158703.fb2
Promienie słońca tworzą na trawie derkę o wzorze, jakiego nie utka najzręczniejsza kobieta. Nad łąką pochyla się wysoka skała, podobna do skulonego starca, drzemiącego z twarzą złożoną na kolanach.
Skałę okrąża szeroka rzeka — skręca tu gwałtownie i powolnym nurtem wpływa w puszczę. Przy samej skale nurt rzeczny wyrwał głębię, po której woda płynie przezroczystą, pełną podwodnych wirów falą.
To było nasze ulubione miejsce. Tu spotykaliśmy się — ja, Tanto i Skacząca Sowa. Tu Tanto uczył nas pływać i skakać ze skały.
Kiedy słońce zachodzi, woda wokół skały podobna jest do srebrnej łąki. Gdy pierwszy raz przyszedłem tu nocą, by zawrzeć z rzeką i Duchem Wód braterstwo krwi, noc była cicha jak spokojny sen. Przyszedłem tu sam — sam jeden chciałem sprzymierzyć się z rzeką. Stanąwszy na skale witałem uniesioną ręką księżyc, puszczę i odbijające się w wodzie wierzchołki drzew.
Na znak przymierza zaciąłem się w rękę i czerwona kropla krwi spadła w łagodny nurt. A potem skoczyłem w srebrną głębię.
Nie jestem już w takiej chwili człowiekiem. Jestem rybą, najbliższym sprzymierzeńcem i przyjacielem Ducha Wód. Rozgarniam rękami chłodną wodę, płynę w dół, potem naprzeciw nurtu, potem nagłym skrętem, jak ryba przestraszona cienia wielkiego ptaka, rzucam się w bok, by otrzeć się o porosły wodorostami blok skały. Kiedy zaś odbijam się od dna, przepływające nade mną ryby świecą łuskami jak świetliki w puszczy — tylko że ich blask też jest zamglony i tajemniczy, choć przyjazny, jak cały świat mojego nowego sprzymierzeńca, Ducha Wód.
Potem wypływam. Bardzo jestem mały wobec ogromu nawisłej nade mną skalnej postaci. A jednak czuję się wielkim, kiedy siadam na skalnej krawędzi. I choć już znowu jestem małym chłopcem, zawarłem nowe braterstwo. Milczymy wszyscy czterej — księżyc, Duch Skały, Duch Wód i ja.
Pod koniec Miesiąca Jagód, kiedy kończył się pogodny dzień, a my zmęczeni całodzienną nauką odpoczywaliśmy jak co dzień na Skale Milczącego Wojownika, od strony wielkich równin dobiegł nas odgłos końskiego galopu. Z początku był cichy. Mogło się wydawać, że to zmęczenie szumi nam w uszach. Pierwszy zerwał się Tanto — potem usłyszeliśmy i my coraz bliższy i wyraźniejszy tętent. Patrzyliśmy na siebie z niepokojem. Z tamtej strony, od strony naszej wioski, bardzo rzadko dawał się słyszeć pogłos końskiego galopu. Nikomu z nas nie wolno było jeździć w tamtym kierunku, a mieszkańcy wioski tylko w najważniejszych sprawach odwiedzali osadę Młodych Wilków. Któż więc mógł to być?
Tanto pierwszy zeskoczył ze skały. Pobiegliśmy z Sową za nim.
Przed namiotem Owasesa stał rosły, czarny koń, okryty pianą. Jeszcze niespokojny, tańczył i bijąc kopytami ziemię, podnosząc w górę łeb z nastawionymi uszami, rżał. Uchwyciłem Tanto za łokieć, serce zabiło mi niespokojnie — to był wierzchowiec naszego ojca. Śledziłem za wzrokiem Tanto i wraz z nim zacząłem iść w stronę wysokiego, starego buku. W cieniu drzewa stał nasz ojciec. Stał milczący, wysoki, odziany tylko w spodnie z frędzlami, używane jedynie na łowy lub do walki. Pierś miał odkrytą, widniały na niej blizny i szeroki ślad niedźwiedzich pazurów.
