158703.fb2 Ziemia S?onych Ska? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Ziemia S?onych Ska? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Nana-bosho — Wielki Duchu Puszczy!Pomóż nam i nakarm nas.Spraw, byśmy nie znali braku mięsa,A dzieci nasze i kobietyNie cierpiały głodu.Wskaż nam tropy zwierząt —O, Nana-bosho — Wielki Duchu Lasów!

Nastała jesień — pora babiego lata i wielkich łowów. Lasy zmieniły barwę, pożółkły, sczerwieniały. Szeroki oddech Key-wey-keenu porywał liście z gałęzi. Małe pająki rozpoczęły podróż po puszczy na srebrnych swych nitkach. Coraz częściej odbijało się o pnie przeciągłe echo zwołujących się stad wilczych. Na wszystkich leśnych ścieżkach szeleściły pod stopami liście. Wojownicy mówili: „Siostra Key-wey-keenu, zima Unatis, tka dla matki ziemi derkę w kolorowe wzory. Matka nie zmarznie pod śniegiem”.

Był to miesiąc północno-zachodniego wiatru. Co wieczór przy wschodzie księżyca zaczynały się tańce i śpiewy na cześć Wielkiego Ducha, by pomógł w łowach i strzegł przed kłami drapieżnych braci. Trwały one zresztą krótko, bo co dnia przed świtem wioska pustoszała. Mężczyźni opuszczali ją ginąc wśród leśnych cieniów. Czasami budził mnie szmer ich kanoe, ciągniętych po piasku wybrzeża, plusk wioseł. Nasz namiot stał blisko rzeki.

Las pachniał opadłymi liśćmi. Ich zapach niósł niepokój wielkich łowów. Psy biegały z rozdętymi nozdrzami i ostrym warkotem w gardle. Tauha znikał co noc, biegał za dalekim głosem wilczycy. Po czystym niebie przeciągały klucze ptaków ciągnących na południe.

Tylko kobiety nie ruszały się w tych dniach poza obóz, pracowitsze i bardziej skupione niż kiedykolwiek. Przygotowywały ramy do naciągania skór, noże do ich oczyszczania, budowały klatki do wędzenia mięsa, znosiły z pobliskich źródeł kawały soli i łupały je na mączkę.

— Zapamiętajcie sobie, kiedy obudzi was przed świtem krzyk dzikich gęsi, nie wahajcie się, wyruszajcie od razu na łowy.

Tak mawiał zawsze Owases. Teraz powtarzam to ja, potem powtarzać to będą mój syn i wnuk. Głos dzikich gęsi obiecuje dobre łowy.

On to właśnie obudził mnie i Sowę tego dnia, kiedy… ale opowiem po kolei.

Obudził nas głos wśród ciszy. Wojownicy musieli wyjść już z obozu, a kobiety nie rozpoczęły jeszcze swej pracy. Daleki, drżący ptasi krzyk wyrwał ze snu zarówno Sowę jak i mnie. Poderwaliśmy się szybko na posłaniach. Od razu odeszła nas senność.

— Słyszysz — szepnął Sowa — gęsi krzyczą.

— Słyszę.

— Idziemy?

— Tak.

Poszliśmy naprzeciw północno-wschodniego wiatru. Był chłodny. Piło się go jak wodę z górskiego strumienia. Szliśmy pod wiatr, aby nie mógł nas zwietrzyć żaden z czujnych, czujniejszych w tym miesiącu niż kiedykolwiek, leśnych mieszkańców. My także zresztą kroczyliśmy w skupieniu, uważnie rozlądając się dokoła. I to nie tylko dlatego, by nie spłoszyć zwierzyny, ale by samemu się nią nie stać. Musieliśmy być uważni, bo od bitwy z Królewską Konną minął zaledwie miesiąc, wiedzieliśmy, że Wap-nap-ao nie zapomniał o nas. Ze powróci na dawny trop.

