nocny chłód, ale było jasno. Ujrzałem tych, którzy nas prowadzili. Było ich czterech. Trójka młodszych ze szczególnym szacunkiem odnosiła się do najstarszego.

Jak widzicie, powoli pozyskiwałem zaufanie moich towarzyszy podróży i cieszyłem się dość sporą swobodą. Miałem nawet “własnego” wielbłąda. Był to młody dromader kawaleryjski, zwany mehari. Mówili mi, że potrafi przebiec bez wody przeszło tysiąc kilometrów, więc o połowę więcej niż zwykły wielbłąd. Ale po takiej wędrówce, w ciągu dziesięciu minut może pochłonąć więcej niż sto litrów wody!

Jak już mówiłem, podjechałem bliżej czoła, by przyjrzeć się ceremonii ruszania karawany w drogę. Najstarszy z przewodników siedział na swym jednogarbnym wierzchowcu, pozostali stali wokół niego. Puścił on wodze i obracał zwierzę w różne strony, kierując kolanami. Badał chyba kierunek leciutkiego podmuchu. Kręcił przy tym głową, to pochylając ja nisko, to podnosząc wysoko. Nieruchomiał co chwila wraz ze zwierzęciem, jakby nasłuchując, i głęboko wciągał wtedy powietrze…

Wreszcie wskazał kierunek i ruszyliśmy.

Po chwili jeden z młodszych przewodników zaintonował pieśń. Refren powtarzali chyba wszyscy. Monotonny, dostosowany do kroku wielbłądów śpiew urzekł mnie. Znowu przypomniał mi się, ojcze, dziecinny dom i pieśni, które przed snem śpiewała mi mama. Tak było bezpiecznie wtedy zasypiać! Ciebie często wieczorami nie było w domu, boś zajęty był patriotyczną robotą. Gdy o ciebie pytałem, mama odpowiadała mi zawsze, że są ważniejsze sprawy, niż ja i ona, niż dom rodzinny. A także, że kiedyś sam poznam te sprawy i będę z ciebie dumny.

Później, kiedy już potrafiłem się jako tako porozumieć z moim opiekunem po francusku, zapytałem o treść tej pieśni. Po wielu próbach wyjaśniania zaczynałem rozumieć. Była to właściwie rozmowa między oczekującą swego ukochanego dziewczyną a podążającym do niej przez pustynię oblubieńcem. Czekająca dziewczyna powtarzała refren: “A gdzieżeś jest, mój ty umiłowany wielbłądzie”. Kobiety z tego plemienia takim bowiem, najczulszym z komplementów, obdarzają swych wybrańców.

Bo nie wiem czy już o tym wspominałem, ale przynajmniej pod jednym względem panuje tam matriarchat. To znaczy, kobieta wybiera sobie męża, nie zaś odwrotnie. Mężczyźni, podobnie jak u Arabów kobiety, chodzą z przysłoniętymi twarzami. Oj, Tadku, widzę przerażenie na twoim obliczu. Nie martw się jednak. Moi towarzysze nie byli bynajmniej pantoflarzami! To prawdziwi, dzielni mężczyźni! Przekonałem się o tym na własne oczy…

Ale wracajmy do pieśni. Drugi z jej refrenów to słowa pędzącego przez bezkres pustyni oblubieńca. Śpiewał on: “Daj mi wielbłąda, siodło i namiot, a będę szczęśliwy”. Pieśń była długa, bo narzeczony zabłądził na pustyni. Miał jedynie nieco wody i trzy daktyle, zwane przez miejscowych “chlebem pustyni”. Jeden daktyl może służyć za pożywienie przez trzy dni. Pierwszego dnia koczownik zjada skórkę, drugiego – miąższ, trzeciego zaś kruszy pestkę i popija ją wodą. Do tragedii oczywiście nie doszło, po wielu perypetiach para zakochanych spotkała się wreszcie i obok swej chaty posadziła pestkę ostatniego daktyla, by wyrosła z niej wspaniała palma, świadek ich szczęścia.

Pieśń trwała… Jechałem tuż za przewodnikami karawany, uważnie obserwując zachowanie najstarszego. Co jakiś czas przystawał na moment, podawano mu garść piasku, który wąchał! Gdy zaś wjechaliśmy na hamadę, uważnie badał kształt czy wielkość kamyków, po czym wskazywał dalszą drogę. Wydawało się, że w rozpoznaniu właściwego kierunku pomaga mu zwłaszcza dotyk, węch i smak, nie zaś wzrok! Zdumiało mnie to do tego stopnia, że zacząłem go bardzo pilnie obserwować. Podjechałem najbliżej, jak się dało. Starałem się przyjrzeć jego starczej twarzy. Wydawało mi się, że prowadzi karawanę, mając zamknięte oczy.

