158703.fb2 Ziemia S?onych Ska? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Ziemia S?onych Ska? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Przyjdźcie, podniebne orły,Przyjdźcie i siądźcie niziutko,A polem wejdźcie w głąb tego namiotu,Proszę was o to — wejdźcie,Zbliżcie się do nas, orły,Zamieszkajcie w namiotach naszych.

Kiedy kończy się lato, wawa, dzika gęś, wyrusza na południe. Nad puszczą zaczyna śpiewać Key-wey-keen, północno-zachodni wiatr. Potem znów śnieg przygina ku ziemi białe brzozy, mróz skuwa lodem jezioro. W zimie słychać głos wilczych stad, które wyją do lecącego w górę księżyca, zwołują się na łowy, śpiewają Pieśni Śmierci samotnym łosiom i jeleniom.

My uczymy się wtedy sztuki zakładania sideł, łowienia ryb w przeręblach, samotnych wędrówek przez śnieżną puszczę, prowadzenia psich zaprzęgów. Ale nie tylko dni pędzą szybko — pędzą tygodnie i miesiące. Trudno je objąć pamięcią, nie da się opowiedzieć o wszystkim.

Oto słychać nad puszczą krzyk powracających gęsi. Brat Mokwe, niedźwiedź, wstaje z zimowego legowiska. Jego samica wyprowadza małe na ciepły blask słońca. Bracia bobry znów ukazują okrągłe głowy nad rozlewiskiem wokół swych tam.

Znowu Młode Wilki rozpoczną naukę jazdy konnej i budowy łodzi. Szybki nurt wiosennej fali niesie brzozowe kanoe, jak wiatr. Potem rzeka się uspokaja — jest lato. Płyniemy na mielizny, gdzie w gorącym słońcu lata wygrzewają się tłuste szczupaki.

Już nie jesteśmy tak całkiem mali i bezbronni, jak w pierwszym miesiącu po przybyciu do obozu. Owases oszczędza słów. Nie zawsze oszczędza pasa. Ale hojnie i zawsze rozdaje nam swą wiedzę. Wie też, że najlepszym nauczycielem bywa potrzeba i konieczność. W pierwszym i drugim roku pobytu w obozie rozdziela nam jeszcze żywność. Ale w trzecim i czwartym zaprowadza nowy zwyczaj: kto nie potrafi upolować sobie zwierzyny, ten… nie je. Takie próby trwają wpierw tydzień, potem dwa, trzy…

I oto w piątym roku szkoły natury, od początku Miesiąca Jagód aż po pierwszy śnieg, zdani już jesteśmy tylko na własny oszczep i łuk, na spryt tropiciela i bystrość myśliwskich oczu. Ale nikt nie jest w swych próbach samotny. Niektórzy chłopcy są lepszymi tropicielami, innym znów nawet ptak nie umknie spod strzały, inni jeszcze umieją wabić zwierzynę lub odkrywać nowe łowiska ryb. Każdy więc pomaga każdemu — a własnoręcznie upolowany królik smakuje tysiąckroć lepiej niż ofiarowana przez starszych szynka niedźwiedzia.

Jakże szybko pędzi czas. Oto znów wyją wilki i dmie nad przysypanymi śniegiem namiotami zimowy północny wiatr, i znów śpiewa szumem wody pierwsza wiosenna odwilż.

Nie jestem już małym chłopcem — nie muszę włazić na kamień, by z niego dopiero dostać się na grzbiet koński. Na małych Uti, przybywających do obozu, patrzymy z góry — tak jak Tanto niegdyś na nas patrzył. Tanto jest już prawie wojownikiem… Jak szybko w mej pamięci biegną owe lata!

Znowu minął Miesiąc Kwitnących Drzew. Nad jeziorami rozkrzyczały się wodne ptaki. Słońce było coraz gorętsze, coraz dłużej pozostawało nad puszczą i rosła jego droga ze wschodu na zachód. Trwał Miesiąc Jagód — r październik.

W miesiącu tym — jak co roku — o wiele więcej czasu spędzaliśmy w puszczy niż w obozie. A im dłużej ktoś z nas pozostawał samotny w lesie, tym większe spotykało go uznanie ze strony nauczyciela. Las był już naszym drugim domem, coraz dokładniej odkrywał swe ścieżki i tajemnice.

Pod koniec Miesiąca Jagód wytropiłem w pobliżu Grzmiących Dołów legowisko szarego niedźwiedzia, u podnóża ostrych skał odkryliśmy ze Skaczącą Sową kilka legowisk wilczych. Umieliśmy już wyczytać ze śladów, czy przechodził ścieżką człowiek, jak prędko szedł, jakiego był wzrostu, chory czy zdrowy, czy należało w nim widzieć przyjaciela czy wroga.

Las stał się już nam przyjaznym, starym bratem, żywicielem i domem. Z niego czerpaliśmy swą mądrość — wiedzę o życiu, sztukę życia. Mohe-koos — wilk był nam przyjacielem, choć mógł stać się wrogiem, tak samojak niedźwiedź, łasica czy jeleń. Drzewa chroniły nas przed ulewnymi deszczami, a my prosiliśmy dusze drzew o danie nam kory na kanoe czy gałęzi na łuk.