Na pierwszy odgłos bębna każdy, kto tylko znajdował się w puszczy, miał jak najszybciej wracać do obozu. W czasie łowów pozostawał przecież niemal całkowicie bezbronny. Idąc zaś przez puszczę należało bacznie śledzić zachowanie się małych stworzonek i ptaszków leśnych, naszych przyjaciół. Nikt lepiej niż one nie potrafi przestrzec przed obcym w puszczy.

Czy będzie towarzyszyć nam dziś szczęście? Wybraliśmy kierunek, w którym — sądząc po śladach — nie udali się dziś dorośli myśliwi. Droga wiodła młodym dość lasem, który wyrósł na miejscu dawnego pogorzeliska.

Szliśmy w milczeniu, wypatrując tropu jakiegoś większego zwierzęcia, ale i co chwila odrywając wzrok od ziemi. Czy nie wyjrzy zza pobliskiego pnia wielki człowiek o białej twarzy, czy nie zasyczy Biała Żmija, czy nie krzyknie ostrym głosem mały ptak wołając o niebezpieczeństwie?

Pochylaliśmy się pod wiotkimi gałązkami drzew, omijaliśmy stopą szeleszczące zwiędłe liście.

Gdy minąwszy młody las znowu weszliśmy pomiędzy grube omszałe pnie, Sowa nagle zatrzymał sięxw pół kroku.

Spojrzeliśmy na siebie. Key-wey-keen przyniósł ochrypłe beczenie jelenia. Słuchaliśmy. Po długiej chwili, gdzieś z prawej strony, dobiegł nas głębszy, wyraźniejszy głos. Musiał to być stary, wielki byk, groźny dla rywali.

Nikt nie odpowiedział na wyzwanie. Czy mam pójść za jego głosem?Trudno było postanowić. Głos brzmiał stosunkowo blisko, i to w tej stronie, w której wiatr mógł ostrzec jelenia przed nami. Bez słowa porozumiewaliśmy się wzrokiem: idziemy nadal prosto w stronę Okh-wan-as, w stronę Długiego Jeziora.

Las stawał się coraz bardziej podmokły, dymił oparem, wiatr niósł strzępy białej mgły, przelatującej nad nami jak duchy ptaków.

Postanowiliśmy dobrze — idący przodem Sowa pochylił się nagle. Naszą drogą przebiegł trop łosia. Po kilkunastu krokach ujrzeliśmy odchody zwierzęcia. Były jeszcze ciepłe, zwierz przechodził przed chwilą. Należało ruszyć jak najszybciej i jak najciszej.

Teraz ja prowadziłem. Zatrzymaliśmy się przed małą polanką, małym prześwitem w gęstej puszczy. Ziemia tu uginała się pod stopą. Rozglądaliśmy się niespokojnie, ale wokół trwała cisza. Wiewiórka siedziała na gałązce i łuskała szyszkę, dalej dwie pliszki z czerwonymi brzuszkami nudno plotkowały ze sobą. Nic nie wskazywało na to, by łoś leżał gdzieś w pobliżu. A łosie, wiedzieliśmy przecież, bardzo często zawracają ze swej drogi, robią koło i na spoczynek kładą się w pobliżu swych dawnych śladów. Są swymi własnymi strażnikami.

Na szczęście trafiliśmy wśród mokradeł na wąską piaszczystą łachę, wiodącą do samego jeziora. Tu już ziemia nie zapiszczy pod stopą, nie pluśnie wodą. Na piasku znów ślad łosia.

I oto słyszymy jego głos. Jest już po długiej drodze, po długiej wędrówce za towarzyszką godów. Ryk rwie się co chwila, zamiera zniechęconym stęknięciem i po chwili łoś znów zaczyna z tej samej nuty. Ponawia wyzwanie. Milknie. Nasłuchuje. W chwilach milczenia musimy przystawać w bezruchu. Kiedy znów wznosi się uparty głos, biegniemy, nie dbając o ciszę. Ryk dolatuje wciąż z tego samego miejsca. Jesteśmy coraz bliżej.

Taki głos mają tylko młode, silne łosie. Ufne w swą potęgę. Nie znające goryczy klęski.

