158703.fb2
Rodzina Złamanego Noża, od czasu kiedy dostał się do niewoli, jego matka, żona i dwóch małych synów, mieszkała w osadzie szczepu Tanów. Z tego szczepu pochodziła jego żona — opiekowali się więc nią jej bracia. Po przywiezieniu rannego do obozu ojciec wysłał gońca do Tanów z radosną nowiną, Złamanego Noża zaś wziął do swego namiotu Owases.
Przez pierwsze dwa dni nie wolno było widywać się z chorym wojownikiem. Leczył go Gorzka Jagoda. Po zachowaniu się Owasesa zaś, po tym, że nie dawał wstępu do swego namiotu nawet dojrzałym wojownikom, widać było, że Złamany Nóż jest naprawdę ciężko chory.
Na piąty dzień po jego powrocie zjawiła się rodzina chorego. Kobiety rozwinęły namiot pokryty jego znakami totemowymi, nie były jednak szczęśliwe, mimo że syn i mąż powrócił z drogi tak dalekiej, jakby to była Droga Słońca. Złamany Nóż wrócił bowiem, z niewoli. Powitano go i opiekowano się nim, jakby powrócił z walki, z boju, którym ma prawo szczycić się wojownik. On jednak myślał inaczej i całą sprawę inaczej oceniał.
Byłem jednym z tych chłopców, których wezwał Owases, by pomogli przenieść chorego do namiotu, rozstawionego już przez matkę i żonę Złamanego Noża. Byłem więc świadkiem ich powitania. Zdawało mi się, że będzie to chwila wielkiej, choć cichej radości. Złamany Nóż wracał do zdrowia. Mógł już chodzić o własnych siłach i tylko Gorzka Jagoda zakazał mu się poruszać.
Kiedy wnieśliśmy chorego w obecności ojca, Owasesa i Gorzkiej Jagody do jego namiotu, oczy żony Złamanego Noża lśniły od łez radości, a matka rzuciła się ku niemu szepcząc coś bezładnie. Złamany Nóż jednak odwrócił od nich głowę.
— Żona moja — powiedział — ma obciąć swoje warkocze na znak żałoby, bo Złamany Nóż umarł. Będę mieszkał w tym namiocie wraz z wami, ale matka niech nie wspomina, że urodziła kiedyś syna, a żona odśpiewa pieśń żałobną.
Jego słowa uraziły nawet ojca, nawet Owases się żachnął. Żona Złamanego Noża wybuchnęła nagle płaczem, ale ojciec przerwał jej ostrym ruchem ręki.
— Nasz brat źle postanowił. Powitaliśmy go jak wojownika. Dostał się do niewoli nie przez swoje tchórzostwo, nie przez niegodną mężczyzny słabość. Znamy cię od lat, znamy cię, gdy jeszcze byłeś małym Uti, i powiadam teraz, że nie utraciłeś swego imienia i każdy je powtarza jako imię dzielnego wojownika.
Złamany Nóż milczał. Wtedy przemówił Owases:
— Uczyłem cię stawiać pierwsze kroki na ścieżkach wojownika i myśliwego. Kiedy zdobyłeś taką siłę, że potrafiłeś łamać w palcach jednej ręki żelazne noże, sam dałem ci twe imię. Teraz przyjąłem cię do swego namiotu jak brata, a nie jak tchórzliwego niewolnika. Dla mnie Złamany Nóż nie umarł.
Chory słuchał tych słów z przymkniętymi oczami, jego twarz była nieruchoma. Tylko w oczach kobiet zaczęła lśnić nowa nadzieja i radość. Zwróciły teraz twarze ku Gorzkiej Jagodzie. Co on powie?
Czarownik jednak czekał jeszcze. Chory widać zrozumiał, że czeka na nowe jego słowa. Jego głos był głuchy z cierpienia, którego nie mógł ukryć.
— Może nawet nie umarł jeszcze Złamany Nóż. Ale wolałbym, ojcze Owases, żeby to twoja strzała utkwiła w moim sercu, niż żeby biali nałożyli sznury na moje ręce i przybili mój znak totemowy na mówiącym papierze.
— Złamany Nóż nie umarł. Żyje i jest wojownikiem — powtórzył ostro Owases.
— Czy to biali — spytał wtedy Gorzka Jagoda — odbili na mówiącym papierze znak Złamanego Noża?
— Tak.
Gorzka Jagoda położył dłoń na ramieniu chorego.
— W tym namiocie kobiety nie będą śpiewać pieśni umarłych. Powitajcie swego męża i syna — zwrócił się do kobiet — za dwa dni powita go Rada Starszych plemienia, gdzie wojownik Złamany Nóż powie, jakie przebył drogi, zanim do nas powrócił.