Tanto, Sowa i ja stanęliśmy tuż przed nim. Nie wolno się było odezwać, póki ojciec pierwszy nie przemówi. Staliśmy więc nieruchomo i bez słowa — choć tak bardzo pragnąłem rzucić się ojcu na szyję, przytulić się do niego, usłyszeć jego głos. Nie widziałem go przecież przez cały okres Wielkiego Słońca.
Ojciec przypatrywał się nam uważnie i bez uśmiechu. W końcu zbliżył się, położył dłoń na ramieniu Tanto, a mnie pogładził po włosach. Na moment osłabłem. Serce podeszło do gardła, a do oczu napłynęły łzy. Było mi bardzo smutno, a równocześnie rosła we mnie złość na siebie, że jeszcze ciągle nie umiem być wojownikiem i że plącze się we mnie jeszcze dusza dziewczyny. Na szczęście ojciec nie przyjrzał mi się uważnie. Widać było, że choć nas obejmuje, myślami jest daleko. Że myślom tym brak spokoju. Nawet Skacząca Sowa rozumiał to dobrze, bo spojrzawszy nań bokiem widziałem, że oczy ma przestraszone i lekko drżą mu ręce. Ojciec kazał nam usiąść, sam siadł obok i zapalił swą małą fajeczkę. To, co mówił, mówił W naszej obecności, ale chyba nie do nas, Patrzył ponad nasze głowy i nie zwracał twarzy nawet ku Tanto, który był przecież prawie młodym wojownikiem. Mówił tak, jakby po prostu chciał słyszeć własne myśli.
— Kiedy byłem takim chłopcem jak ty, mój Uti, i jak Uti z rodu Sowy, nasze plemię przywędrowało w te strony. Kiedy byłem takim chłopcem jak wy, nasze plemię przybyło nad tę rzekę, by wieść życie spokojne. By żyć daleko od osad Okimow — białych ludzi. Wiele Wielkich Słońc przechodziło nad naszą wioską, a w wiosce panował spokój. Słychać było wesołe pieśni i wojownicy tańczyli tańce zwycięskich łowców.
Chcę, aby moi synowie stali się jak najprędzej wojownikami i swoim ramieniem wspierali moje ramię. Biali ludzie znów przypomnieli sobie o naszych wioskach i słońce coraz bardziej zachodzi dla nas poza złe chmury. Okimow znowu odnaleźli drogę do mego tipi i trudno będzie ich z tej ścieżki zawrócić, trudno będzie polować w wolnym lesie i wędrować przez naszą puszczę…
Nie rozumiałem tego, co mówił ojciec, nie rozumiał tego także Sowa. Jeden Tanto wpatrywał się uważnie w twarz ojca, jakby pojął każde słowo i pochwycił te myśli, których ojciec nawet na głos nie wypowiedział. Drżałem lekko, ale nie dlatego, że słońce już dotknęło tarczą drzew na zachodzie i nad ziemią ciągnął wieczorny chłód. Chociaż byłem przy ojcu, przy bracie i przyjacielu, wydawało mi się chwilami, że jestem sam i zdany na łaskę bezlitosnych wrogów.
Tuż po zachodzie słońca powrócił z puszczy Owases. Ojciec przywitał się z naszym nauczycielem bez słowa i bez słowa weszji razem do namiotu. Już po chwili z głębi tipi zaczęły dobiegać krótkie urywane głosy bębna. Był to znak zwołujący wszystkich mężczyzn na naradę. Wtedy Tanto pochwycił mnie i Sowę za ramiona:
— U Owasesa będzie narada wojowników. Jeżeli nie, będziecie hałaśliwi jak dzikie prosięta, zabiorę was z sobą pod namiot, żebyśmy mogli podsłuchać, co starsi powiedzą na naradzie.
