158703.fb2 Ziemia S?onych Ska? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Ziemia S?onych Ska? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Przez skały i rzeki.Przez krzewy, przeszkody i las.Omijając chytrego Pan-puk-keewis,Przez źródła i strumyki leśneBiegł do tamy zbudowanej przez bobryNad jezioro Spokojnej Wody,Gdzie rosły lilie.Gdzie falowało sitowie.Gdzie mieszkała dziewczyna jegoO włosach i oczach czarnychJak wody tego jeziora…(z pieśni miłosnej)

Posłowie białych odjechali jeszcze tej samej nocy. Odprowadzili ich Owases i Tanto. Odjechali też wodzowie innych szczepów. Do wioski powrócili wojownicy z końmi, ale już od rana rozjechali się do puszczy. Niewiele czasu nam zostało w tym roku na łowy, wiadomo było, że wkrótce powróci na nasz ślad Wap-nap-ao, że plemię znowu będzie musiało gubić swój trop w lasach i górach. Zawarliśmy braterstwo krwi z naszą ziemią, ale w wiosce nie słychać było śpiewów ani okrzyków.

Czekałem na powrót brata, nie pobiegłem nawet z Sową do puszczy, choć chłopcy Kapotów odkryli ślad całego stada jeleni. Czekałem na brata już od rana przed jego namiotem, czekałem wiedząc, że może powrócić nie prędzej niż dopiero w południe. O czym myślałem? Nie pamiętam. Myśli me były szybkie i bezładne jak chmury deszczu porwane przez wiosenny wiatr. Zamknąłem oczy, oglądałem całe swoje życie — słyszałem piosenki matki, śpiewane jeszcze małemu Uti, walczyłem z łosiem nad. Długim Jeziorem, widziałem drogę do obozu Młodych Wilków, strzelałem do orła, patrzyli na mnie wojownicy z Groty Milczących Skał. Owases opowiadał o Pięknej i Idaho…

Słońce minęło południe, potem powoli przetoczyło się ku zachodniej stronie. Wciąż czekałem na brata. Kilka razy widziałem, jak między trzema brzózkami naprzeciw namiotu Tanto ukazuje się Tinglit. Ona też czekała.

Owases i Tanto powrócili dopiero wieczorem. Odwiedzili na krótko ojca i czarownika, potem rozeszli się do swych namiotów. Tanto spętał konia, puścił go na łączkę koło trzech brzóz, wreszcie podszedł do mnie. Minął mnie w milczeniu, wszedł do tipi i widać było, że nie chce ze mną mówić. Ja jednak uparłem się, wszedłem za nim. Nawet na mnie nie spojrzał. Rozpalił ognisko, twarz miał ściągniętą zmęczeniem.

Pomogłem mu rozdmuchać płomień-. Usiedliśmy naprzeciw siebie.

W końcu Tanto spytał: i — Czego chce mój brat?

— Czy biali prędko powrócą?

— Nie wiem.

— Czy odprowadziliście ich do obozu białych?

— Nie. Wap-nap-ao nie chciał, abyśmy widzieli, jak daleko jest obóz i ilu w nim ludzi. Ale spotkaliśmy Tłustego Handlarza. Powiedział, że Wap-nap-ao ma do swego obozu jeszcze osiem dni drogi i że nieprędko zbierze nowych wojowników.

Nie umiałem zacząć tej rozmowy, którą zacząć chciałem. Brakło mi odwagi. I właściwie sam nie wiedziałem dokładnie, co chcę powiedzieć. Chciałem usłyszeć tylko to, co brat myśli.

Raz już nawet zacząłem:

— Tanto…

Ale znów zabrakło odwagi. Dokończyłem całkiem inaczej:

— Tinglit przez cały dzień wychodziła między brzozy.

Brat nawet się nie uśmiechnął, spojrzał tylko uważnie na mnie. Powiedział:

— Wyjdź ze mną.

Był już mrok. Wiał Key-wey-keen — jego oddech stawał się coraz chłodniejszy. Stanęliśmy między trzema drzewami, oparliśmy się o ich pnie. Wiedziałem, że za chwilę zjawi się tu Tinglit. Brat wychodząc z namiotu zostawił odsłoniętą skórę wejściową — był to znak, że czeka na Tinglit. Nie należało zatem zaczynać rozmowy. Ale ja czekałem na niego cały dzień. I nie mogłem czekać dłużej. Teraz ośmieliła mnie ciemność. Powiedziałem:

— Tanto, w twoich i moich żyłach płynie krew białych ludzi. Nie odpowiedział.