Po zabiciu niedźwiedzia nie porzucaliśmy na ziemi jego czaszki, lecz zawieszaliśmy ją na gałęzi, ozdabialiśmy koralikami, piórkami, do środka zaś sypaliśmy tytoń jako ofiarę dla ducha niedźwiedzia. Ciało zabitego bobra wraca do rzeki, gdyż żywiołem jego jest woda.Po zabiciu zaś jelenia myśliwi kładą go tak, by głowa zwrócona była w kierunku Key-wey-keen, wiatru północno-zachodniego, przed pyskiem zaś stawiają mu naczynie zjadłem i wtedy rozpoczyna się taniec: myśliwi naśladują bieg jelenia, jego skoki, potem krok myśliwych, scenę ucieczki, ataku i śmierci. Na koniec podchodzą do zabitego zwierza, gładzą go i dziękują, że dał się zabić.

— Odpoczywaj, starszy bracie — śpiewają.

A czarownik przybrany w jelenią skórę z rogami na głowie powiada tak:

— Przyniosłeś nam swoje rogi, i za to ci dziękujemy. Dałeś nam swoją skórę, i za to ci dziękujemy. Mięsem swym napełniłeś nasze żołądki, krwią swoją nasze żyły, i za to bądź szczęśliwy w Krainie Wiecznego Spokoju, gdzie cię spotkamy po śmierci. O wielki, mądry starszy bracie, wybacz, że musieliśmy cię zabić.

— Wybacz, starszy bracie — powtarzają wojownicy.

Nigdy nie zabijaliśmy bez potrzeby. Uczyliśmy się, że Indianin ma prawo polować tylko wtedy, gdy grozi mu głód, że nie wolno też wyruszać mu na polowanie, jeżeli w przeddzień prześnił zły sen lub zabronił mu łowów czarownik. W puszczy bowiem są też wrogowie — złe duchy albo złośliwe i nieprzyjazne małe leśne duszki, sprowadzające ze zwierzęcych śladów w boczne ścieżki, na fałszywe tropy, na moczary i bagna.

Toteż kiedy przyszło nam spędzić noc w puszczy, nie obawialiśmy się ani zwierząt, ani burzy, ani wiatru czy ciemności. Wystarczyło jednak, byśmy posłyszeli jakiś odgłos, którego nikt z nas nie umiał sobie wytłumaczyć — by noc stawała się nagle piekłem, i to nie tylko dla małych chłopców. Kuliliśmy się przy ognisku, drżąc ze strachu, bo zdawało się nam, że widzimy w ciemnościach nieprzyjazne ludziom, drzewom i zwierzętom złe duchy, sługi Kanahy: szkielety bez głów, pędzące jelenie o wyżartych wnętrznościach, siedzącego na grzbiecie jelenia ślepego rysia, który w kłach trzyma płaczące dziecko.

Były takie chwile, kiedy zdawało się nam, iż zmory krążą wokół nas w zawrotnym pędzie, że każdy z nas widzi je własnymi oczami i że nic już nas uratować nie zdoła. Noc mijała bez snu — o świcie zaś opuszczaliśmy groźne miejsce, by nigdy już do niegodnie powrócić.

Ale Miesiąc Jagód był pięknym miesiącem. Był też naszym miesiącem. Zabawy trwały całymi dniami — trudno zresztą było w nich oddzielić radość od nauki i zabawę od trudu.

Owases, Złamany Nóż czy Wielkie Skrzydło opowiadali o starych czasach, o walkach i wojnach między plemionami. Potem więc prowadziliśmy ze sobą potyczki i wojny naśladując z dziejów dawnych dni to wszystko, o czym chętnie wspominali starcy. Dzieliliśmy się zwykle na dwa oddziały złożone z samych Uti, chłopców bez imienia. Każdy z nas malował na twarzy i piersiach barwy wojenne — i jak wyruszający na ścieżkę wojenną wojownik smarował swe ciało tłuszczem dla ochrony przed owadami. Starsi chłopcy pokpiwali nieco z nas, chętnie więc i za zgodą Owasesa uciekaliśmy z obozu na kilka dni, by toczyć swe potyczki i wojny „między plemionami”.

Było wśród nas dwóch wodzów, Skacząca Sowa — i ja. Kiedy dziś przymykam oczy, dobrze widzę polanę pod Skałą Milczącego Wojownika, na której zbieramy się przed wyprawą, słyszę głosy naszej narady, widzę twarze moich wojowników lśniące czerwoną, żółtą i czarną farbą.

Przed nami rzeka. Za rzeką puszcza, w którą wyruszył wczoraj Skacząca Sowa ze swoim oddziałem. Jego na rozkaz Owasesa mieliśmy dzisiaj wyśledzić.