Sowa i ja nie śmieliśmy się nawet odezwać, tylko pochwyciliśmy go za ręce gorączkowo, kiwając głowami, błagając go wzrokiem, by zechciał dotrzymać obietnicy.
Słońce już zaszło i wokół namiotu gęstniał mrok, mrok wielkich drzew. Czekaliśmy długie chwile, aż wszyscy wojownicy zejdą się do tipi Owasesa, czekaliśmy ukryci za najbliższą kępą krzaków, nie odzywając się nawet szeptem, bojąc się głośniej odetchnąć.
Dopiero kiedy ostatni z wojowników wszedł do namiotu, poczęliśmy śladem Tanto prześlizgiwać się z kamienia na kamień, bacząc, by nie wejść poza obręb najgłębszego, rzucanego przez sosny cienia. Na trzydzieści kroków przed namiotem legliśmy w wysokiej trawie. Ale wtedy, jak na rozkaz czarownika, komary przypomniały sobie o nas i karząc za zuchwałość cięły niczym grzechotniki. Nie mogłem w pewnej chwili wytrzymać ich ataku i dałem znak Sowie, by ułamał kawałek gałęzi jałowca do oganiania się przed nimi. Sowa był równie głupi, jak ja, i w ciszy wieczornej trzask łamanej gałęzi rozległ się niczym grzmot. Tanto poczęstował nas obu mokasynem, ale na szczęście nikt ze starszych nie zwrócił uwagi na trzask gałęzi.
Czas dłużył się coraz bardziej. Tanto porzucił nas i popełznął przodem. Mieliśmy czekać na jego znak — nie dawał go jednak. Chwilami wydawało mi się, że niedługo już nastanie świt i słońce odkryje nas tutaj schowanych w jałowcu. W końcu wychyliłem głowę zza krzaka, by spojrzeć na namiot Owasesa. W namiocie lśniło już ognisko i w tej samej chwili rozległo się gdzieś obok rechotanie nocnej ropuchy. Był to znak brata, że mamy czołgać się w kierunku namiotu.
Znalazłem się może w połowie drogi, gdy księżyc wyszedł zza chmur i swym blaskiem oświetlił wszystko dokoła. W tym zaś samym momencie rozchyliła się skóra wejściowa namiotu i w jego progu stanął ojciec. Zesztywniałem. Zapragnąłem nagle zapaść się pod ziemię lub stać się niewidocznym jak Manitou. Ojciec stał wprawdzie bokiem do nas, bałem się jednak nań spojrzeć, by własnym wzrokiem nie przyciągnąć jego spojrzenia, tak jak polujący wilk czy polujący myśliwy nie wpatruje się nigdy w swą ofiarę, by nie wyczuwała jego obecności.
Chwilami serce moje ustawało, bo mogłem przysiąc, że ojciec patrzy wprost na mnie. Że za chwilę podejdzie i podniesie w górę jak małego królika. Na szczęście to tylko mój strach miał małe serce. Ojciec nie dostrzegł mnie. Zagwizdał cichutko. Odpowiedziało mu rżenie, a potem odgłos lekkiego galopu. Koń przebiegł o kilka metrów ode mnie i stanął przy ojcu. Po chwili księżyc znów zaszedł za chmury i w zgęstniałym mroku błysnęło ognisko spoza uchylonej zasłony, na tle zaś jego czerwonego blasku mignęła postać wchodzącego do tipi ojca.
Teraz dopiero osłabłem. Przez cały ten czas leżałem z naprężonymi do bólu mięśniami. Szczęki miałem tak zaciśnięte, że podczołgawszy się do Tanto nie mogłem ich rozewrzeć. Tanto błysnął nade mną oczami jak zły ryś.
— Zachowujesz się jak jeżozwierz, który pędzi tam, gdzie go oczy poniosą, bez porozumienia z głową. Oczy twoje są ślepe jak u wilczego szczenięcia, a w głowie twej mieszkają wiewiórki. — Wyzwiska brata były tak ciche, że ledwie mnie dochodziły. — Jak mogłeś wychodzić zza kamienia, gdy księżyc w tym samym czasie chciał obejrzeć świat? Babą będziesz, a nie wojownikiem…
Milczałem z pokorą.
