158703.fb2
Dzisiejszego ranka ozwały się bębny. Wołały już od świtu na wszystkie cztery strony świata. Głosiły, że plemię Szewanezów wróciło do swojej puszczy nad jezioro, że wielcy wojownicy plemienia odpędzili Wap-nap-ao i ludzi z Królewskiej Konnej, że znowu są wolni. Ogłaszały Święto Wtajemniczenia i wielką naradę wodzów.
Oto zbliża się okres łowów. Po białych zaginął ślad. Niedługo zaś powieje Key-wey-keen, północno-zachodni wiatr, dający znak o nadchodzącej zimie. Pora wyznaczyć poszczególnym szczepom tereny łowieckie, przygotować zapasy futer i mięsa. Nadchodzą dni pracy i sytości. Rada wodzów wyznacza młodzieńców, którzy po ukończeniu łowów odbędą próbę krwi — wtajemniczenie.
Bębny biły od świtu do wieczora zwołując wszystkie szczepy na wielkie święto. Key-wey-keen niósł ich głos szeroko, giął wierzchołki świerków. Nad puszczą wisiał nieruchomo szary jastrząb. Wreszcie zatrzepotał skrzydłami i powoli, jak gdyby spływał w dół łagodnym wodospadem, zginął za ścianą lasu.
Słońce poszło jego śladem. Poczęło opadać coraz niżej, prześwietliło sosny i buki, świerki i jodły. Jego wieczorne promienie obudziły brunatnego niedźwiedzia, ostrzegły stadko jeleni przed rysiem. Wreszcie opadło na jezioro, napiło się srebrnej wody, pozdrowiło ostatnim swym blaskiem szare wilki i ścieląc Drogę Słońca znikło na zachodzie — w stronie Krainy Wiecznego Spokoju.
Potem ukazał się księżyc — zwycięzca słońca. Ale jego zwycięstwo nie będzie długie, przed świtem znów zniknie, wyparty przez ostre jak strzały naszych łuków słoneczne promienie. Wieczorem znowu zaś powróci — niepokonany.
Jak twierdzi Owases, walka ta trwa już od wieków i najstarsi ojcowie rjajstarszych wojowników nie pamiętali nigdy jej początku. Opowiadano tylko, że słońce i księżyc, dwaj młodzi bracia zrodzeni przez ziemię, spotkali we wczesnej swej młodości na wspólnej ścieżce horkohanos — jutrzenkę. Zakochali się w niej. I od tej właśnie pory nieustannie walczą ze sobą o kobietę-gwiazdę, która skradła im serca.
Czasem słońce wschodzi czerwono. Wtedy wojownicy powiadają: „Dusze zmarłych idą na wojnę z wodzem słońcem”. Czasem księżyc pokazuje się tylko w połowię. Wtedy szepcze czarownik: „Słońce odrąbało księżycowi tomahawkiem połowę tarczy — biada nam!” A gdy słońce wstaje blade wioski nasze są wesołe. Oznacza to bowiem, że słońce zostało w bitwie zranione, że utraciło wiele krwi i że wobec tego zbierze duchy naszych dziadów, by wyruszyć z nimi na wielkie łowy, by wzmocnić się i nabrać siły. A przecież duchy naszych zmarłych lepiej niż ktokolwiek inny pomogą nam w łowach.
Północno-zachodni wiatr niesie szeroko ponad puszczę głos bębnów — słuchają go księżyc i puszcza, niedźwiedź, jeleń i ryś, słuchają go wszyscy Szewanezi.
Od wczesnego zmroku poczęły przybijać do brzegu jeziora małe i większe kanoe. Wojownicy w milczeniu wyciągali na piaszczysty brzeg lekkie brzozowe łodzie, ich kobiety rozkładały skórzane tipi. Od strony lądu niosło się echo końskich kopyt. To przybywali jeźdźcy z równin. Oni też szybko i w milczeniu rozkładali swe namioty. Obóz był coraz większy, ludzi wciąż przybywało, ale noc przed wielkim świętem jest nocą milczenia. Umilkł już głos bębnów i czasem tylko gdzieniegdzie zarżał koń lub stuknęła głośniej siekierka ścinająca gałęzie na ogniska.