Wiedzieliśmy, że wszedł do puszczy w stronie północnej. Zbyt dobrze jednak znałem swego przyjaciela, by sądzić, że uda się w tym kierunku, w którym zniknął jego oddział. Należało też strzec się wywiadowców, których rozważny mój przyjaciel na pewno pozostawił na skraju puszczy, by śledzili nasze poruszenia.

Przepłynąwszy rzekę ruszyliśmy śladem oddziału Skaczącej Sowy. Posuwaliśmy się gęsiego. Gdy tylko weszliśmy w las, wysłałem pięciu swoich, by starali się odnaleźć tropy wywiadowców — sam zaś z resztą oddziału ruszyłem wielkim łukiem w stronę południową.

Tauhę oczywiście pozostawiłem w obozie. Nie chciałem, by węch psa pomógł nam w naszej walce — nie wolno zresztą było posługiwać się czymkolwiek innym niż własnym wzrokiem, węchem i własną mądrością.

Szliśmy bez słowa. Ubrani byliśmy tak jak wojownicy na ścieżce wojennej — mieliśmy tylko przepaski biodrowe lub spodnie myśliwskie. Zjedzenia wzięliśmy tylko pemmikan, mięso starte na proszek, nieśliśmy drewniane tomahawki, dzidy o stępionych ostrzach i strzały z drewnianymi grotami. Na wypadek polowania każdy z nas otrzymał jednak od Owasesa po trzy ostre strzały do kołczanu.

Przeszedłszy spory kawał drogi, kiedy wczesne słońce zaczęło się już wznosić na szczyty drzew, zatrzymałem swój oddział, by czekać na wywiadowców. Mijały długie chwile ciszy i milczenia — trwaliśmy w bezruchu. Koło nas przebiegła łasica. Zza krzaka jagód wystawił długie uszy królik. Nikt nie drgnął nawet, nie sięgnął po strzałę. Czekaliśmy. Szybciej, niż myślałem, rozległo się kilkakrotne cmokanie wiewiórki, coraz bliższe i coraz cichsze. Poznaliśmy — tak, to jeden z naszych wywiadowców przyszedł z wieścią o wykryciu wyraźnych śladów przeciwnika.

Czyżby Sowa był tak nieostrożny, że nie zatarł swego tropu? A może zlekceważył nas?

Po krótkiej naradzie postanowiliśmy rozbić się na dwie grupy. Ja z częścią chłopców miałem udać się w kierunku odkrytych śladów — drugą grupę objął Uti ze szczepu Kapotów, z zadaniem dalszego posuwania się ku południowi. Sygnałem naszym miał być pisk orlicy zwołującej swe małe.

Wywiadowca szybko doprowadził nas na miejsce odkrytych tropów. Był to teren na pół kamienisty, przecięty dużymi jarami, zasypany złomami skał. Drzewa rosły tu nisko, a korony ich tak pozrastały się z sobą, że trudno było dostrzec błękit nieba. Strumienie płynęły tu w wiecznym cieniu, na ich brzegu odkryć było można ślady soboli i rysi. Wywiadowca wskazał odciśnięty kilkakrotnie w miękkiej ziemi między kamieniami ślad mokasynów. Przechodziło tędy trzech chłopców. To było wyraźne jak słońce na niebie i jasne jak woda rzeczna w blasku tego słońca.

Cóż to za wywiadowcy, co szli na wyprawę tak spokojnie i tak nie kryjąc swych śladów, jak stare kobiety, kiedy idą wyprać derki nad brzegiem jeziora? Cóż to za wywiadowcy, którzy mogli przejść po kamieniach i nie pozostawić żadnych śladów, a pozostawili wyraźny trop mokasynów odbity w wilgotnym mchu?

Patrząc na trop zacząłem się cicho śmiać. To była zbyt jawna gra, by mogła się udać i wciągnąć mnie w pułapkę. Ale szybko przestałem się śmiać: przecież odkrytym śladem poszło czterech moich wywiadowców i gotowi dać się wciągnąć w zastawione przez Skaczącą Sowę sidła. Ruszyłem więc tropem wraz z jednym z Utich, każąc reszcie posuwać się za nami w odległości lotu strzały.

Wkrótce dotarliśmy do dość płytkiego, lecz gęsto porosłego drzewami i krzakami wąwozu. Oba ślady — ślady chłopców Sowy i moich czterech wywiadowców — wiodły prosto w głąb. Cofnąłem się do swego oddziału, coraz bardziej niespokojny o tamtych czterech — wąwóz wyglądał jak pułapka na rysia. Wietrzyłem niebezpieczeństwo. Kazałem w największej ciszy okrążyć cały wąwóz i powoli zbadać każde drzewo i każdy jego krzak.

— Jeśli wąwóz będzie pusty, każdy da znak piskiem orlicy.

Zostałem sam z jednym tylko wywiadowcą. Reszta rozbiegła się cicho jak cienie w południe. Chwile dłużyły się nieznośnie — gnębił mnie los wywiadowców, którzy poszli niebezpiecznym śladem, niczym dzieci za głosem matki. Brała mnie na nich złość. Może jeszcze rozmawiali! A może, jak najmłodsi Uti, mruczeli sobie piosenki o tłustym mleku albo białej wędzonej rybie?