— Tanto — powtórzyłem — to jest prawda.

— Milcz!

— Tanto! — krzyknąłem. — Matka nie jest siostrą Wap-nap-ao. Stanął nade mną, mówił, jakby pędziła go gorączka:

— Nie, nie jest jego siostrą. Ale w naszych żyłach płynie zła krew. Ty masz nawet jaśniejszą skórę i pobielałe włosy. Wszyscy wiedzą, że matka nie jest siostrą Wap-nap-ao. I nie pamiętają o tym nawet. Ale ty pamiętasz. I ja nie mogę zapomnieć. Co to znaczy? To znaczy, że mamy zatrutą krew. Że jesteśmy inni.

— Nieprawda! — krzyknąłem.

— Prawda. Ja o tym pamiętam lepiej niż ty i dłużej niż ty. Wap-nap-ao wkrótce znowu wejdzie na nasz ślad. Co my, dzieci białej kobiety, będziemy czynić?

Nie słyszeliśmy kroków Tinglit. Stanęła tuż przy nas. Widziałem z bliska jej wielkie oczy. Mówiła:

— Tinglit słyszała wasze słowa. I serce jej jest smutne. Serce jej jest smutne, bo wasze myśli błądzą, bo w waszym głosie słyszę gniew. Ja, Tinglit, mówię wam to, co mówią Wszyscy. My kochamy Biały Obłok i oną”,nas kocha. Ona jest naszą, tak samo jak ja, jak mój ojciec, jak będzie mój syn. Jedna jest ludzka dobroć i jedno jest ludzkie zło, choć człowiek ma różne barwy skóry. Ale każdy jest taki sam. Wschodzi jak słońce i zachodzi do grobu, zjawia się na ziemi jak wiosna i kładzie na spoczynek jak zima.

Umilkła. Nad nami drżały listki brzóz. A Tinglit, Brzozowy Listek, mówiła już tylko do Tanto:

— Pójdziemy jutro, Tanto, na Wzgórze Samotnej Sosny. Tam oczy twoje ujrzą lasy naszej ziemi. Myśli staną się jasne i radosne. Ja pójdę z tobą. Ja pójdę z tobą zawsze. Znasz wysoki las i potrafisz w nim czytać jak Gorzka Jagoda w gwiazdach. Zawsze będę ci wierna, Tanto. Jedno ognisko będzie nas grzało i jedna skóra okryje nas w chłodne noce, Tanto!

Ognie w namiotach bledną i gasną, za to na niebie zapalają się gwiazdy. Są bardzo blisko. Wystarczy sięgnąć ręką. Sierp księżyca leży tu — wsparty o czubek czarnej jodły. Znowu słychać krzyk dzikich gęsi. Ciągną na południe, bo oddech Key-wey-keenu jest coraz chłodniejszy.

Gwiazdy bledną. Księżyc ucieka za skały. Wstaje mroźny brzask. Gdzieś wśród krzaków wrzasnął królik. Nad brzegiem jeziora słychać szybkie trzaski, pomruki, sapania. To piżmoszczury i bobry uwijają się jak mrówki, coś tam nadgryzając i skrobiąc. Wspólnie rozpoczynamy nasz dzień. Ci w lesie, tak jak my, śpieszą się coraz bardziej, by do końca uzupełnić zimowe zapasy.

Widzę, jak ze swego namiotu wychodzi Owases. Patrzy na krwawo wschodzące słońce. Marszczy się z troską.

Idziemy z Sową na brzeg jeziora. Dziś popłyniemy w mgłę, by szukać śladów zwierzyny. Przy spuszczeniu kanoe musimy drągiem łamać lód. Przez noc urosła już przy brzegu skorupa pokryta szronem. Widnieje na niej lisi trop.

Wiem, czemu Owases marszczy czoło. Musimy ponieść karę za to, że krótki był w tym roku czas naszych łowów — że zamiast polować, trzeba było uciekać i walczyć z białymi. Spóźnione łowy i długa zima — to głód. Teraz już jest późno. W każdej chwili zły Duch Północy może skuć jeziora cienkim lodem. Wtedy myśliwi będą skazani na czekanie, dopóki lód nie wzmocni się dostatecznie, by po nim chodzić. Tak Ka-peboan-ka, pan Key-wey-keenu, mści się na niedoświadczonych lub opieszałych łowcach.