Kiedy stanęliśmy na południowy odpoczynek, przyjrzałem się jeszcze uważniej. Kochani! Nie uwierzycie, ale to święta prawda! Przewodnik był niewidomy! Ślepy! I rzeczywiście rozpoznawał drogę po zapachu piasku, podmuchu wiatru, pozycji słońca w różnych porach dnia i kształcie kamyczków. Nie mogłem uwierzyć! Na którymś z kolejnych postojów wyjął z zanadrza woreczek i rozsypał dziesiątki niewielkich kamieni. Brał je do ręki, obmacywał, wąchał, ba, niektóre smakował i określał obszar Sahary, z którego pochodzą. A ja wziąłem patyk i rysowałem te miejsca na piasku. Czy jeszcze pamiętasz ojcze naszą ulubioną grę? Wynajdywanie na mapach w atlasie różnych geograficznych nazw? Teraz bardzo mi się to przydało! Przestudiowałem przecież przed wyjazdem arabskie określenia różnych miejsc w Egipcie i na Saharze.

Wprowadziłem tym pustynnych przewodników w niekłamany zachwyt. I znów usłyszałem: “marabut”. Przyznam, że miałem już tego dosyć…

Tak czy inaczej wciąż jednak nie była to jeszcze najbardziej niewiarygodna z przygód, które przeżyłem, podczas mojej długiej wędrówki.

O skorpionach i Tuaregach

Kończył się kolejny dzień i rozkładaliśmy się na nocleg. Leżałem na piasku, a mój opiekun kończył obrzęd parzenia herbaty. Spokojnie płonęło ognisko i wtedy właśnie zaczęliśmy rozmawiać. Rozumieliśmy się bowiem coraz lepiej. Dowiedziałem się, że jestem w rękach Tuaregów [204], koczujących górali z północy.

“Mój” Tuareg, o dźwięcznym imieniu Ugzan, parzył więc swój napar, a mniej szlachetne czynności pełnił jego służący, którego nazywał harratinem. Początkowo myślałem, że to imię. Później okazało się, że Tuaregowie, podobnie jak Hindusi, dzielą się na kasty. Ugzan należał do najwyższej: był hodowcą wielbłądów. Niższą warstwę stanowili owi harratinowie, najniżej zaś stali czarni niewolnicy.

Odpoczywaliśmy pod skałką. Ugzan ściągnął właśnie tagelmust, czyli czarny zawój zakrywający twarz i głowę. Nie wiem czy już opowiadałem, że Tuaregowie, a właściwie tylko hodowcy wielbłądów i wojownicy, nosili długie, powłóczyste, czarno-błękitne lub białe szaty. Zakrywali też twarze, zaś ich kobiety nie czyniły tego nigdy… Przedziwne są ludzkie obyczaje i tradycje, prawda?

Pod zawojem twarz Ugzana była błękitna! Wiem, że bardzo was to intryguje, zresztą tak samo jak intrygowało mnie. Uśmiechasz się, Tadku, niedowierzająco… Jednak naprawdę, ich twarze były błękitne! Przynajmniej tak długo dopóki ich nie umyli! Okazało się wtedy, że mają jasną karnację skóry. Do dziś nie wiem, jak uzyskiwali ten niesamowity błękitny odcień. Przypuszczam jednak, że od barwnika, którym nasycają tkaninę zawojów i ubiorów [205].

Tak więc leżeliśmy wtedy na piasku i porozumiewali się po trosze na migi, po trosze za pomocą pojedynczych słów francuskich. Ugzan opowiadał o swoich. Jeżeli nie rozumiałem, powtarzał wiele razy, pokazywał na migi. Tak mijały minuty. Nagle wydało mi się, że poza zasięgiem blasku ogniska coś wypełza spod pobliskiej skały. Najpierw myślałem, że mi się przywidziało. Ale nie!

Z piachu wygrzebywał się potwornych rozmiarów skorpion [206]. Wiem, że zwykle ruszają one na łowy wieczorem. Ten trzymał swój groźny ogon wygięty łukowato do przodu, a więc wyraźnie atakował! Ruszył w kierunku Uzgana. Nie przypuszczacie nawet, jakie to szybkie stworzenie! Nie było czasu do namysłu. Skoczyłem w kierunku Tuarega i obcasem buta wdeptałem skorpiona w piach. Skorpion zdążyi jeszcze uderzyć kolcem umieszczonym na końcu ogona w mój but. Nogę na szczęście chroniła cholewa z solidnej skóry. Gdybym zdjął wówczas buty, nie rozmawialibyśmy teraz ze sobą. Jad skorpiona bywa bowiem bardzo trujący.