Znaleźliśmy się w końcu pod samym namiotem, po przeciwległej stronie od wejścia. Z górnego otworu wąską smugą dobywał się dym.
Z zewnątrz dobiegał nas szmer cichej rozmowy. Przez małą szparę można było dojrzeć wnętrze tipi. Przy ognisku siedziało zaledwie pięciu wojowników: Owases zwrócony do nas plecami, obok niego po obu stronach Tanone — Złamany Nóż, brat Owasesa, i stary wojownik Gichy-wape, Wielkie Skrzydło. Ojciec mój wraz z czarownikiem Gorzką Jagodą siedzieli naprzeciw nas. Kilku innych wojowników przysiadło poza kręgiem światła.
Czarownik przybrany był w wilczy kołpak i cienko szlifowane rogi bizona, chwiejące się przy każdym ruchu głową. Z szyi zwieszał mu się sznur niedźwiedzich kłów, ramiona miał okryte przybraną piórami skórą czarnego niedźwiedzia.
Ogarnął mnie przeraźliwy lęk. Z tyłu słyszałem, jak Skaczącej Sowie dzwoniły ze strachu zęby. Tanto przytrzymał mu szczękę i pogroził pięścią. Sowa tchnął mi w ucho:
— Skąd tu się wziął Gorzka Jagoda? Czyje oczy go u nas widziały? Istotnie — skąd mógł się wziąć? Od miesiąca przebywał w wiosce nad jeziorem. Nie widzieliśmy go ani przed przybyciem ojca, ani jak wchodził do tipi Owasesa. Drżeliśmy ze strachu. Nawet Tanto oddychał szybciej niż zwykle. Nie mogłem oderwać oczu od postaci Gorzkiej Jagody. Byłem pewien, że widzi nas, że wie o nas, że za chwilę na jego rozkaz duchy zmarłych ukarzą nas za zuchwałość. Przytuliłem się do Sowy czekając na cios. Tanto widząc, co się z nami dzieje, odepchnął nas nieco do tyłu. Posłyszeliśmy jeszcze głos ojca:
— Słuchajcie mnie, wielcy mężowie, a uszy wasze niech będą szeroko otwarte. Cztery Małe Słońca temu przybył do nas biały człowiek z mówiącym papierem. Papier każe opuścić nam nasze tereny i zamieszkać w rezerwatach. Tak chce naczelnik białych, Wap-nap-ao.
Dalszych słów nie dosłyszałem. Tym bardziej że już po chwili Tanto znowu ostrym ruchem ręki kazał nam się cofnąć. Zaledwie kilka słów dotarło do naszych uszu. Nie umieliśmy jednak pojąć ich znaczenia.
Tanto pozostał przy namiocie i na pewno wiedział wszystko, o czym mówią wojownicy. Ogarniał mnie coraz większy niepokój, bo widziałem, jak Tanto kilkakrotnie zacisnął pięści, a raz nawet chwycił za rękojeść noża zawieszonego u pasa. Znowu głos ojca powtórzył kilkakroć imię Wap-nap-ao potem ozwał się głos Owasesa i głos Gorzkiej Jagody. Przygłuchy Wielkie Skrzydło mówił głośniej niż inni i słyszeliśmy dokładnie jego słowa, kiedy rzekł, że nad wioski naszego plemienia znowu, jak za dni jego młodości, nadciągają czarne chmury. Potem znów odezwał się ojciec, ale właśnie wtedy Tanto kazał nam się cofnąć i sam szedł naszym śladem. Gdy wróciliśmy w cień sosen, pochwyciłem go za rękę.
— Tanto — prosiłem — o czym mówili wojownicy? Tanto pochylił się ku nam:
— To, o czym mówili, nie było przeznaczone ani dla mnie, ani dla was. Ja nie pamiętam, o czym mówili.