Wychodziłem z namiotu ostatni. Żona Złamanego Noża klęczała przy nim, on zaś przyciągnął do piersi dwóch całkiem małych synów i uśmiechnął się — uśmiechał się chyba po raz pierwszy od chwili walki w Kanionie Milczących Skał.
A oto opowieść Złamanego Noża, którą posłyszała Rada Starszych, a którą zezwolił wysłuchać Owases także tym młodym chłopcom, którzy posiadali już imię.
— Szedłem za koniem Wap-nap-ao z Kanionu Milczących Skał na południe przez pół odmiany księżyca. Wap-nap-ao milczał, a biali przeklinali zuchwałość całego plemienia. Pogrzebali swoich umarłych w ziemi, tak jak szakal chowa w. norze padlinę, i szli wciąż na południe. Zaprowadzili mnie do swojej osady, w której wszystkie namioty są z kamienia; a jest ich dziesięć razy po dziesięć, tyle, ile wszystkich namiotów we wszystkich naszych szczepach. Prowadzili mnie za koniem jak dzikie zwierzę, a biali krzyczeli i śmiali się ze mnie.
Widziałem ich kobiety i dzieci, widziałem wszystko, czego nigdy nie widziały nasze oczy i czego już nie chcę nigdy więcej ujrzeć. Biali mają na usługach złe duchy. Złe duchy ciągną wozy bez koni, mówią głosem bez człowieka. Straszna jest siła białych, twarda jak ściany kamiennego tipi. Wielka jak cała nasza ziemia.
Zaprowadzili mnie do wielkiego kamiennego tipi o zasłoniętych oknach, otoczonego wielkim murem, gdzie każde okno i każde drzwi były zamknięte i gdzie nikt nie mógł wejść ani wyjść bez pozwolenia białych. Trzymali mnie tam bez przerwy wiele dni i wiele nocy i nikogo nie widywałem poza jednym białym człowiekiem, który otwierał i zamykał drzwi i przynosił jedzenie. Przynosił jakieś grube ciemne placki, lepiące się w ustach jak glina, i mówił, że to chleb.
Żyjąc w kamiennej grocie chciałem umrzeć. Ale nie było nawet czym zadać sobie śmierci. Na szczęście dobre duchy puszczy nie zapomniały o mnie i przychodziły nocami, przychodziły co noc w snach, przynosiły głos puszczy i wasze głosy. Słyszałem wycie wilków i słyszałem trzask rogów jelenich w walce. Widziałem wiele, bardzo wiele dymów z naszych tipi i słyszałem bicie bębna z Placu Wielkiego Ogniska. Czułem pod stopami zeschłe liście i gałązki, chodziłem tropem łosi, a wieczorem tańczyłem przy ogniskach razem z wami. Potem budziłem się i znowu nie miałem czym zadać sobie śmierci.
Otwory w ścianach kamiennego tipi przesłonięte były żelaznymi koszami, ale wiedziałem, że minęła jedna odmiana księżyca, kiedy biali przysłali do mnie dwóch ludzi z plemienia Cree, żyjących już od dawna w rezerwacie białych. Od tego dnia przychodzili oni do mnie co dzień. Kiedy poznałem, że chcą mnie nakłonić, żebym poszedł z nimi i z nimi mieszkał, przestałem do nich mówić. Obiecywali mi wielkie dobra, pokazywali swoją broń, całkiem jak broń białych, namawiali, żebym wrócił do plemienia, dał pieniądze wodzom i zaprowadził plemię do rezerwatu. A kiedy raz spytałem, dlaczego przychodzą, choć ciągle z nimi nie mówię, powiedzieli, że dalej będą przychodzić, bo za to dostają pieniądze, a ja zrobię, tak czy tak, wszystko to, do czego mnie zmuszą biali ludzie, bo biali ludzie są silniejsi od Wielkiego Ducha i nikt się im oprzeć nie potrafi. A kiedy powiedziałem, że nie usłucham ani ich, ani białych, śmiali się ze mnie i mówili, że jestem jak mały Uti, który nie rozumie własnego głosu.
Przynosili ze sobą też wodę, która pali gardło, i próbowali mnie nią częstować. Wszyscy wiecie, co robi paląca woda z ludźmi, kiedy jej duch wstępuje w człowieka. Myśli jego są szalone jak wściekłe wilki, a ręce słabe jak u starców. Dlatego nie chciałem przyjąć od nich tej wody, a kiedy próbowali mnie zmusić do jej wypicia, pobiłem obu, aż krzyczeli i płakali, niczym mali chłopcy pod ręką ojca.