Ugzan zerwał się przerażony. Wziął moją reakcję za atak, ale gdy popatrzył z bliska, zbladł. Potem spojrzał na mnie z podziwem, pokręcił głową i znowu rzekł:

– Marabut! O! Marabut!!!

Od tej chwili nasze kontakty stały się o wiele bliższe i żywsze. Nawet dogadać się było łatwiej. A mnie wciąż nurtowało jedno tylko pytanie: za kogo oni mnie biorą? Czemu nazywają mnie marabutem?

Pokazałem na siebie, mówiąc:

– Marabut? Marabut? – i rozłożyłem ręce. Milczał.

Potem piliśmy herbatę, pojadali daktyle… I wreszcie coś pękło. Ugzan zaczął mówić.

Najpierw o karawanie.

Narysował na piasku wschodzące i zachodzące słońce, by w ten sposób określić kierunki na swej mapie. Potem postawił punkt, który nazwał Ahaggar [207]. Zrozumiałem, że chodzi o jego rodzinne strony.

– Tuareg – Ahaggar – powtarzał, pokazując na siebie i na punkt naniesiony na piaskową mapę. Później począł szkicować marszrutę ich karawany. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego wybrali taką okrężną drogę. W każdym razie z rodzinnych gór ruszyli na wschód i przez Ghak oraz Mursuk dotarli do oazy Siwa, by później zmienić kierunek na południowy i przez Farafra i Dachel dojść do oazy Charge, gdzie wkroczyli na jeden z najbardziej znanych pustynnych szlaków [208].

Widzę, Tadku, że zaczynam cię tak nudzić tymi nazwami, jak niegdyś Sally opowiadaniami o egipskich zabytkach. Wiem, że najlepiej byłoby pokazywać to wszystko na mapie, ale pozwólcie mi się pochwalić! Wszystkie te nazwy nie były mi obce, dzięki twoim, ojcze, egzaminom z geografii. Mogłem nawet uzupełniać relację “mojego” Tuarega, co go tak zdumiało, że znowu powtórzył, patrząc na mnie w zadumie, kilka razy:

– Marabut! Ho! Ho! Marabut! Odczułem, że rośnie mój autorytet…

Marabut

Zacieśniała się także moja przyjaźń z Ugzanem. Spróbowałem więc ponowić prośbę o uwolnienie. Chciałem, by mnie zostawili w którejś z oaz. Przecież mijaliśmy ich sporo po drodze. Mnie nie pozwolono jednak wjechać do żadnej. Zostawałem w rozbitym w pobliżu obozie i byłem strzeżony tak pilnie, że nawet nie próbowałem ucieczki. Zażądałem rozmowy z ową kobietą, szefem karawany. Wciąż zresztą dziwiłem się, dlaczego właśnie ona pełniła tę funkcję. Ugzan wyjaśnił to bardzo prosto. Była żoną przywódcy ich klanu, zwanego amenokai, który zmarł w pobliżu oazy Siwa. Dlaczego jednak ona, a nie żaden z mężczyzn, do dziś nie rozumiem.

Rozmowa nic nie pomogła. Kobieta wysłuchała mnie uważnie, a potem odmówiła mi, powtarzając owo sakramentalne słowo:

– Marabut!

Miałem tego doprawdy dość! Uprowadzono mnie w nieznane, z dnia na dzień posuwałem się na południe, w głąb Afryki, na dodatek nie wiadomo, w jakim celu. Zacząłem bez przerwy zadawać Ugzanowi wciąż to samo pytanie.

– Marabut – mówiłem – ptak. Marabut, ja – wskazywałem na siebie i dodawałem – dlaczego!?

Widzę, Janie, że się uśmiechasz. Domyśliłeś się, o co chodzi. Dziękuję, że znając odpowiedź, nie przerwałeś mojej opowieści. Teraz i ja wiem, że niegdyś taką nazwę nadawano w islamie wojownikowi poległemu w świętej wojnie. Dziś muzułmanie przyznają tę godność ascetom, wędrującym mnichom lub pustelnikom. No, Tadku, nie śmiej się! I dla mnie dziś też jest to zabawne, ale wtedy? Cóż bowiem wspólnego mogłem mieć z ptakiem albo z muzułmańskim zakonnikiem? Pytałem więc ciągle Ugzana:

– Dlaczego? Dlaczego właśnie ja?!

Odpowiedź była bardzo prosta. Otóż od kilku lat w rodzinnych stronach Tuaregów mieszka dziwny Europejczyk, zwany przez nich “marabutem”. Nie mam pojęcia, kim jest, oprócz tego, że wiem, iż czyni wiele dobrego. Ulepił sobie dom z suchego błota i trzciny. Mieszka w nim, przyjmuje wielu ludzi, czasem nawet leczy. Dzieli się tym, co ma i jest pobożny. Ugzan podkreślił też, że “marabut” ułatwia kontakty z “dzikimi poganami”, jak Tuaregowie nazywają Francuzów i wszystkich Europejczyków [209]. Zauważyłem w opisie owego człowieka, który mieszka wśród Tuaregów, wiele zabobonnego niemal zachwytu, lęku i ciekawości.