— Tanto…
— Nie pamiętam — powtórzył i odszedł.
Wróciliśmy z Sową do naszego tipi. Dopiero tutaj Sowa nabrał nieco odwagi. Prędzej niż ja wyzbył się strachu i smutku, toteż zaczął się na mnie złościć:
— Jesteś Uti i będziesz Uti, a w twojej głowie naprawdę mieszkają wiewiórki. Nie umiesz nic wymyślić, żeby twój brat przemówił? Nie umiesz?
Rzeczywiście, nie umiałem. Nie wiedziałem, w jaki sposób można by wydobyć coś z brata. Tanto widział rozmowę. My zaś tylko słyszeliśmy urywki słów, których przecież bez gestu, bez ruchu dłoni i tak pojąć nie można. Tanto poznał całą treść przemówienia ojca i widział, jaki znak uczynił czarownik, a to właśnie mogło być najważniejsze. Ale Tanto nas odpędził, a sam też wycofał się jeszcze przed końcem narady. Widocznie uznał, że ani my, ani nawet on nie ma prawa znać wszystkich myśli starszych. Czułem żal do Tanto, ale tylko żal. Zapewne wiedział, co robi. Natomiast Sowa zaczął mnie złościć.
— A w twojej głowie biegają tchórze! — krzyknąłem. — Byłeś wraz ze mną i sam mogłeś spytać. Jesteś trochę starszy i brat łatwiej by cię posłuchał.
Ku mojemu zdumieniu Sowa jednak nie chciał się dalej kłócić. Zapewne i on był bardziej niespokojny niż zły i tylko gniewem chciał ów niepokój przed sobą i przede mną ukryć. Siedzieliśmy długo przy ognisku, rozmyślając nad tym, jak ochronić wioskę od czarnych chmur i dlaczego, kiedy mówi się o białych ludziach, plemieniu naszemu grozić mają czarne chmury?
Ale i tak nic nie wiedzieliśmy i niczego nie umieliśmy wymyślić. Oczy zaczęły się kleić. Dorzuciłem więc na ogień trochę świeżego jałowca, by przegnać komary, które znów sobie o nas przypomniały, i ułożyliśmy się na spoczynek.
Z pierwszego snu wyrwał nas jednak nagły głos bębna, wysoki świst piszczałki. Skoczyliśmy na równe nogi. Wybiegliśmy z namiotu na Plac Wielkiego Ogniska.
Błyskały tu płomienie trzech ognisk, wokół których zebrali się już wszyscy dorośli wojownicy obozu. Rozbrzmiewała powolna na razie muzyka — powolna jak zapowiedź, jak sygnał wywoławczy. Dddniły bębny, świstały piszczałki z piór orlich i flety cisowe, skrzeczały grzechotki z żółwich skorup, oplecione raciczkami jeleni.
Nagle na polanę wbiegł w podskokach wojownik umalowany, w czarne i żółte pasy. Nogi jego zdobiły również malowane gwiazdy i półksiężyce oraz uwieszone u kolan i kostek końskie ogony. Biodra opinała przepaska obszyta piórami kruka… Wojownik wyobrażał noc.
W ślad za nim z ciemności wypadł ogromnym skokiem drugi tancerz — dzień. Świecił pióropuszem z białych piór orlich, twarz pokrył barwami powitalnymi, białą i niebieską, jasne miał mokasyny i nogi przybrane białymi piórami sów.
Tak rozpoczął się taniec o walce Dnia z Nocą — taniec na cześć przybyłego do osady wodza.
Patrzyliśmy szeroko rozwartymi oczami, bębny biły coraz szybciej i coraz szybciej biły nasze serca. Patrząc na walkę Dnia z Nocą poczęliśmy się kołysać w kolanach, wybijać stopami takt, przed oczami migały białe pióra orła i czarne pióra kruka, ręce same unosiły się w górę, a piszczałki i flety świstały nad głowami jak chmury lecących strzał.