W końcu odezwał się pisk orlicy, jeden, drugi trzeci… A więc mogliśmy wejść bezpiecznie w głąb wąwozu. Stał tu cień głęboki niczym woda w mrocznym stawie.

W połowie wąwozu wiedziałem już wszystko. Serce biło mi z gniewu i złości. Na samym środku ścieżki było pełno zdeptanych śladów. Pod najbliższym krzakiem odnalazłem złamany trzonek tomahawka. Jeden z chłopców pochwycił go z głośnym sapnięciem: Uff!

— Poznajesz? — spytałem.

— Tak. To mego brata.

A ów brat był właśnie jednym z tych czterech wywiadowców, którzy jak małe myszy dali zaskoczyć się Skaczącej Sowie. Wszystkie ślady były wyraźne, tak wyraźne, jakby okoliczna trawa, mech i krzaki opowiedziały nam na głos całą historię, która tu się wydarzyła.

Skacząca Sowa otoczył po prostu cały wąwóz, w którego środek zawiodły naszych chłopców jak za rączkę, jak na sznurku wyraźne a zdradzieckie ślady. No i krótka była to walka; gdy weszli w zasadzkę, spadł na nich jak wrona na kurczęta i wziął bez trudu do niewoli.

Co czynić dalej?

Od miejsca śladów po bitwie trop nagle zaczął wikłać się tracić. Już nie był tak wyraźny, uważnie trzeba było schylać się nad ziemią, by odnaleźć głębiej wciśnięty ślad stopy. Prowadził w stronę rzeki i tu ginął. Rozesłałem dwóch chłopców w dół i w górę nurtu, za każdym z nich posuwał się mały ubezpieczający oddziałek. Poszukiwania nie były łatwe, dopiero wtedy, gdy słońce znalazło się już w zenicie, przybiegł jeden z wysłanych niosąc pióro. Należało do jednego ze schwytanych przez Sowę chłopców. Odkryliśmy więc dalszy trop.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzeliśmy na siebie bez gniewu i złości. Nie omyliłem się — choć Skacząca Sowa zniknął w stronie północnej, to jednak teraz wyraźnie prowadziły jego ślady ku południowi. Dostaliśmy jednak gorzką nauczkę. Teraz już trzeba było posuwać się naprzód najostro-żniej, jak we wrogiej puszczy, jak wobec śmiertelnego niebezpieczeństwa. Wokół wywiadowcy, dążącego głównym tropem, szeroko rozrzuciłem cały, w każdej chwili gotowy do walki oddział. Szliśmy bardzo powoli, ale bez chwili przerwy i w największej ciszy. Nie wolno było zatrzymywać się ani po to, by ugasić pragnienie, ani dla żadnej innej boskiej czy ludzkiej przyczyny. Trzeby było odpłacić za naiwność tamtych.

Ślady wiodły w stronę Czerwonego Kanionu, graniczącego z południowo-wschodnim skrajem lasu. Weszliśmy w Kanion jak cienie. Od tej chwili trzeba było już pełzać pod jego ścianami w gromadzącym się mroku. Szybko zbliżał się wieczór.

Wreszcie zabiło mi radośnie serce — oto przed mymi oczami otworzył się widok na niewielkie jezioro. Na południowym jego brzegu płonęło wysokie i jasne ognisko. Tak więc jak ja okazałem się zbyt pewnym siebie przywódcą w pierwszym okresie dnia, tak teraz Sowa zbyt zaufał swej mądrości i bezpieczeństwu paląc jasny ogień i nie kryjąc niczego.

Weszliśmy w nadbrzeżne krzaki czekając nocy.

Sowa miał jednak sprzymierzeńców. Były nimi komary, jakiś ptak kołyszący się niespokojnie nad naszymi głowami, kilka nocnych ropuch skaczących ciężko wokół nas. Drżałem, że krzyk nocnego ptaka i rechotanie żab obudzą czujność tamtych, ale na szczęście Sowa ufał już sobie bez miary. Wystawił straże tylko od północnej strony, my zaś zaczęliśmy powoli posuwać się brzegiem jeziora, tak by dotrzeć do obozowiska od odkrytej strony południowej.

Wiedziałem, że nie wolno nam od razu zaczynać bitwy. Brakło mi czterech wojowników. Uwolnić ich będzie trudno. Ale im trudniej będzie osiągnąć zwycięstwo, tym piękniejszy będzie jego smak. Musieliśmy wpierw wyswobodzić wywiadowców i potem dopiero zaskoczyć obóz nieprzyjaciela.

Sowa nie był przezorny. Obozował zbyt blisko grupy wysokich drzew, których dolne gałęzie sięgały skraju lasu i opadały tak nisko, że dotknąć ich można było rękami. Poza tym nie umieścił jeńców w samym środku obozowiska, lecz niedbale pozostawił ich poza kręgiem światła, blisko kępy zarośli.