– No dobrze – powiedziałem do Ugzana. – Dlaczego więc mnie także nazywacie marabutem?

No i wytłumaczył mi! Otóż ów francuski “marabut” mieszka wśród Tuaregów, ale sąsiedniego plemienia. “Moi” także marzyli, by mieć swojego “marabuta”. Kiedy znaleźli mnie na pustyni, uznali to za dar niebios. Ponadto jestem ponoć do tamtego podobny.

No, no, dobrze wam się śmiać! Jeżeli zostałem honorowym członkiem plemienia Apaczów, to czemu u licha nie mieliby mnie przyjąć Tuaregowie?

Walka rozbójników

I tak z konieczności stawałem się powoli człowiekiem pustyni. Nabierałem obyczajów Tuaregów. Jak oni zacząłem nosić na twarzy zawój, tak dobrze chroniący przed pyłem i żarem. Dotarliśmy, jak się zorientowałem, w okolice oazy Selima, gdzieś na wysokości między drugą a trzecią kataraktą Nilu. Przewodnik raz po raz wciągał powietrze, a Ugzan twierdził, że czuć zapach wody. Nawet zwierzęta jakby przyspieszyły tempo. Zauważyłem również, że od kilku dni Tuaregowie stali się ostrożniejsi. Przodem wysyłali kogoś na zwiady, nosili w pogotowiu broń, gęściej rozstawiali nocne straże.

Był poranek, typowy na pustyni. Nad naszymi głowami przeleciało właśnie stado stepówek. Podobne do gołębi, mignęły brązowo-czarno-żółtymi końcami piór, a mnie zalała wprost tęsknota. Przypomniały mi się warszawskie gołębie i ich hodowcy, moi koledzy ze szkoły. Stepówki przemknęły nad nami w kierunku Nilu, a ja zdziwiłem się nieco, że nikt do nich nie strzelił. Ich smaczne mięso urozmaiciłoby przecież jednostajną, daktylowo-mleczną dietę.

To, co wydarzyło się później, trwało szybciej chyba niż moje opowiadanie. Zanim wzeszło słońce, było po wszystkim… Karawana Tuaregów chyba przestała istnieć…

Oto na wysokiej wydmie przed nami ukazała się postać na dromaderze, odziana w piękne szaty. Jak się później okazało, była to kobieta. Doszedł mnie jej przeraźliwy, wibrujący, powtórzony kilkakrotnie okrzyk:

– Lilli-lilli-lu!

Zanim jeszcze zdołałem się dokładnie rozejrzeć, pojawiły się tumany pyłu i kurzu wzniecone przez szarżujących konno wojowników. W dzikim szale i pędzie byli przerażający. Coś krzyczeli. Myślałem, że to okrzyk bojowy, ale ze zdumieniem zrozumiałem, że szyderczo nas pozdrawiają, wrzeszcząc:

– Salem alejkum – a to przecież znaczy “pokój z wami”. Chyba że chodziło im o pokój śmierci.

Nie zastanawiałem się nad tym, bo zostałem zaatakowany. Z pyłu wyłonił się jeździec, dosiadający jakiegoś potężnego ogiera. Szarżował wprost na mnie. Jakim cudem uniknąłem rzuconej z ogromną siłą lancy, nie mam pojęcia. Zareagowałem raczej instynktownie na sam zamach jego ramienia. Dzida wbiła się w piach tuż za mną. Chwyciłem ją, by się jakoś uzbroić i kątem oka zauważyłem, że przeciwnik ciska we mnie drugą. I tej zdołałem uniknąć. Wyrwaną z ziemi lancą zasłoniłem się przed ciosem pałasza, zadanym z taką siłą, że zdrętwiały mi ręce. Co było dalej? Nie pamiętam dokładnie, sam nie wiem… Ale uratowałem się chyba dzięki sprawności fizycznej i surowemu trybowi życia, jaki od lat prowadzę…

Najpierw jednak, opowiem o czymś, co może was i rozśmieszy. Wykonałem jakiś przedziwny skok i utkwił mi w głowie jeden tylko szczegół. To było jak jakiś błysk, który pozostał w pamięci. W ułamku sekundy zobaczyłem strzemię. Dlaczego to takie dziwne? Dlatego, że nie spoczywała w nim stopa, a jedynie duży palec u stopy jeźdźca. Widzę, że coś wam to przypomina. Mnie tylko śmieszy, że pamiętam tak drobny szczegół.