Przystanęliśmy — bo znów trwa cisza. Nikt mu nie odpowiada. Spojrzeliśmy na siebie — co robić? Starać się podejść do niego czy zwabić go bliżej? Przygotowaliśmy już łuki. Naśliniliśmy pióra na bełcie — czy łoś nie usłyszy głośniejszego bicia naszych serc?

Byk znów zaczął ryczeć, ciągle z tego samego miejsca. Podeszliśmy jeszcze kilkanaście kroków i tu zatrzymała nas stara brzoza o grubej korze. Widocznie duch leśny ustawił ją na naszej drodze i on już teraz postanawiał za nas: podchodzić czy wabić.

Objęliśmy pień drzewa rękami, szeptaliśmy wprost w korę: „O siostro brzozo, daj nam swej kory. Zrobimy z niej róg, aby przywołać nim wielkiego łosia. Daj nam swej kory, a za to napoimy się jego krwią i będziemy o tobie pamiętać”.

Sowa lepiej umiał wabić ode mnie. On więc naciął dwa pasy w poprzek i wzdłuż, ściągnął bezszelestnie korę z pnia, błyskawicznie skręcił ją w róg i przyłożył do ust.

Znów zabrzmiał ryk łosia. Ale tym razem, gdy ucichł, nie odpowiedziało mu już tylko echo i milczenie. Oto pobiegł ku niemu niski bek klempy, miłosny odzew łoszy. Twarz Sowy poczerwieniała z wysiłku, a ja skinąłem głową, tak jak to zwykle czynił Owases, kiedy chciał kogoś pochwalić. Istotnie było za co. Sowa umiał wabić jak dojrzały myśliwiec.

Udało się! Gdy tylko ucichł róg Sowy, od jeziora pobiegł ku nam zwycięski głos łosia, dumny już teraz i radosny. Idę — odpowiedział — idę.

Skoczyliśmy za drzewa. Ja skryłem się za grubym pniem sosny, Sowa po drugiej stronie piaszczystego pasma w gęstych krzakach osiki.

Wiatr wpierw przyniósł jeszcze jedno głuche stęknięcie. Potem zaczęła dudnić ziemia, trzaskały gałęzie, chlupotało bagno pod wielkimi kopytami.

I wreszcie na samym skraju piaszczystej drogi wychylił się z krzaków potężny łeb, uwieńczony szeroko rozłożonymi łopatami rogów — wychylił się o niepełny lot strzały ode mnie.

Zwierz stał nad swym własnym tropem. Powoli pochylił łeb — chwytał dolny wiatr. Wreszcie szyja wygięła mu się ku górze i z rozchylonego pyska zerwał się znowu ryk, długo drgał na białej pianie oddechu.

Tym jednak razem łosza milczała. Jego zaś wzrok padł na plątaninę korzeni najbliższego świerka, przypominającego nastawioną do walki koronę łosich rogów. Drgnął, pochylił czoło. Grzbiet wygiąłjak napięty łuk… i skoczył.

Pochylony wieniec z głuchym łoskotem wbił się w ziemię. Buchnęły w górę drzewne odłamki i grudki piasku. Łoś zachwiał się i zatoczył w bok. Stał na rozkraczonych badylach chwiejąc łbem, wplątany w rogi korzeń kołysał się śmiesznie.

Byk powoli przychodził do siebie, leniwie strząsnął piasek, podniósł łeb, rozdął nozdrza do nowego okrzyku… Dłużej nie mogłem czekać. — O Wielki Duchu, pomóż mi! — szepnąłem.

Wyskoczyłem na ścieżkę. Łoś znajdował się między, mną a splątanymi drzewami. Przed nim otwierała się droga do jeziora, lecz tam czekał już Sowa z dzidą w ręku. By cofnąć się z powrotem, łoś musiał zrobić prawie pełny obrót.

Wyskakując zza pnia uprzedziłem go — jak nakazują obyczaje myśliwych — okrzykiem. Okrzyk trafił weń jak cios. Drgnął, sprężył się do skoku — ale zdążył zrobić tylko pół obrotu, bo w tej właśnie chwili strzała z mego łuku ugrzęzła w jego boku po bełt. Po raz ostatni usłyszeliśmy jego ryk. W niosącym się szeroko głosie drgał ból i męka chwil ostatecznych.