Kiedy płomień strzelał wyżej, widziałem wyraźnie całą czwórkę leżącą obok siebie, pod strażą obróconego do nich chłopca, jednego z najmłodszych Uti.

Niepokoiła mnie tylko jedna sprawa — nie widziałem przy ognisku Skaczącej Sowy. To mogło być niebezpieczne.

Nie można było jednak dłużej czekać. Na jasny księżyc nadchodziła właśnie szeroka ławica chmur. Plan miałem prosty, tak prosty, że winien był przynieść powodzenie.

Zdecydowałem się sam podejść do jeńców. Zastępstwo w dowodzeniu postanowiłem przekazać chłopcu z rodu Kapotów. Był on bystrym i chytrym chłopcem. Mogłem ufać, że nie zezwoli na żadną nieostrożność. Obawiać się mogłem z jego strony tylko jednej rzeczy — że będzie zbyt ostrożny. Wytłumaczyłem mu swój plan w kilku zdaniach:

— Idę do jeńców — szeptałem. — Będę się starał rozciąć ich więzy, żeby byli gotowi do ataku wraz z nami. Ty wejdź na najbliższą przy ognisku sosnę i bacz. Jeśli ujrzysz, że mi coś grozi, daj znać krzykiem puchacza. Jeśli napadną na mnie, niech cały oddział od razu rusza do ataku. Jeśli zaś ujrzysz mnie już przy jeńcach, niech cały oddział przygotuje się do napadu z dwóch stron: od strony brzegu i tej kępy drzew.

Słyszałem jego nieco zdyszany oddech. Chciał coś powiedzieć, czułem, że się waha — ale w końcu tylko skinął głową.

— May-oo, dobrze — odrzekł cichutko i zaczął wspinać się na drzewo. Sowa miał przeklętych sprzymierzeńców. Były nimi oczywiście komary. Znęcone widokiem ognia, a równocześnie odpędzane od obozu Sowy przez dym, na mnie chciały sobie powetować swój zawód. Miałem jednak nadzieję, że dobrze dają się we znaki także jeńcom — że wobec tego moi „wywiadowcy” nie leżą zbyt spokojnie i że strażnik zdążył się już przyzwyczaić do ich niespokojnych ruchów. Mogło to ułatwić zadanie.

Los mi sprzyjał. Księżyc przesłonił chmury. Ognisko przygasło. Na skraju lasu, nieco dalej niż ja się znajdowałem, słychać było krzątanie dwóch czy trzech zbierających chrust chłopców Sowy. Komary cięły bezlitośnie, ja jednak nie mogłem powstrzymać się od bezgłośnego śmiechu. Nazbyt byli pewni swego bezpieczeństwa.

Niewiele jednak brakło do tego, bym poniósł jeszcze jedną porażkę. Gdy mijałem właśnie odkrytą polankę między grupą sosen, skąd śledził moją drogę zastępca, a kępą krzaków, przy której leżeli jeńcy, posłyszałem krzyk puchacza. Przylgnąłem do ziemi. Byłem o krok od zwycięstwa — od jeńców dzielił mnie tylko gęsty krzak jałowca. I właśnie w tej chwili przebiegł obok mnie Sowa niosąc wielką naręcz gałęzi do ogniska. Na szczęście niósł ich tyle, że przesłoniły mu trochę twarz i nie mógł mnie spostrzec. Rzecz się powtarzała — czułem, że zarówno jego, jak i moje triumfy będą raczej owocem cudzej nierozwagi niż własnych zasług.

Była to chyba najcięższa godzina. Płomień ogniska buchnął wysoko. W moją stronę nie płynął dym, który odpędziłby choć jednego najmniejszego komara — płynął za to zapach pieczonego nad ogniem królika i już nie wiadomo było, co gorsze, czy grożący odkryciem wysoki jasny płomień, czy komary, czy zapach mięsa, który przypominał o tym, że przez cały dzień nie tknąłem jedzenia.

Najtrudniej jest czekać. Przymknąłem oczy, ażeby ich blask mnie nie zdradził. Chwile mijały tak opornie, jakby rozciągały się na całe miesiące. Leżałem nieruchomy, jak brat mohekoos — wilk, z niezmierną cierpliwością oczekujący swojej godziny.

Na szczęście, oddział Sowy kończył już ucztę, płomień ogniska znów przygasł, zacieśniał się wokół niego krąg cieni, nie cichła jednak rozmowa. Chłopcy, wzorem starych wojowników, chełpili się jeszcze ciągle swoimi czynami, opowiadali, który z nich pierwszy wpadł na mych wywiadowców, który z nich którego powalił, który najbardziej mógł się szczycić chytrością lisa, dzikością wilka, szybkością jelenia. Widziałem ich dokładnie i znów chciało mi się śmiać. Jeden Skacząca Sowa milczał. Ale milczał z taką dumą, że przez chwilę nawet zrobiło mi się go żal — czy za godzinę będzie nadal taki dumny?