Wtedy przyszli biali strażnicy i bili mnie, a ich naczelnik wziął ode mnie mój znak totemowy, zhańbił go własnymi rękami i przybił pod mówiącym papierem. Powiedział, że jestem zuchwały, ale on złamie mnie jak zeschłą trzcinę. I powiedział, że łaskawość białych jest wielka, bo za to, że walczyłem z nimi, oni mogliby mnie zabić. Nie uczynią tego jednak, tylko z żelaznymi pętami na rękach odeślą do rezerwatu i będę tam mieszkał. Powiedział także, że niezadługo Wap-nap-ao, któremu obiecano wielkie nagrody, sprowadzi całe plemię Szewanezów do rezerwatu i że znowu będę między swoimi.
Wtedy zrozumiałem, że na nic się nie zda siła wojownika ani męstwo, ani walka. Byłem sam jeden wobec wielkiej przemocy i tylko chytrością mogłem uwolnić się od ścian kamiennego tipi, a swoje ręce od żelaznych pęt. Tym, którzy mnie bili, obiecałem śmiertelną zemstę. Przez dwa dni milczałem, nie przemówiłem do nikogo ani słowa, nie przyjąłem wody ani pożywienia, a trzeciego dnia, rozważywszy wszystko dokładnie, kazałem wezwać białego naczelnika i powiedziałem, że zgadzam się na wszystko. Powiedziałem, że pójdę z własnej woli do rezerwatu, że obejrzę wszystko własnymi oczami, a potem wrócę do plemienia i namówię was, byście poszli wraz ze mną.
Biały naczelnik był łaskawy. Śmiał się i uwierzył we wszystko. Śmiał się i powiadał, że rozum wstąpił we mnie, że pojąłem, że siła białych jest większa niż wszystko, co uczynić mogą Szewanezi. Potem, uznawszy we mnie już człowieka, który na wszystko się godzi, wypytywał długo o wszystkie sprawy naszego plemienia. Chciał wiedzieć, skąd bierzemy żółty metal, z którego noszą nasze kobiety naramienniki i kolce. Chciał poznać drogę do Groty Milczących Wojowników i ścieżki Ziemi Słonych Skał, pytał o nasze grobowce i totemy, o leki i czary. Wypytywał się o nasze plemię, o wszystkie szczepy — ilu mamy zdrowych mężczyzn, ile kobiet, starców i dzieci, jakie konie i jakie namioty, jaką broń. Mówiłem mu wszystko. Był bardzo szczęśliwy, ciągle się śmiał i moje słowa utwierdzał na mówiącym papierze. Ale w moich słowach nie było prawdy. Gdyby chciał chodzić tymi drogami, o których mu mówiłem, błądziłby do końca życia, zamiast żółtego metalu znalazłby sól, zamiast drogi do Groty Milczących Wojowników znalazłby śmierć w Czarnych Skałach. Mówiłem mu tylko nieprawdę, choć wojownik jej mówić nie powinien, choć powinien mieć tylko jedną mowę. Ale zrozumiałem, że na siłę białych mogę odpowiedzieć tylko chytrością, nic innego ani dla siebie, ani dla was uczynić nie mogłem.
Na piąty dzień po tym, kiedy zgodziłem się jechać do rezerwatu, przyszli do mnie obaj ludzie z plemienia Cree i dwaj biali strażnicy. Mieli mnie odprowadzić do rezerwatu. Biały naczelnik uwierzył, że pojadę z dobrej woli, ale tamci nie bardzo wierzyli. Ludzie Cree powiedzieli mi prosto w oczy, że nie wierzą i że za to, że ich pobiłem, będą pilnować mojej drogi i mego snu. Ciągle byli źli i nawet próbowali rzucić się na mnie, ale biali strażnicy nie pozwolili na to. Dopiero kiedy ludzie Cree napili się palącej wody, jeden z nich przyszedł do mnie już nie jako wróg, ale jako przyjaciel. Widać duch palącej wody przypomniał mu o tym, że sam niegdyś pochodził z wolnego plemienia, bo zaczął mówić, że Szewanezi są dzielnymi ludźmi, że sam chciałby być nadal wojownikiem wolnego plemienia, tak jak Szewanezi i Siwasze, którzy żyją we własnej puszczy i nikt nie pilnuje ani ich kroków, ani ich myśli.