Rzucił się rozpaczliwym skokiem. Wiedział już, że ściga się z samą śmiercią. Ale teraz zastąpił mu drogę Sowa, wbił dzidę w drugi bok zwierza. Mimo to ucieczka trwała nadal, piasek bryzgał spod kopyt…

Cisnąłem łuk, Wyciągając w biegu nóż, dognałem łosia na samym już skraju piaszczystej wydmy i lasu. Zdążyłem uczepić się lewą ręką rogów i zawisłem na nich. Nóż miękko wszedł w tchawicę. Z rozciętej szyi buchnęła krew. Zdążyłem jeszcze odskoczyć, nim nasz pierwszy łoś zwalił się ciężko na przednie łapy.

Zginął od razu. Śmierć dognała go skokami Młodych Wilków.

Tańczyliśmy taniec zwycięstwa, a potem dziękowaliśmy mu, że dał się zabić, że ofiarował nam swe mięso. Prosiliśmy go też długo i serdecznie o przebaczenie, prosiliśmy o przebaczenie jego ducha. By w dobrej pamięci zachował Młodych Wilków z plemienia Szewanezów, by pamiętał o tym, że jest czas wielkich łowów i że plemię musi zebrać pożywienie na zimę. Życzyliśmy mu szczęścia w Krainie Wiecznego Spokoju, żegnaliśmy go wiedząc, że już dziś o wieczornej porze odejdzie od owej krainy Drogą Słońca, na zachód, poprzez fale Długiego Jeziora.

Jeszcze nigdy nie pochwalił nas Owases tak jak tego dnia, a inni chłopcy mimo najusilniejszych starań nie umieli ukryć swej zazdrości. Owases wysłał aż dziesięciu Młodych Wilków po naszą zdobycz. Żal mi było tylko, że nie mogę odnaleźć Tanto i pochwalić się przed nim swym zwycięstwem.

Tego też dnia Owases pozwolił nam wypłynąć jego własnym kanoe na Zielone Jezioro, gdzie były legowiska dzikich kaczek.

Kanoe Owasesa uchodziło za najściglejsze ze wszystkich łódek osady. Zbudował mu je chyba sam Duch Wodny. Wiosłując bez wysiłku i bez trudu, lecieliśmy prawie nad niską falą Zielonego Jeziora, śmigaliśmy pod gałęziami nawisłych nad brzegiem drzew. W ciemnym zwierciadle wody odbijało się niebo i chmury. Płynęliśmy jakby przez niebo — i oto wokół nas, w głębi jeziora, ujrzeliśmy przeciągający klucz dzikich gęsi. Smutnym głosem żegnały nasze strony, ciągnęły wysoko wraz z Key-wey-keenem.

Dążyliśmy pod porosły osiką brzeg. Tu już trzeba było płynąć bez szelestu. Zbliżaliśmy się do szuwarów, z których dolatywał nas gwar gadatliwych dzikich kaczek. Wyjęliśmy wiosła z wody, ledwo dostrzegalny nurt pchał już nas sam w stronę szuwarów; sięgnęliśmy do kołczanów po strzały…

Ale dzień ten nie miał skończyć się wesołą ucztą z kaczych udek i skrzydeł, bo nagle w spokojny szmer wody i pogwar ptasich głosów wdarł się szybki, drżący głos bębna. Dudnił natarczywie, jednostajnie niskim dźwiękiem. Gdy milkł na krótką chwilę, wpierw odpowiadało mu echo, a potem jeszcze słabszy niż echo szmer — głos bębnów z innych dalekich osad.

Natychmiast porzuciliśmy wszelką myśl o polowaniu. Wbiliśmy wiosła w gładką falę i nigdy jeszcze droga nie wydawała się tak długa, a wspaniałe czółno Owasesa tak ciężkie. Zdawało się, że stoimy w miejscu przyklejeni do powierzchni wody, że tuż zza przybrzeżnych drzew wyciągają się obce ręce, że wyglądają spoza nich obce, białe twarze. Jezioro nagle umilkło, przerażone pluskiem naszych wioseł.