Ma jeszcze w zanadrzu śnieżyce, głębokie śniegi i huraganowe wiatry. Ale jest powolny, nie grozi od razu wszystkim. Wpierw przysypuje wzgórza cienką warstwą szronu, by człowiek obarczony ładunkiem pośliznął się idąc i upadł łamiąc rękę lub nogę. Potem Ka-peboan-ka pokryje jezioro cienką warstwą lodu. Może myśliwy jakiś wejdzie na taflę i utonie? Albo;zamrozi kanoe na środku jeziora. Kanoe uwięźnie w lodzie zbyt grubym, by przebić się przezeń, a zbyt cienkim, by po nim przejść.

Coraz krótsza jest ścieżka idącego przez niebo słońca. Szary niedźwiedź poszedł spać wysoko w góry — po puszczy włóczą się jeszcze tylko czarne i brunatne samotniki.

Z dalekiej północy przylatują pierwsze płatki śniegu. Spadają na grubą warstwę pokrywającą puszczę liści. Pan Key-wey-keenu narzucił na ramiona biały płaszcz. Tańczy z uciechy, a puszcza wypełnia się śnieżną, wirującą bielą. Rano świeci znów słońce, ale zmęczone — nie grzeje.

Od kiedy ojciec Tinglit, Lekka Stopa, przyjął Tanto w swym namiocie i obiecał dać swą córkę za cztery skóry niedźwiedzie, co ranka wyruszaliśmy na polowanie. Późno było. W puszczy leżały pierwsze białe płaty — ślad po pierwszych śnieżycach. Tanto jednak miał już trzy czarne skóry.

Ojciec chciał mu dać czwartą, ale Tanto postanowił, że sam musi ją zdobyć, choć zarówno on, jak i Tinglit marzyli już o tym, by to ona rozpalała co dzień ogień w namiocie brata.

Szukaliśmy śladów na północy, na zachodzie. Zapędziliśmy się nawet do podnóża gór, ale duchy puszczy wciąż były niełaskawe. Dwa razy udało się odkryć ślady niedźwiedzich łap, ale pierwsze z nich zgubiliśmy w Skałach Skaczącej Kozy, drugi zaś ślad zaprowadził nas do miejsca, w którym o dzień wcześniej niedźwiedź został otoczony przez myśliwych Siwaszów. Na miejscu walki pozostały już tylko kałuże krwi i czaszka zawieszona w koronach złotej sosny z ofiarną szczyptą tytoniu w oczodołach.

Potem przez jeden dzień nie wychodziliśmy w ogóle z wioski, bp Key-wey-keen tańczył w puszczy z północną śnieżycą. Gdy zaś nazajutrz rano o ciemnym świcie wyruszyliśmy znowu w drogę, głęboki śnieg pokrył ścieżki puszczańskie.

Tym razem ruszyliśmy ku wschodowi, choć wojownicy twierdzili, że w tamtej stronie żadnego łupu odnaleźć już nie można. Narty niosły nas lekko pod strome nawet wzniesienia, gdyż. — jak na każdy świeży śnieg — podbiliśmy ich spody jelenią skórą.

Puszcza milczała, wraz ze śniegiem opadała na nią cisza snu. Biegliśmy długie godziny, wciąż na wschód i na wschód. W lewe ramię trącał nas Key-wey-keen i kazał przyśpieszać biegu. Tanto pędził, jakby chcąc uciec przed nim, ja jednak byłem już wyraźnie zniechęcony. Nie wierzyłem, by udało się nam przyłapać któregoś z czarnych braci o tej porze, kiedy puszcza zapada w pierwszy zimowy sen. Ale Tanto biegł ciągle naprzód i naprzód — naprzeciw wstającemu słońcu. Za nami pędziły nasze cienie.

Widocznie Tinglit uprosiła Dobrego Ducha drzew o pomoc, bo gdy słońce dosięgło już szczytów najwyższych jodeł, a my minęliśmy zaspy wąwozu bobrów przedzierając się ku rzece, Tanto nagle przystanął w pół kroku.