W jaki sposób schwyciłem mojego przeciwnika w tym moim skoku, nie wiem. W każdym razie obaj znaleźliśmy się na piasku, w pyle i kurzu. On wylądował na plecach, ja, szczęśliwie, na nim. Chwyciłem go za gardło, by zdusić i obezwładnić. Przeciwnik wyraźnie słabł i zwycięstwo było bliskie, gdy poczułem nagle ból w skroni i straciłem przytomność…

Po pewnym czasie podniosłem głowę i pomyślałem, że jestem w raju. Zniknęła pustynia. Szumiała woda rzeki, a tutaj mógł to być tylko Nil. Wzdłuż brzegu rozciągały się żyzne pola uprawne i gaje. Urządzenia nawadniające pracowały, obficie niosąc życiodajny płyn.

Nad pełnymi zieleni wyspami wrzeszczały rozmaite ptaki. Znowu zobaczyłem stepówki. Nadleciały stadem nad rzekę i pikując w dół, nurkowały. Wesoło mknęły, popychane wiatrem, feluki. Przy brzegu pasły się wielbłądy i konie.

Gdzieś czytałem czy słyszałem, że jeśli obok siebie spotyka się jeźdźców na koniach i wielbłądach, to widomy znak tego, że jesteśmy w okolicach środkowego Nilu, piątej katarakty i Berberu. Tak też było!

Z zachwytem patrzyłem na ten raj. Ale zachwyt trwał tylko chwilę. Poczułem dotkliwy ból, a gdy chciałem ustalić, w którym miejscu mam guza, okazało się, że ręce mam związane. Wokół siedzieli jacyś czarni ludzie… Kim byli? Okazało się, że to sudańskie plemię Asz Sza’ikija – rozbójnicy pustyni.

Byłem więc jeńcem wojennym i łupem zdobytym w czasie napaści na karawanę Tuaregów. Co się z nimi stało, co stało się z zaprzyjaźnionym Ugzanem, nie wiem… Moim nowym zdobywcom próbowałem tłumaczyć, że jestem ważną osobistością. Rozumieli mnie doskonale, bo co najmniej kilku z nich dobrze mówiło po angielsku. Niezbyt jednak wierzyli moim zapewnieniom. Nazajutrz wywieźli mnie w głąb Pustyni Nubijskiej.

Propozycja

Cały czas byłem dyskretnie pilnowany. Co ze mną zamierzali zrobić Sza’ikijczycy? Powiedzieli, że sprawdzą moją relację. Zbytnio mi jednak nie ufali. Jeżeli bowiem mówiłem prawdę, to mogłem zaświadczyć o ich barbarzyńskim napadzie na Tuaregów. Jeśli kłamałem, to byłem po prostu kimś, kto z nimi walczył.

Czekając, obserwowałem więc ich codzienne życie i robiłem notatki. Dzieci zbierały na pustyni osty, cięły je i mieszały z bydlęcym nawozem, susząc na słońcu. Tak uformowane kawałki służyły potem za opał. Starsi czyścili wełnę i mieszając ją z włóknami palmowymi, szyli różne ubiory. Kobiety zajmowały się wyrabianiem produktów mlecznych, między innymi smakowitych serów.

Któregoś wieczora, przed jakimś świętem czy zawodami, połączonymi z targiem, zewsząd zaczęli zjeżdżać goście. Miałem nadzieję, że uda mi się zaplątać i uciec. Ale i tym razem nic z tego nie wyszło. Dlaczego? Zaraz o tym opowiem.

Wyszedłem na górujące nad okolicą wzgórze. Była przedwieczorna cisza i bezruch. Zza jakiegoś krzaka wyskoczył nagle zając. Wypłoszyli go szakal, który ruszył za nim w pogoń, ale szybko zrezygnował i zawrócił. Niespodziewanie w dali pojawił się obłok kurzu, z którego po pewnym czasie poczęły wyłaniać się postacie dwóch jeźdźców.

“Jeszcze jacyś spóźnieni goście” – pomyślałem. Powoli zbliżali się do mnie. Obserwowałem ich cały czas, gdy moją uwagę zwrócił znów ruch w pobliżu. Szarak, przepłoszony przez szakala, zatoczywszy koło, wracał ostrożnie do swej kryjówki. Na to tylko czekał zaczajony wróg. Kilka szybkich susów i dokonał się jeszcze jeden dramat pustyni.

W międzyczasie jeźdźcy znacznie się zbliżyli. Jeden zauważył mnie i pokazał drugiemu, po czym zaczęli wspinać się na wzgórze. Stałem z odkrytą głową, czekając aż podjadą. Twarze mieli ukryte pod zawojami, ale oczy obu wydały mi się znajome. Kiedy mnie zobaczyli, spojrzeli po sobie.