Rano brzeg jeziora wyglądał jak polana leśna, barwna od kwiecistych tipi. Pośrodku obozu na obszernym placu wznosił się wielki namiot pomalowany na czerwono, z godłami totemowymi wszystkich naszych szczepów. To sza-ssa-tipi, w którym odbywa się próba krwi.
Z Tauhą i Sową już od świtu włóczyłem się po obozowisku. Przybyły wszystkie szczepy Tanów, Kapotów, Wikminczów i Sampiczów, stawili się także wojownicy Siwaszów, którzy podobnie jak my nie chcieli służyć białym i przyłączyli się do naszego plemienia. Byli niżsi od naszych mężczyzn, mieli silnie wystające kości policzkowe i lekki zarost na górnej wardze. Nie nosili pióropuszów, tylko wielkie czapki z lisiej skóry, z których po obu stronach twarzy spadały im na ramiona lisie ogony. Przyjmowaliśmy ich jak braci, chociaż dawniej — jak mówił Owases — nasze okrzyki wojenne nieraz zakłócały spokojny sen Siwaszów.
O wschodzie słońca rozpoczęły się pierwsze tańce. Nie była to jeszcze właściwa uroczystość, na placu już jednak zebrała się prawie cała osada, ażeby przyglądać się popisom wojowników.
Oto wyskakuje z tłumu wysoki mężczyzna, okryty końską skórą, to Ut-nacz — Odważny Ptak, ze szczepu Wikminczów. Wypada wielkim skokiem na sam środek placu, a potem zaczyna się skradać lekkim krokiem pumy. Przystanął — w ręku zamigotał nóż jak promień księżyca w zwierciadle wody.
Z przeciwnej zaś strony występuje, krocząc ciężko, okryty niedźwiedzią skórą wojownik — przyjaciel Odważnego Ptaka.
Oto dwaj wojownicy — niedźwiedź i myśliwy — poczynają krążyć wokół siebie, badając swe siły. Odważny Ptak, pochylony nisko ku ziemi, to zwalnia, to przyśpiesza kroku, coraz to obiega bliższym lub dalszym krokiem wielkiego, wspiętego na tylne łapy niedźwiedzia. Nagle Odważny Ptak, wyczekawszy właściwą chwilę, rzuca się do przodu niczym gronostaj. Przez chwilę zdawało się, że zginie od ciosu wzniesionej w górę łapy, ale uniknął jej niskim skokiem i po raz. pierwszy wbił nóż w brunatne futro. Wielki Mokwe zaryczał, zachwiał się, chciał ogarnąć napastnika łapami — ale ten znów jest w bezpiecznej odległości, znów krąży dokoła niego czekając chwili dogodnej do następnego skoku.
I oto znowu szmer uznania przebiega wśród patrzących. Utnacz znów rzuca się do przodu, znów ginie między łapami niedźwiedzia.
Walka toczy się w milczeniu. Słychać tylko głośne oddechy. Niedźwiedź chce pochylić pysk, ale Utnacz podtrzymuje głową jego dolną szczękę, by nie dać się schwycić od góry kłami. Zwarli się piersią w pierś. Zwierz próbuje rozszarpać pazurami przednich łap plecy myśliwego, lecz chroni je płaszcz z podwójnej grubej końskiej skóry.
Wreszcie wojownik, obejmując niedźwiedzia obiema rękami, wbija mu z tyłu nóż w serce. I błyskawicznie odskakuje, cały zlany potem, zdyszany i blady. Niedźwiedź stoi jeszcze chwilę na tylnych łapach, potem zwala się ciężko na ziemię.