Oto na brzegu rzeki ujrzeliśmy niewielki, obsypany śniegiem kopczyk. Rozglądając się ostrożnie podeszliśmy ku niemu. Tak — Tanto nie mylił się — był to przemyślnie ułożony z gałęzi i kamieni pagórek. Wystarczyło odrzucić kilka gałęzi z wierzchu, by odkryć niedźwiedzią spiżarnię, pełną zmarzniętych ryb.

Śnieg leżał tu dwiema warstwami. Śnieżyca widać nie sięgała aż w te okolice, bo na starym śniegu widniała zaledwie cienka warstwa nowego puchu. Dzięki temu nietrudno było odkryć w starej przymarzniętej skorupie wczorajsze chyba ślady niedźwiedzich łap.

— Nie zostawię go — szepnął Tanto — choćbyśmy mieli zamieszkać w puszczy.

Skinąłem głową. Tym razem musimy wrócić ze skórą niedźwiedzią.

Poszliśmy śladem w górę rzeki, klucząc szerokimi półkolami, starając się jak najczęściej iść pod wiatr. Ciężka to była sprawa, bo w niektórych miejscach niczego już pod świeżym śniegiem odnaleźć nie było można. Na szczęście w innych miejscach Key-wey-keen odwiał puch Z niedźwiedzich śladów.

Koło południa znaleźliśmy drugi kopczyk. To już był bardzo dobry znak. Był niewątpliwie świeży. A zatem szliśmy we właściwym kierunku. Oznaczało to też, że niedźwiedź stale krąży wokół rzeki, że trzeba szukać tych miejsc, w których bywa najwięcej ryb.

Wreszcie odkryliśmy rzecz najważniejszą i Tanto aż oblał się rumieńcem jak dziewczyna z radości — odkryliśmy pod pniem starej sosny nocne legowisko niedźwiedzia i świeży, już dzisiejszy ślad, wiodący nadal w górę rzeki.

Od tej chwili posuwaliśmy się coraz wolniej. Daleko przed nami musiał iść nasz wzrok — przed wzrokiem zaś jeszcze węch i słuch. Tanto przygotował się już do walki. Zdjął bluzę, przewiesił sobie przez ramię torbę z solą, ujął w rękę tomahawk. Ja szedłem za nim z nałożoną na cięciwę strzałą.

W końcu ostrzegł nas słuch, zanim wzrok potrafił cokolwiek powiedzieć.

Przed nami był nagi, wysoki brzeg rzeki, opadający ku niej wysokim urwiskiem. Słyszeliśmy plusk, głośne sapanie: Mokwe łowi ryby.

Znów zatoczyliśmy łuk, by obejść wiatr. Wreszcie zsunęliśmy się ku brzegowi rzeki, śnieg niósł nas bezszelestnie.

Wielki czarny Mokwe stał na rzecznej płyciźnie, na którą zapędził z brodu ławicę ryb. Co chwila rozlegał się plusk przecinanej łapą niedźwiedzia wody i nowa zdobycz leciała na brzeg, gdzie urósł już spory stos wcześniej złowionych ryb.

Mokwe stał obrócony do nas plecami. Sapał ciężko. Nie słyszał zbliżających się myśliwców. Serce mi biło, ale nie tylko z nadziei. Także ze strachu. Zrozumiałem, że Tanto nie chce przedłużać łowów ani dłużej czekać na niedźwiedzia, bo dzień już się powoli kończył. Postanowił, że tutaj stoczymy walkę. A miejsce nie było bezpieczne. Jeśli trzeba by było uciekać, obaj musielibyśmy uciekać w jedną stronę — wąskim nadbrzeżnym pasmem i nieco pod górę. W takim wypadku ucieczka mogła się skończyć tylko śmiercią.

Tanto nakazał mi jak najdalej pozostać z tyłu. Ale nie usłuchałem go. Wiedziałem, że moja strzała może mu się przydać tu bardziej niż kiedykolwiek.

Niedźwiedź ciągle nas jeszcze nie słyszał. Wreszcie Tanto, napiąwszy łuk, krzyknął:

— Mokwe, bracie, obejrzyj się!

Niedźwiedź powoli, jakby nie dowierzając swemu słuchowi, zwrócił się ku nam. Wtedy świsnęła strzała Tanto i utkwiła w samym oku wielkiego zwierza. Przez puszczę potoczył się wściekły ryk. Moja strzała utkwiła w rozwartej paszczy.