Wreszcie przyszedł mój czas. Wstrzymując oddech wcisnąłem się niezmiernie powoli w kępę jałowców. Nie był to zabieg przyjemny, ale igły kłuły słabiej niż komary. Przy ognisku niczego nie zauważono. Nikt nie drgnął nawet, gdy pod mym łokciem trzasła gałązka, w moich uszach wybuchająca niczym huk piorunu. Poruszył się natomiast najbliżej leżący mnie jeniec i muszę przyznać, że tym razem wykazał nieco większą rozwagę niż w wąwozie klęski. Widocznie przeczul, że gałązka trzasnęła pod stopą czy ręką przyjaciela, i udając, że ogania się od komarów, przysunął się z lekka w moją stronę. Wystarczyło sięgnąć dłonią, by dotknąć nożem jego spętanych na plecach rąk. Czekałem jednak jeszcze, aż pierwszym chłopcom przy ognisku zaczną opadać głowy na piersi, aż żar ognia zblednie i przygaśnie w popiele.

Na koniec wyciągnąłem rękę z nożem. Pęta puściły łatwo. Nóż pozostał w wolnych dłoniach mojego Uti. Zacząłem się cofać.

Kiedy wróciłem pod sosnę, oddział był gotów do ataku. Prowadziłem grupę mającą natrzeć wzdłuż brzegu jeziora.

Wierzcie mi, wspaniała była to chwila, kiedy wreszcie z wojennym, lecącym ponad las, jezioro i kanion krzykiem, z wzniesionymi w górę dzidami i tomahawkami runęliśmy na senny, niczego złego nie oczekujący już oddział Sowy!

Ciężka była walka i obaj z Sową przez dobry miesiąc wspominaliśmy nasze spotkanie przy każdym ruchu. Skończyła się dopiero przed świtem — a dopiero po wschodzie słońca mój oddział wyłapał ostatnich zbiegłych do lasu wrogów. Słodkie było zwycięstwo, choć przy porannej kąpieli, wspólnej już kąpieli zwycięzców i zwyciężonych, ślady po ciosach tomahawków i dzid piekły bardziej niż ukąszenia stu tysięcy komarów.

Najwspanialsza zaś była poranna pieczeń z królików, które na naszą cześć musieli złowić zwyciężeni.

Za tę przygodę chwalił mnie Owases i nawet Tanto, choć i tym razem nie dał się ubłagać i nie zdradził ani słowa z podsłuchanej przez siebie nocnej narady wojowników. Była to tylko jednak mała chmurka na jasnym niebie chwały, w której blasku chodziłem przez pełne dwa dni po powrocie do obozu, przez te dwa dni, pod koniec których spotkało mnie jeszcze większe szczęście.

Oto drugiego dnia, kiedy w wiosce rozpaliliśmy już wieczorne ogniska, by upiec upolowanego przez Złamanego Noża jelenia, na Plac Wielkiego Ogniska wjechał w pędzie jeden z młodszych wojowników naszego szczepu. Poznałem go od rażu — był to Żółty Mokasyn. Przybył cały pokryty szaroczerwonym kurzem wielkiej równiny, prowadząc ze sobą luzaka. My, młodsi, od razu okrążyliśmy go przyglądając się z ciekawością koniom. On zaś — miast spytać o któregoś z dojrzałych wojowników — zwrócił się wprost do nas:

— Jestem Żółty Mokasyn — powiedział. — Przysłał mnie tu Wysoki Orzeł, abym odszukał jego najmłodszego syna.

Serce zabiło mi gwałtownie. Wystąpiłem z kręgu chłopców i podnosząc dłoń do góry odezwałem się:

— Ja jestem Uti, syn Wysokiego Orła. Z czym przysłał mój ojciec wielkiego wojownika, Żółtego Mokasyna?

Byłem wprawdzie małym chłopcem, ale moje słowa na pewno spodobały się przybyszowi. Uśmiechnął się lekko i pochylił ku mnie.

— Żółty Mokasyn — mówił — nie żałował swego konia i gnał do obozu Młodych Wilków przez dzień i przez noc, aby synowi Wysokiego Orła przekazać ojcowski podarunek.

I wtedy, w tej szczęśliwej chwili, rzucił wodze luzaka w moje ręce! To był mój koń! Mój pierwszy koń!

Żółty Mokasyn odjechał już w stronę namiotu Owasesa, a ja ciągle jeszcze stałem nieruchomo, dzierżąc wodze mustanga w swojej dłoni i dławiąc w gardle zarówno chęć do śmiechu, jak do płaczu i krzyku z radości. Stojący wokół mnie rówieśnicy też milczeli w nabożnym zdumieniu.