Tak opowiedział Utnacz swym tańcem o walce stoczonej z Michy-Mo-kwe…
Tego ranka Tanto i sześciu innych młodzieńców rozpoczęli swój ostatni trzydniowy okres przygotowawczy przed próbą wtajemniczenia, przed chwilą, w której Wejdą na ścieżkę mężczyzny-wojownika. Przebywali w osobnych namiotach, stojących ną skraju obozu, przez Całe trzy dni wznosili modły do Wielkiego Manitou, by użyczył im odwagi i męstwa, zręczności i siły, pogardy na ból i cierpienie, które przejdą na progu swych męskich dni. Wreszcie trzeciego dnia nastała pora na właściwe święto. Wraz z samym świtem rozhuczały się bębny i rozkrzyczały grzechotki, wszyscy stroili się odświętnie, nawet my, młodzi chłopcy, wdziewaliśmy kaftany z białych jelenich skór, zdobione frędzlami na piersiach i rękawach, wyszyte we wzory z barwnych koralików.
Tego dnia Tanto i sześciu jego rówieśników wyszli ze swych namiotów. Od południa do wieczora nikt poza nimi nie wstępował na Plac Wielkiego Ogniska. Tylko oni mieli prawo do popisu zręczności i siły. To było ich święto, święto Thanu-tuk-hau — Święto Wtajemniczenia.
Na wielkim placu dudniły kopyta koni wspinanych niecierpliwą ręką, błyszczały ostrza rzucanych do celu tomahawków i noży, furczały pierzaste strzały. Kiedy ustawał jeden, zaczynał drugi. Prześlizgiwali się w pełnym galopie pod końskimi brzuchami, przeskakiwali z wierzchowca na wierzchowca, zwieszeni u końskiego boku strzelali z łuków lub skryci pod końskim brzuchem — tak że głową dosięgali niemal ziemi — rzucali nożami w zawieszony na drzewie płat mięsa.
Oto Tanto, nasz Tanto, już po raz szósty zawraca galopując po placu — i oto szósty już nóż trafia w cel.
Tanto jest najpiękniejszy i najzręczniejszy z nich wszystkich. Świadczy o tym szmer uznania, który częściej niż u innych wita jego popisy, mówi mi o tym Sowa i przytakują bliźniacy ze szczepu Kapotów, widać to po wzroku ojca i Owasesa, a przede wszystkim po oczach Tinglit.
W końcu huczący jak grzmot wielki bęben przerywa popisy młodzieży. Obwieszcza on, że wojownicy, młodzież i Młode Wilki mają zebrać się w czerwonym namiocie, w szassa-tipi, aby stać się świadkami wtajemniczenia siedmiu Szewanezów.
Była to pierwsza uroczystość wtajemniczenia, którą miałem ujrzeć. Tym zaś ważniejsza, że przechodził ją dziś nasz Tanto.
Byłem tak przejęty, jakbym sam miał przejść próbę krwi — oczywiście stałem bez ruchu i z obojętną twarzą, ale serce podchodziło mi do gardła tak jak wtedy, kiedy ujrzałem na drodze swej strzały wielkiego orła i kiedy stanąłem po raz pierwszy na progu namiotu Gorzkiej Jagody.
Był w tym strach i radość, nieokreślona nadzieja i niepokój o brata. Ciągle jeszcze nie wiedziałem, gdzie jest Tanto. Musiałem ostro zaciskać szczęki, aby nie ukazać drżenia warg i hamować zbyt szybki oddech. Zresztą i Sowa, który podobnie jak ja po raz pierwszy przekroczył próg szassa-tipi, również wpatrywał się rozszerzonymi oczami w pal totemowy i stojącego pod nim czarownika — a widziałem wyraźnie, jak chwilami przebiega przez skórę przyjaciela niespokojny dreszcz.
Gorzka Jagoda był skromniej niż zwykle przybrany. Miał na sobie tylko przepaskę z orlidh piór, na plecach skórę bizona, głowę zaś okrył skalpem bizona z rogami. Ale jego surową starczą twarz ścięły dziś szczególnie ostre i groźne zmarszczki i nigdy jeszcze tak przenikliwie nie błyszczały jego źrenice. Tak chyba właśnie wygląda twarz Kanahy, pana ciemności, złego ducha.
Nagle umilkł głos huczącego na dworze wielkiego bębna i w progu namiotu ukazali się ojciec i brat.