Niedźwiedź pędził wprost na nas. Odskoczyliśmy w obie strony, zarył się więc na chwilę w ziemię, by wybrać przeciwnika — w końcu wybrał większego, wywijającego bluzą Tanto. Poderwał się na tylne nogi. W tej chwili brat sypnął mu w oczy garścią soli i zarzucił na głowę skórzaną bluzę.

Od tej chwili Mokwe przegrał walkę. Oślepł — nie mógł nas też odnaleźć węchem, bo tłumiła go bluza Tanto, ostro przepojona zapachem człowieka. Słuch zaś niedźwiedzie mają dość tępy. By go zmylić, wrzasnąłem:

— Jestem tutaj, Mokwe!

Zwierz zwrócił się ku mnie, a wtedy Tanto podbiegł ku niemu i wbił mu dzidę w bok, w drugim zaś boku utkwiła druga moja strzała.

Musiały to być ciężkie ciosy, bo Mokwe nagle za ryczał żałośnie i ze strachu. Opadł na przednie łapy, zakołysał głową, jakby szukając drogi ucieczki. I to był już koniec walki. Tanto skoczył ku niemu ze wzniesionym w górę tomahawkiem i zadał mu straszny cios w pochylony ku ziemi łeb.

Niedźwiedź rzucił się do ostatniego swego skoku i opadł na ziemię.

— Wybacz, bracie Mokwe — powiedział Tanto — ale musiałem zdobyć twą skórę, by wprowadzić do swego namiotu najpiękniejszą dziewczynę Szewanezów.

Mokwe milczał. Key-wey-keen niósł zapach nowego śniegu. Trzeba było spiesznie wracać do wioski.

Nie wzięliśmy ze sobą mięsa, bo kiedy skończyliśmy oprawiać niedźwiedzia, od wschodu sączył się już wieczorny zmrok. Skóra była wielka i ciężka. Niosła nas jednak radość. Do wioski zdążyliśmy jeszcze, zanim usnęły wszystkie namioty. Zdążyliśmy wraz z nowym śniegiem. Wiatr nieco ucichł. Z głębi nocy sypał wir białych gwiazdek, kładł się łagodnie na ziemi, tłumił nasze kroki. W namiocie ojca Tinglit płonęło jeszcze ognisko i słychać było wysoki głos dziewczęcy. Przystanęliśmy. To śpiewała Tinglit:

Daleko jesteś, mój bohaterze.Lecz serce zostawiłeś przy mnie.Wieczorny wiatr opowiada o tobie,Jak spędzasz dnie i noce w puszczy.Chciałabym przelatującym ptakomPowierzyć swoją miłość,Aby zaniosły ci ja na twój szlak,Lecz boję się, by zły Ka-peboan-kaNie zmroził jej, a z nią i serca mego,Powracaj więc, mój bohaterze!

Tanto wyprostował się, uniósł na wysoko wzniesionych ramionach czwartą skórę niedźwiedzia.

— Tinglit! — krzyknął. — Tinglit…

Poprzedniego wieczora była uczta w namiocie mego brata i po raz pierwszy usługiwała przy niej jego kobieta, matka jego przyszłych synów, Tinglit, Brzozowy Listek.

A dzisiaj rano nie chciało się nam wyjść do puszczy. Ranek był leniwy, bo uczta była wielka i świetna. Całe przedpołudnie pletliśmy wraz z Sową siatki na śnieżne karpie. U naszych stóp spał Tauha. W swym nowym zimowym futrze wyglądał teraz, jak bury wilk. Dopiero gdy otwierał oczy, wiedziało się, że to pies przyjaciel.

Po południu jednak wyszliśmy w las, by wypróbować nowe karpie. Świeżo uplecione siatki udały się nam. Niosły nawet po największych zaspach szybko i lekko.

Tauha niechętnie wlókł się naszym śladem. Szybko zrozumiał, że świadomie wybieramy jak największe zaspy, przez które on się mógł ledwo przekopać. Wybrał zatem własną ścieżkę, wkrótce nas porzucił, przepadł w puszczy.