Mój koń! Był to zwykły mustang indiański. Nic w nim nie było pięknego — nic takiego, co by mogło porwać ludzkie oczy pięknością linii i rysunku. Ale dla mnie to był najwspanialszy koń świata. Wydał mi się nie koniem, lecz ptakiem ściglejszym, bystrzejszym i wytrzymalszym niż wszystkie, jakie dotychczas widziałem. Istotnie — nie był zbyt piękny. Zwiesił nisko duży, ciężki łeb i stał spokojnie na krótkich, silnych nogach o kolanach nieco zwróconych ku środkowi. Ale każdy znawca indiańskich koni potrafiłby go docenić. Pod długą sierścią rysowały się silne mięśnie wytrzymałego szybkobiegacza, szeroka pierś świadczyła o regularności oddechu, a długi tułów o łagodnym, falistym galopie.Oczywiście zapomnieliśmy o naszych ogniskach. Wiodłem konia ku rzece, a za mną wszyscy Uti, bardziej zachwyceni niż zazdrośni, szli, by pomóc mi w kąpieli wierzchowca. Wiedzieli bowiem, że choć to mnie ofiarował go ojciec, jednak żadnemu z nich nie odmówię, jeśli zechce wypróbować mego konia. Mustang był spokojny i łagodny. Stał w wodzie rżąc z cicha, gdy masowaliśmy go miękkimi gałązkami wierzby. Miał wielkie, mądre oczy i aksamitne chrapy. Tuliłem do nich twarz tak czule, jak tuliłem niegdyś policzek do matczynej ręki. To był nasz koń!

Gdy wysechł, poczęliśmy go stroić wplatając w grzywę i ogon najpiękniejsze, jakie każdy z nas miał, pióra. I wkrótce nasz koń był strojniejszy niż konie wszystkich wojowników z osady Młodych Wilków — przypominał bardziej wierzchowca jakiegoś wielkiego wodza niż jedynego konia wielu małych Uti.

Szybko sprawdziliśmy, co on umie. Ojciec zadbał o to, by dać w nasze ręce mądrego przyjaciela. Koń był ujeżdżony, znakomicie, nie mieliśmy żadnego kłopotu z dosiadaniem go. Na gwizd kładł się na ziemi, potem znowu na gwizd podnosił się, zmieniał krok i kierunek za delikatnym dotknięciem dłoni, galop miał miękki i długi, a na jego grzbiecie mieściło się bez najmniejszego trudu aż trzech znakomitych jeźdźców z wioski Młodych Wilków.

Właśnie zachodziło słońce, gdy na strojnym koniu, otoczony przez rówieśników, w blasku czerwonych i złotych promieni podjechałem pod namiot Tanto, by przed bratem pochwalić się swą dumą i radością. Tanto obejrzał dokładnie konia kiwając z uznaniem głową, potem dosiadł go i zmieniając krok do galopu okrążył Plac Wielkiego Ogniska. Osadził go przed nami w pełnym biegu, tak że rozwierzgane kopyta ujrzeliśmy tuż nad głową.

Tanto uśmiechnął się.

— Dobry koń — rzekł. — Szanuj go, a będziesz miał w nim przyjaciela, który ciebie uszanować potrafi.

Zniknął na chwilę we wnętrzu namiotu i wyniósł skórę wilczą oraz parę strzemion. Narzucił je na grzbiet mego konia. O, jakże byłem bogaty!

— Przyjmij ten dar — mówi Tanto — od swego brata i niech ci Wielki Duch pomoże w twoim młodym życiu. Jutro, nim słońce wzejdzie nad czubki drzew — wskazał na buki po wschodniej stronie — bądź u mnie, a tymczasem niech koń twój się pasie razem z końmi innych wojowników.

Na długo przed oznaczoną porą byłem u brata. Z kilku namiotów dym unosił się w niebo cienką a prostą smugą, obfita rosa i spływająca ku rzece mgła zapowiadały jasną pogodę. Wysoki krzyk ptaków niósł się w czystym powietrzu od strony lasów. Lekki wiatr pachniał żywicą i leśnymi ziołami.

A ja byłem szczęśliwy. Dobry stał się dla mnie Miesiąc Jagód. Odniosłem zwycięstwo nad jeziorem u Czerwonego Kanionu. Pochwalili mnie Owases i Tanto. Ojciec przysłał wspaniałego konia, a dziś po raz pierwszy mój starszy brat miał mnie zabrać ze sobą do puszczy. Czekając nań biegałem wkoło namiotu jak młody pies, krzycząc o łowach, na które się wybieram, wymachując z radością rękami. Biegałem tak nieprzytomnie, że wpadłem na wojownika Czarną Rękę, który wracał z nocnych łowów i niósł na ramieniu dziką kozę. Wpadłem nań tak gwałtownie, że omal nie zbiłem go z nóg i od razu przekonałem się, że Czarna Ręka ma bardzo ciężką rękę. Zabolało, ale ani wojownik, ani ja nie utraciliśmy z tego powodu humoru.

Czarna Ręka uśmiechnął się nawet:

— Wielki z ciebie myśliwy, Uti. Radziłbym ci jednak zabrać z sobą broń. Zwierzęta wracają teraz z nocnych łowów do legowisk i co zrobisz, kiedy spotkasz wilka samotnika?

— Nie przelęknę się, Czarna Ręko. A zresztą jedzie ze mną do lasu Tanto, mój brat. I zbyt wielkim jest on myśliwym, aby obawiać się mohekoos.