– Witajcie – powiedziałem po angielsku i zaraz dodałem: – Salem alejkum.

Nie odpowiedzieli. Gwałtownie pognali wielbłądy i na łeb na szyję popędzili w dół. Zdziwiony ruszyłem ich śladem.

W osadzie panowało ogromne poruszenie. Okazało się, że przybył “człowiek z Północy”, uważany tu za ważną osobistość. Nie mogłem spać tej nocy. Nie mogłem sobie przypomnieć skąd mogę znać oczy tamtych ludzi!

Nazajutrz przydzielono mi strażników. Krok w krok chodziło za mną dwu młodych, uzbrojonych ludzi…

… Nie wiem, czy słyszeliście, że o ośle mówi się tutaj, że ma “południe w gardle”. Ryczy właśnie dokładnie o dwunastej! Ponieważ jest to jednocześnie znak południowej modlitwy mahometan, nazywają oni osła “panem muezzinem”. Tego dnia zaraz po modlitwie rozpoczęły się zabawy. Plac otoczyli ludzie. Pojawili się muzykanci z piszczałkami i bębenkami. W środku stanęli odświętnie ubrani jeźdźcy. Gwar na chwilę umilkł, gdy na plac wkroczyła starszyzna i najdostojniejsi z gości. Byli wśród nich dwaj ludzie, jak się okazało, doskonale mi znani: Harry’ego, mistrza w posługiwaniu się korbaczem, znałem aż za dobrze ze statku; co do drugiego, przez chwilę miałem wątpliwości, ale skojarzyłem oczy z twarzą, która tak bardzo wryła mi się w pamięć na pustyni. To był ten człowiek, który mienił się władcą Doliny. Tu go nazywano “człowiekiem z Północy”. Podszedł ku mnie i spojrzał z góry.

Powoli podniosłem głowę i uśmiechając się, powiedziałem:

– Spotykamy się jednak… Czy i tym razem po raz ostatni? Milczał. Z nieruchomego oblicza trudno było cokolwiek wyczytać. Zagrała muzyka i rozpoczęły się popisy. Konie, sprawnie kierowane przez jeźdźców, tańczyły w zmiennym rytmie. Poruszały się wolniej, szybciej, to naprzód, to w tył, to w bok… Stawały na tylnych nogach, krążyły w miejscu… Cóż to było za widowisko! Musiałem jednak pamiętać o mojej niebezpiecznej sytuacji. Musiałem chwycić się jakiegoś desperackiego pomysłu. W kieszeniach miałem nieco zaoszczędzonych daktyli I spory bukłak z wodą. Nil nie był daleko, wystarczyło jechać na zachód…

Konkurs wkrótce się skończył. Rozpoczęto targ. Widzowie wybrali konia – zwycięzcę. Jego cena natychmiast wzrosła. Niektórzy już rozpoczęli licytację, gdy na arenie pojawił się jeszcze jeden wierzchowiec. Był to prześliczny dongolański ogier, bardzo jeszcze młody i dziki. Wyraźnie wystraszony na widok tylu ludzi i chyba jeszcze nie ujeżdżony. Czyżby szykowano kolejny pokaz?

Okazało się, że tak. Jakiś młody Sza’ikijczyk miał przekonać konia, że wygodniej mu będzie z ciężarem na grzbiecie… Z trudem założono wierzchowcowi siodło i uzdę. Rozwiązano spętane przednie kończyny. Był gotów do walki. Nieco z boku do tej samej walki przygotowywał się młodzieniec. Przyszła mi do głowy szaleńcza myśl. Podszedłem do starszyzny:

– Salem alejkum – zacząłem.

– Alejkum – odpowiedzieli nieufnie.

– W moim kraju – rzekłem – uchodzę za znawcę koni. Pozwólcie mi spróbować zmierzyć się z tym.

Roześmiali się.

W tym momencie włączył się ich honorowy gość, “człowiek z Północy”. Nie powiedział ani słowa. Wykonał jedynie lekki gest ręką i głową. Mogłem wsiąść na konia. Najwięcej trudności miałem ze strzemionami. Musiałem ściągnąć buty, bo w każdym ze strzemion mieścił się jedynie duży palec stopy. Koń zadrżał pode mną. Mocniej chwyciłem cugle… Nie będę wam opisywał szczegółowo tego, co dobrze znacie. W każdym razie, w jakimś momencie ogier zdecydował się na galop. I o to mi właśnie chodziło. Udało mi się go skierować na zachód. Ruszył! Kątem oka zauważyłem jednak, że “faraon” nie dał się oszukać. Niemal natychmiast popędziło za mną kilkunastu znakomitych jeźdźców.