Szliśmy powoli i w milczeniu. Nie chciało nam się rozmawiać. Nie bardzo było o czym myśleć. Wędrowaliśmy bez celu, bez ładu. Wpierw wyszliśmy na wschód, potem skręciliśmy na południe wzdłuż koryta niewielkiego strumienia, nad którym najmłodsi chłopcy często zakładali swe sidła. Gdzieś w głębi lasu wrzasnął królik, a po chwili psi warkot wyjaśnił nam, że królik padł ofiarą Tauhy. Krzyknąłem na psa. Nie od razu jednak przybiegł. Widocznie nie miał ochoty z. nikim dzielić się zdobyczą, bo zjawił się połykając ostatni już kęs i choć pysk miał cały w króliczej turzycy, rozglądał się i zachowywał tak obojętnie, jakby co najmniej od dwóch dni nie miał nic w zębach, a w każdym razie jakby co najmniej od roku nie spotkał żadnego królika w puszczy.

Teraz już trzymał się nas, my zaś zawróciliśmy w stronę wioski, leniwie rozważając, że nieźle by było, gdyby co dzień odbywała się jakaś uczta weselna i co dzień można było próbować szynek niedźwiedzich, pieczonych żeber jelonka, wędzonej skóry łososia, szczupaków pieczonych na strzałach i maczanych w brunatnym miodzie. Mówiliśmy także i o tym, że sami kiedyś wprowadzimy do swoich namiotów młode dziewczęta. Ja mówiłem, że moja squaw będzie musiała mieć takie wielkie i czarne oczy z jaśniejszymi na dnie płomykami, jak Tinglit. Sowa natomiast mówił, że jego kobieta będzie musiała być taka wesoła, jak moja siostra Tinahet. Powiedział nawet, że gdyby ona była młodsza, a on starszy, to już teraz poszedłby do mego ojca i przyniósł nawet dziesięć skór niedźwiedzich, żeby wziąć ją do swego namiotu. Wtedy ja mu powiedziałem, że mnie też musiałby spytać o pozwolenie, a także prosić o pomoc w zdobywaniu owych skór, bo inaczej pierwszy już niedźwiedź, zamiast dać swoją skórę Sowie, poniósłby do swego legowiska jego własną skórę.

Sowa nic nie odpowiedział. Zamiast tracić czas na słowa, rzucił się nagle na mnie i wpakował mnie głową w śnieg. Nie uszło mu to jednak na sucho. Po chwili obaj mieliśmy pełno śniegu za kołnierzem, w rękawach i we włosach. Raz jeden, raz drugi był na górze, żaden nie chciał się poddać.

Przyjaźń przyjaźnią, ale czułem już, jak mi puchnie oko, a drogi Sowa barwił śnieg krwią z nosa…

Nagle zerwaliśmy się na równe nogi. Tauha, który przed chwilą znów przepadł w puszczy, zaczął nagle wyć wilczym głosem. Co to było? Co to miało oznaczać? Popędziliśmy w jego stronę. Tak zwykle wyją psy nad ciałem człowieka.

Tauha odnalazł człowieka. Nad brzegiem strumienia leżał twarzą do ziemi Indianin o ściętych krótko włosach, w obszarpanym stroju, wiszącym na przeraźliwie chudej postaci. Obróciliśmy go na plecy. Trudno było rozpoznać, kim jest ów człowiek. Pod strupami krwi i brudu kryło się jednak coś znajomego.

— Złamany Nóż! — krzyknął Sowa.

Tak, to był Złamany Nóż. Wojownik, którego pochwycili biali w Kanionie Milczących Skał, a o którym Wap-nap-ao mówił, że zgodził się pójść do rezerwatu.

Stopy i dłonie, całe spuchnięte, stanowiły jedną dużą ranę. Całe ciało pokryte miał zadrapaniami, ranami o pobielałych brzegach.

Ułożyliśmy rannego na ułamanych gałązkach, potem Sowa pognał do obozu po pomoc. Siedziałem nad rannym wojownikiem.

Znowu kończył się dzień, znowu nadciągał od wschodu mrok.

Ale o wiele groźniejszy mrok nadciągnie pewnie z południa od strony obozowiska białych. Patrzyłem na ściętą głodem twarz Złamanego Noża. Czego był posłem? Co wieścił losom swego plemienia?

I wtedy raz jeszcze zaciąłem się w lewe ramię, aby kilka kropel krwi spłynęło na śnieg pokrywający ziemię wolnych Szewanezów — aby zawrzeć z nią przymierze na każdą porę roku. Na czas mrozu i na czas upału, na czas wiatru północy i wiatru południa. Na całe życie, jak tylko długo trwać będzie.