Cree płakał jak stara baba, ale słowa jego nie były całkiem niedołężne. Opowiadał, że siła białych jest wielka, że jest rzeczywiście większa niż siła Wielkiego Ducha, bo Wielki Duch nie potrafił obronić swoich synów ani ich ziemi, ani ich wolności przed bronią i złodziejstwem białych. Mówił jednak, że Szewanezi, jeśli zechcą, potrafią ochronić swoją wolność.
I tu słuchajcie uważnie, bracia. Mówił on, że biali nie poślą całej swojej wielkiej siły przeciw Szewanezom, bo to by była wojna zbyt kosztowna. Że nie warto posyłać tysięcy wojowników przeciw jednemu małemu plemieniu. Biali obiecali Wap-nap-ao nagrodę za to, jeśli zapędzi tej zimy Szewanezów w stronę rezerwatu albo jeśli uzyska zgodę plemienia na przejście do jeziora Ontario. Ale Wap-nap-ao dostanie małą ilość ludzi z Królewskiej Konnej i jeśli uciekniemy mu, jeśli nie damy zgody, to znowu przez kilka lat możemy mieć spokój, bo są tacy biali naczelnicy, którzy już teraz mówią, że nie warto tracić ludzi z Królewskiej Konnej i gonić za jednym małym plemieniem po wszystkich puszczach tego kraju. Tak mówił Indianin z plemienia Cree i choć opętała go paląca woda, mówił prawdę. Wiem o tym, że mówił prawdę, bo jeszcze na drugi dzień, kiedy ogarnął go strach, prosił mnie, żebym jego słów nie powtórzył nikomu z białych ludzi.
Na drugi właśnie dzień wyjechałem z kamiennego tipi, pod strażą dwóch ludzi z Królewskiej Konnej i obu Cree, do rezerwatu. Biały naczelnik był tak łaskawy, że dał mi nawet konia, bo mieliśmy jechać przez siedem dni, a on widział już we mnie swego przyjaciela.
Jechaliśmy przez cały czas na południowy wschód. Ziemia tam jest płaska i można spotkać wielu białych ludzi, którzy mieszkają w kamiennych i drewnianych namiotach. Ich ścieżki są też wyłożone kamieniem, a lasy rzadkie, bez zwierzyny, na pół martwe. Więcej tam wyciętych drzew niż u nas skał. Biali wypędzili stamtąd zwierzynę i w takich lasach każde wolne plemię umarłoby z głodu. I powiadam wam, że jeśli do nas przyjdą biali, zbudują swoje namioty i swoje drogi przez puszczę, to i tutaj las wymrze i zginą ostatnie wolne plemiona.
Myślałem o tym jadąc razem ze swymi strażnikami i choć moje serce pełne było smutku i nienawiści, udawałem przed nimi radość, udawałem, że cieszę się na to życie, jakie mi przeznaczyli. Nawet wtedy, kiedy strażnicy chcieli, bym pił palącą wodę, udawałem że piję, naśladowałem ludzi Cree, śpiewałem i tańczyłem przy wieczornym ognisku… Piątego dnia skręciliśmy z drogi białych w nieco gęstszy las i przeszliśmy szeroką rzekę. Tego wieczoru, kiedy przystanęliśmy na noc, sam poprosiłem o palącą wodę, tańczyłem i śpiewałem, pokazywałem, że jej duch całkiem mnie opętał, że myśli moje są szalone, a nogi coraz słabsze. Biali i Cree śmiali się ze mnie, jak śmieją się ludzie z tańczącego niedźwiedzia, którego opadły dzikie pszczoły. Sami śpiewali i tańczyli, sami pili wiele i jeszcze więcej się śmiali, kiedy zacząłem udawać, że paląca woda poraziła mnie całkiem, zwaliła na ziemię i wywróciła żołądek.
Upadłem na długo przedtem, zanim poszli spać. Leżałem jak człowiek zabity. Uznali, że tej nocy nie trzeba mnie pilnować, a że im paląca woda zawróciła głowy, żaden z nich nie pozostał przy ognisku, by czuwać nade mną.
I wtedy uciekłem. Zabrałem ze sobą wszystkie konie i przez całą noc pędziłem na północ, a dopiero o świcie puściłem trzy, zabierając sobie tylko jednego wierzchowca z luzakiem. Nie dałem koniom spokoju. Pędziłem cały czas na północ, na północ. Minąłem Jezioro Niewolnicze. Zmieniałem konie co pół dnia. Nie dawałem sobie ani im odpoczynku.
Trzeciego dnia stanąłem nad Rzeką Wielkiej Wody i zaniosłem modły do Wielkiego Ducha, bo znowu byłem na progu naszej krainy i wiedziałem już, że ujrzę swych braci, że choć zhańbiła mnie niewola, to jednak powrócę do nich i przekażę im słowa człowieka Cree. Powtórzę to wszystko, co może przysłużyć się memu plemieniu niezależnie od tego, czy jego wojownicy przyjmą mnie jak brata, czy odpędzą od siebie jak tchórza.