Nagi Tanto stał jakby w małym przejrzystym obłoku. To ojciec tuż przed wtajemniczeniem zaczął okadzać go dymem kenkeniku, nucąc pieśń ojców wiodących syna na wtajemniczenie:
Gdy ojciec umilkł, natychmiast ozwały się bębny wojowników, piszczałki orle i grzechotki. Tanto szedł powolnym krokiem w stronę czekającego nań czarownika. Nie widziałem jego twarzy, choć szedł prosto na mnie w pełnym blasku ognia. Nie widziałem go, choć patrzyłem nań szeroko rozwartymi oczami.
Czarownik tańczył wokół Tanto jak zły ptak, w krzyku bębnów i piszczałek, wśród wrzasku grzechotek. W jego ręku błyszczał długi i cienki nóż o lśniącej rękojeści.
Wreszcie brat stanął tuż przed palem totemowym.
Wtedy Gorzka Jagoda szybkim ruchem naciągnął bratu skórę na piersi i uderzył nożem. Ostrze przebiło skórę Tanto. Po klindze zaczęły spływać krople krwi. Wytrzeszczałem oczy aż do bólu, by dojrzeć, czy twarz brata nie drgnie, czy nie przymknął powiek przed ciosem, widziałem tylko jego mglistą sylwetkę. Bębny, piszczałki i grzechotki nie milkły. Oznaczało to, że Tanto godnie przechodzi próbę wtajemniczenia.
Wreszcie, gdy czarownik odskoczył na chwilę od niego, jak zły ptak od ofiary, mój wzrok przejaśnił się wreszcie. Widziałem już wyraźnie, jak Gorzka Jagoda przewleka cienkie skórzane rzemienie przez przebitą na piersiach skórę, drugi zaś ich koniec wiąże do pala totemowego. Widziałem, widziałem już wyraźnie, że nie drżą nawet powieki brata, że stoi tak spokojnie, tak obojętnie, jak orzeł skalny na brzegu swego gniazda. Gorzka Jagoda zaś nachylił się ku jego nogom i przebijając skórę łydek kościanymi haczykami przyczepiał do nóg Tanto święte czaszki niedźwiedzie.
Wtedy znów umilkł hałas, znów w progu ukazały się dwie postacie. To naczelnik szczepu Tanów wprowadzał na wtajemniczenie swego syna Paipu-sziu — Małego Puchacza. Po chwili Paipusziu stał już obok Tanto, podobnie jak brat nie okazując śladu lęku czy bólu przed uderzeniem noża i kościanych haczyków.
Ci dwaj mieli zacząć uroczystości jako najmłodsi z wszystkich przechodzących tego dnia próbę krwi Szewanezów.
Źle pamiętam ich taniec, zgubiłem gdzieś w niepokoju owego wieczoru wspomnienie twarzy ojca, groźną postać Gorzkiej Jagody, sylwetki Tanto i Paipusziu. Jak przez gęstą mgłę widzę tylko, że to zbliżają się, tp odchodzą od totemowego pala, czuję zapach igliwia, którym wysypana jest ziemia, uścisk palców przyjaciela na ramieniu, nieruchome cienie na ścianach namiotu. Wyraźne jest tylko jedno — słowa i melodia śpiewanych przez młodzieńców pieśni.
I oto znów przejaśnia się obraz. Widzę, jak Tanto szybkim, drobnym krokiem podbiega do pala. Jak przez moment obaj młodzi stoją niemal nieruchomo, by wreszcie nagłym skokiem do tyłu zerwać więzy z palem. Cienkie rzemienie rozrywają skórę na ich piersi. Krew spływa szerokim strumieniem, grzechoczą czaszki niedźwiedzie odrywane od nóg, a hałas grzechotek nasila się tak, że nie słychać własnych myśli. Wreszcie Gorzka Jagoda unosi dłoń i w namiocie drży cisza. Tanto i Paipusziu wybiegają przed namiot, słyszę ich trzykrotny okrzyk: krzyk orła zwycięzcy. Są już mężczyznami. Przed nimi już tylko droga wojowników i łowców, droga mężczyzn i starców — i wreszcie… Droga Słońca.