Nie chciałem zajeździć konia. Zawróciłem wraz z asystą do osady. Na placu zeskoczyłem z konia i nogi ugięły się pode mną. Usiadłem na piasku i założyłem sfatygowane buty. Odpoczywałem, gdy podszedł do mnie naczelnik osady:

– Pan chce z tobą rozmawiać – rzekł niepewnie.

– Kto? – zdziwiłem się.

– Pan – powtórzył i dodał wyjaśniająco: – “Człowiek z Północy”.

– To niech przyjdzie – odrzekłem.

Nie zamierzał słuchać. Skinął na strażników. Jeden z nich delikatnie pchnął mnie lancą. Nie było sensu się opierać…

Nigdy nie odgadlibyście, co stało się dalej. Oto “faraon”, wyobraźcie sobie, złożył mi propozycję. Znakomitą angielszczyzną powiedział ni to do mnie, ni do siebie:

– Komendant Wszystkich Wierzchowców Jego Majestatu. Nie zrozumiałem.

– Będziesz komendantem kawalerii faraona – powtórzył zniecierpliwiony.

Jakąż ideą był opętany ten człowiek, którego wszyscy tak się bali? Powinniście tego wysłuchać uważnie. Chciał oto stworzyć, wolne od panowania białych, państwo na wzór starożytnego Egiptu, chciał wskrzesić czasy faraonów. Tylko niektórzy z białych, wybrani, mieliby prawo pełnić ważne funkcje. Mnie przysługiwałby starożytny tytuł, odpowiadający dzisiejszemu ministerstwu spraw wojskowych. Nie miałem już wątpliwości. Był szaleńcem! Szaleńcem bardzo zdolnym, a więc bardzo niebezpiecznym!

Stanowczo odmówiłem.

– Będziesz miał wiele czasu, by się zastanowić – odparł obojętnie i już odwrócił się do Harry’ego, nakazując mu gestem, by stanął do licytacji. Towarem miał być ujeżdżony przeze mnie ogier.

Właściciel zaproponował cenę: dwieście pięćdziesiąt tysięcy.

– Dam sto- odparł Harry.

– Za takiego ogiera! Młody, wytrwały, dzielny – zachwalał właściciel. – Ale dla ciebie opuszczę do dwustu dwudziestu.

– Masz tu sto dwadzieścia.

– Słowo się rzekło – rzekł właściciel. – Dwieście.

– Mówiliśmy sto pięćdziesiąt – zaoponował Harry.

– Mówiliśmy sto osiemdziesiąt!

– Słowo mężczyzny, sto sześćdziesiąt!

– Słowo mężczyzny, sto siedemdziesiąt!

– Zgoda. Sto sześćdziesiąt pięć!

– Niech będzie sto sześćdziesiąt pięć.

Opowiadam to tak dokładnie, żebyście zrozumieli, jak należy się targować z ludźmi Wschodu. Poza tym wszystko dokładnie rozumiałem, bo targowano się po angielsku, a liczby dotyczyły bardzo starego środka płatniczego, jakim są w Sudanie muszelki kauri [210]. I oczywiście, Harry zapłacił kilkoma pękami tych muszelek, a resztę banknotami.

Tajemnica posążka

Wiem, wiem, że wszyscy na to czekacie! Obejrzyjmy jeszcze raz posążek. Tak, macie rację! Nie jest ze złota…

… O, nie, mylisz się, Tadku, nie jest również pusty w środku. A więc, kochana moja Sally, nie zawiera także magicznych zaklęć…

Poznałem tajemnicę tej figurki wtedy, gdy byłem już więźniem na wraku parostatku.

Nie będę wam opowiadał szczegółów mojej podróży. Doznałem wielu upokorzeń, choć “faraon” wielokrotnie ponawiał swoją propozycję. Nie mogłem jej przyjąć. Nie pozwalał mi na to mój honor i moja godność…

Ostatnia z takich rozmów toczyła się w kajucie “faraona”. Wezwał mnie tam. Gdy wszedłem, gestem wyprosił strażników i zostaliśmy sami. Siedział wyprostowany w fotelu, z taką powagą jakby to był tron i bawił się posążkiem.

– Odrzucasz wszystkie moje propozycje – powiedział z wolna. Milczałem.

– Widzisz ten posążek? – postawił go na stole. – Jest potrzebny angielskiemu bogaczowi do kompletu. Goniłeś za nim ty i twoi przyjaciele…

Milczałem nadal…

Nie spodziewał się odpowiedzi.

– Żaden kraj nie ma takiej historii jak mój! I znów uczynię go wielkim! – podniósł głos, a ja po raz kolejny upewniłem się o jego szaleństwie.