Do brzegu przybiliśmy tak szybko, że dziób łodzi wyskoczył aż na piaszczystą wydmę. Popędziliśmy na plac, przed namiot czarownika.

Gorzka Jagoda siedział przed swym namiotem z bębnem pomiędzy kolanami. Cała osada skupiła się wokół niego. Co chwila na brzeg wyskakiwało nowe czółno, z lasu wybiegali powracający myśliwcy.

Nasz bęben odzywał się teraz-rzadko… Gorzka Jagoda bowiem po pierwszych sygnałach teraz głównie słuchał wieści niesionych przez inne bębny od południowej strony. Pochylał nisko głowę, nie mogliśmy dojrzeć jego spojrzenia, ale dłonie wsparte o brzeg bębna drżały lekko, lecz. nieustannie.

Wreszcie przez otaczający go tłum przepchnął się ojciec i dopiero wtedy Gorzka Jagoda podniósł głowę. Na wzrok ojca — wzrok ponury i pytający — odpowiedział tylko jednym skinieniem głowy. Wszyscy patrzyli na nich w napięciu, mało kto bowiem rozumiał mowę bębnów. Nikt jeszcze nie wiedział, co nam przynoszą ich sygnały, choć właściwie nie mogło być to nic innego, jak tylko zapowiedź nowego nieszczęścia.

Nikt jednak nie ośmielił się zadać pytania głośno. Dopiero matka podeszła do ojca. Dotknęła lekko dłonią jego ramienia.

Ojciec zwrócił twarz w stronę południa i powiedział jedno tylko słowo:

— Biali!

Potem spojrzał na matkę. W ostrym świetle jesiennego południa lśniły jej jasne włosy, biała skóra, oczy jak niebo. Wszyscy na nią patrzyli. Ojciec miał w oczach rozpacz i gniew. Powtórzył:

— Biali!

Matka opuściła głowę. Odwróciła się, bez słowa odeszła w stronę swego namiotu.

Rozejrzałem się wokół siebie, bo to była prawda: ogarnął mnie tak przeraźliwy strach, jaki napada człowieka tylko w złym śnie. Ja także miałem jaśniejszą skórę i jaśniejsze włosy niż wszyscy inni. Jakże ich, białych, teraz nienawidziłem i jak bardzo kochałem moją matkę. Nie wiedziałem, czy uciec stąd, czy od razu zginąć, czy rzucić się do biegu przez rzekę, jezioro czy las, dopaść Wap-nap-ao i wbić mu w tchawicę nóż, jak w szyję wielkiego łosia. Ale byłem wśród swoich. Powiedział mi o tym uścisk gorącej, suchej dłoni Sowy.

W tej samej chwili ucichł głos bębnów z południa. Wtedy ojciec powiedział:

— Niech bęben Gorzkiej Jagody przywoła wszystkich wodzów szczepu na naradę, niech nie czekają ani chwili.

Narada odbyła się jeszcze przed zachodem słońca. Postanowiono, że nie będziemy walczyć. Postanowiono, że na spotkanie ludzi Wap-nap-ao udadzą się trzej wojownicy — Owases, Tanone i Tanto, który będzie gońcem posłów. Być może biali zechcą posłów ukarać za bitwę w Kanionie Milczących Skał. Tak mówił Niebieski Ptak i przed tym ostrzegał Wielkie Skrzydło. Większość jednak wojowników z Rady Starszych uznała, że Wap-nap-ao nie postąpi w ten sposób, albowiem nie tylko myśmy złamali prawo walcząc z Królewską Konną, ale i oni złamali prawo, od pierwszej, chwili posyłając przeciw Sze-wanezom kule, raniąc wielu, przyczyniając się do śmierci dwóch wojowników.

Bębny z południa mówiły, że Wap-nap-ao pragnie narady. Dla bezpieczeństwa Rada Starszych postanowiła nie wysyłać najznaczniejszych wodzów, dostatecznie jednak doświadczonych i mądrych wojowników, by nie dali się okłamać Białej Żmii.

Tej nocy żadna z dziewcząt nie śpiewała w wiosce nad jeziorem.