Przy przejściu przez rzekę utonął mi jeden koń, a drugiego dnia zaczęła się śnieżyca i w czasie noclegu, kiedy nie mogłem rozpalić ognia, wilki zabiły drugiego konia.
Zmęczenie wstąpiło we mnie, bo brakło jedzenia, a droga przez śnieg była ciężka. Nocami wilki zbierały się pod drzewami, na które się chroniłem. Nie miałem broni i słabłem coraz bardziej. Szybko skończyło się mięso konia, którego zabiły wilki. Przychodziły do mnie złe duchy. Przynosiły strach i mękę, sprowadzały z prostej drogi, wiodły w bagna.
Ale broniły mnie też dobre duchy. Ochroniły nawet przed pogonią Królewskiej Konnej, zaprowadziły w stronę obozu.
Na dwa dni przed powrotem do was widziałem dwóch z Królewskiej Konnej, jak przejechali przez puszczę, ale Key-wey-keen zasypał moje ślady świeżym śniegiem i nawet ich psy mnie nie odnalazły. Na dzień przed powrotem złe duchy jeszcze raz zagrodziły mi drogę. Nasłały na mnie głodnego rysia. Na szczęście ryś był bardzo młody. Rozdrapał mi tylko pierś i poranił ramiona.
Musiałem dojść do was i dobry Manitou raz jeszcze dał siłę moim rękom i zdusiłem rysia. A potem, kiedy już nie mogłem iść i kiedy myślałem, że nigdy już was nie ujrzę, przyprowadził do mnie dwóch chłopców. Przyprowadził mnie do mojego plemienia.
W ciągu następnych dni bębny znów zwoływały wszystkie szczepy do głównego obozu. W południową stronę wysłano straże młodych wojowników, a Rada Starszych radziła przez dni i noce, jakimi drogami ma odejść plemię, ażeby Wap-nap-ao stracił ślad. Wojownicy spędzali wciąż dni i noce w puszczy, choć śnieg już leżał wysoko i choć zazwyczaj powracali z pustymi rękami. Ojciec jednak nakazał łowić każdą zwierzynę, bo ciągle jeszcze zbyt małe były zapasy jedzenia na zimę. W tym roku przecież straciliśmy prawie cały miesiąc wielkich łowów na ucieczkę przed Wap-nap-aó. I dlatego właśnie tak długo trwały narady w namiocie ojca, bo trudno było cokolwiek postanowić, co nie groziłoby albo wolności, albo życiu plemienia.
Jeśli bowiem wyruszylibyśmy na północ śladami jeleni i łosi, ludzie z Królewskiej Konnej zdołaliby otoczyć nas na równinach i albo wybić wszystkich wojowników, albo zmusić szczepy do posłuszeństwa.
Bezpieczni moglibyśmy być tylko na Ziemi Słonych Skał. Dojścia do tej doliny potrafiliby obronić nasi wojownicy przed największą nawet siłą. Ale mieliśmy zbyt małe zapasy. A na Ziemi Słonych Skał najlepszy nawet myśliwiec nie potrafi w zimie upolować choćby małego królika.
Żywności mogło nam wystarczyć — tak mówił ojciec — najwyżej na trzy miesiące, i to już przy surowym głodzie.
A co będzie, jeśli zima potrwa dłużej? W tym roku dzikie gęsi wcześnie odleciały na południe…
Ostatniego jednak dnia narad Wysoki Orzeł, wódz Szewanezów, przemówił w takie słowa:
— Plemię wolnych Szewanezów pójdzie do Doliny Słonych Skał. Będzie to najcięższa zima, jaką kiedykolwiek przeżyło. Jeśli Manitou zechce, nikt z nas już nie ujrzy nadchodzącej wiosny i nikt już nie powróci nad jezioro Szewanezów. Ale zamieszkamy blisko Groty Milczących Wojowników, tam gdzie śpią nasi ojcowie i gdzie często powracają ich duchy z Krainy Wiecznego Spokoju. Może uproszą Giche Manitou o opiekę nad nami i z wiosną przyprowadzą z powrotem na ścieżki myśliwskie. Tak postanowiła Rada Starszych i te słowa ogłaszam wszystkim swym braciom.
Kiedy w dwa dni później wkraczaliśmy do Doliny Słonych Skał, z nieruchomego nieba sypał śnieg, a pod stopami trzeszczał pierwszy ostry lód.