– Przy mnie i ze mną możesz stać się sławny! – uśmiechnął się. – Takie jest życzenie bogów… Dlatego zdradzę ci coś, co będzie świadczyło o mojej życzliwości. Zdradzę ci tajemnicę posążka.

Tym obudził moje zainteresowanie. Tak długo byłem przecież ciekaw, podobnie jak wy, dlaczego oderwał go od złotej tacki!

– Weź go do ręki! – zachęcił mnie łaskawym gestem. To było silniejsze ode mnie. Sięgnąłem po posążek.

– Nie wydaje ci się za lekki jak na złoto? Mimowolnie skinąłem głową. Uśmiechnął się.

– Zapewne wiesz, kogo przedstawia? Zapewne myślisz, że Tutanchamona? – zawiesił głos. – Nieprawda – stwierdził spokojnie. – To ja.

Gdybym nawet chciał, nie zdołałbym czegokolwiek powiedzieć. Był szalony!

– Wiesz, przecież kim jestem! Jestem faraonem z żelaza – wstał. – Posążek pozłocono tylko z zewnątrz, ale wykonano z żelaza.

… Widzę, Sally, że zaczynasz rozumieć! No, no, nie rób takiej miny, Tadku. Zaraz wszystko wyjaśnię!… “Faraon” tłumaczył dalej.

– Gdybyś znał historię Egiptu, wiedziałbyś, iż uważa się, że w czasach Tutanchamona nie znano żelaza. A więc… wielkie odkrycie!

Byłem poruszony. Moglibyśmy być autorami archeologicznej sensacji, moglibyśmy się stać sławni.

– Jeśli będziesz ze mną współpracował, pozwolę ci wrócić do Europy z posążkiem… zawiesił wyczekująco głos.

Milczałem. Jakże ogromna była pokusa! Jeśli mówi prawdę… Długo w milczeniu patrzyłem mu w oczy.

Nie, jemu nie mógłbym się sprzedać! Nie mógłbym się zaprzedać złu. Nawet za cenę wolności, pieniędzy i sławy! Nawet dla wielkiego celu! Powiedziałem:

– Nie! “Faraon” usiadł.

– Wobec tego spotkamy się na rozprawie – odrzekł spokojnie. Odtąd czekałem na śmierć. Aż tu nagle wy spadliście dosłownie z nieba!

– Ech, brachu! – przeciągle powiedział Nowicki w głębokiej ciszy. – Ale opowiadasz! Zawsze mówiłem, że powinieneś wierszyska pisać!


  1. <a l:href="#_ftnref204">[204]</a> Tuaregowie – koczownicze plemiona pochodzenia berberyjskiego zamieszkujące środkową Saharę. Trudnią się pasterstwem, handlem i rzemiosłem. W czasach, gdy toczy się akcja powieści, niewiele o nich było wiadomo.

  2. <a l:href="#_ftnref205">[205]</a> Tak było rzeczywiście, a ów barwnik to indygo otrzymywane z liści indygowca – tropikalnej rośliny.

  3. <a l:href="#_ftnref206">[206]</a> Skorpion chwyta ofiarę kleszczami, a w razie oporu poraża ją jadem, umieszczonym w maleńkiej banieczce w kolcu na końcu ogona. Opisany tutaj skorpion jest typowy dla Sahary.

  4. <a l:href="#_ftnref207">[207]</a> Ahaggar (Haggar) – masyw górski w centralnej Saharze (obecnie Algieria), najwyższy szczyt Tahat – 3300 m.

  5. <a l:href="#_ftnref208">[208]</a> Prowadził z Asjut przez oazy Charga, Selima, Bir Natrum do Der Fur w południowo-zachodnim Sudanie. Nazywany był przez Arabów “Derb el Arabain” – drogą czterdziestu dni. Znany faraonom i biblijnemu królowi Salomonowi, który sprowadzał nim złoto i drzewo na budowę świątyni jerozolimskiej.

  6. <a l:href="#_ftnref209">[209]</a> Chodzi o francuskiego misjonarza, Karola de Foucauld (1858-1916). W młodości był oficerem, potem w 1904 r. osiadł jako pustelnik na Saharze, właśnie wśród Tuaregów. Ułożył m.in. słownik francusko-tuareski i tuaresko-francuski, zebrał i przetłumaczył poezje, opowiadania i przysłowia tuareskie.

  7. <a l:href="#_ftnref210">[210]</a> Muszelki kauri przywożone do Afryki ze Wschodu, były od XI wieku stałym środkiem płatniczym w Sudanie. Później do użytku weszły banknoty, ale jeszcze w 1911 r. za nabyty towar płacono częściowo tymi muszelkami. Koń kosztował od 60 do 120 tysięcy muszelek.