— Tanto jest dzielnym młodzieńcem — przyznał Czarna Ręka. — Ale i największy myśliwy nie wie o wszystkim i największy myśliwy nie uczy się na własnych błędach. Bo każdy wielki błąd jest zarazem błędem ostatnim. Kto zrobi błąd, zatańczy Taniec Śmierci na północnym niebie. Tam — wskazał szare pasmo widnokręgu. — Obyśmy się spotkali tam jak najpóźniej. Młody Wilku.

Czarna Ręka odszedł mrucząc jeszcze coś do siebie, a ja oczywiście nie wierzyłem jego słowom. Był to zbyt piękny dzień, by wysłuchiwać słów rozwagi. Nadal biegałem wokół namiotu brata, śpiewając piosenkę o wszystkim, co zdarzyło się w ostatnich dniach, o drodze przez puszczę, zwycięskiej bitwie i polowaniu, które nas czeka.

Widok Tanto trochę mnie rozczarował. Brat prócz siekiery i noża myśliwskiego nie miał żadnej broni, a mnie dał tylko worek z koźlej skóry. Z tego zaś, że nie wziął żadnych zapasów, wywnioskowałem, że nie czeka nas żadna wielka wyprawa, że udajemy się w niedaleką bardzo drogę. Nie wypadało mi pytać, choć ciekawość męczyła nieznośnie, ale gdy wioska skryła się za drzewami, Tanto sam odezwał się:

— Znalazłem pszczoły. Idziemy po miód dla mego brata i jego przyjaciół.Teraz rozczarowanie walczyło o lepsze z radością. Marzyłem wprawdzie o jakichś wielkich łowach na jelenia, białą kozę czy nawet niedźwiedzia, ale z drugiej strony nic lepszego ponad ciemne plastry miodu nie można było w puszczy znaleźć. Szybko więc pogodziłem się z tym, że jeszcze dzisiaj nie będę wraz z Tanto polował jak wielki myśliwiec, i tylko przełykałem ślinę myśląc o smaku i zapachu, który na nas czeka w leśnej barci. I raz tylko przeszedł mnie dreszcz na wspomnienie, jak smakuje żądło leśnego ludku, kiedy broni swego miodu. Myśląc o tym szedłem tropem brata, rozglądając się pilnie dokoła. Wreszcie znalazłem to, czego szukałem: krzak kwanoni, gęsto porosły ciemnymi, podłużnymi jagodami. Tanto usiadł na ziemi, ja zaś zacząłem zrywać jagody. Gdy zebrałem ich dostateczną ilość, obaj natarliśmy ciało ich czerwonym, przenikliwie pachnącym sokiem, którego woń skuteczniej broni przed pszczołami niż jałowcowy dym.

Szliśmy północną ścieżką i w miejscu, w którym piorun złamał i spalił starą sosnę, skręciliśmy ku wschodowi w gęsty, niezbyt wysoki las o bogatym podszyciu.

Tu już trzeba było iść ostrożniej i przezorniej niż ścieżką. Weszliśmy bowiem w kraj braci drapieżników, które, choć słońce już wzeszło, ciągle jeszcze mogły wracać z łowów do swych legowisk. Trzeba było omijać stopą suche gałązki i liście, dbać, by nie potrącić cienkich pni młodych drzew, iść pod wiatr, aby — zanim zdąży nas zwietrzyć jakikolwiek zwierz — spostrzec go od razu.

Po tym, jak brat się wokół rozląda, zrozumiałem, że zbliżamy się do celu. Minęliśmy mały strumień, wijący się bez szmeru wśród obrosłych mchem kamieni, potem krzaki kwitnących jagód i zagajnik ciasno splątanych ze sobą grabów. Gdy wyszliśmy zeń, posłyszałem nagle trzask rozłupywanej gałęzi. Tanto zaś pochwycił mnie za ramię i ścisnął je tak, że omal nie krzyknąłem. Chwilę potem posłyszałem wściekły huk pszczelego roju, jakieś ciche pomruki i głośne mlaskanie.

Brat dobrze wiedział, kto zdążył nas uprzedzić. Ciągnąc mnie za ramię począł się cofać. Ale w tym samym momencie i ja zauważyłem stojącego przy niskim dębie brunatnego niedźwiedzia z plastrem miodu w łapach.

Po dziś dzień ze wstydem wspominam, że utraciłem wtedy spokój, rozsądek i rozwagę — wyrwałem się z dłoni Tanto i runąłem do ślepej, opętanej ucieczki. Przerażone oczy mało widzą. Potknąłem się o suchy korzeń i padłem jak długi z krzykiem strachu. Za swymi plecami posłyszałem krótki, zły poryk niedźwiedzia. Musiał to być nieprzyjazny ludziom samotnik, którego już i tak podrażniły pszczoły.

Brat poderwał mnie z ziemi i pognaliśmy w stronę wyższych drzew. Za nami trzaskały gałęzie pod łapami pędzącego niedźwiedzia. Wiedzieliśmy dobrze, że nawet najszybszy bieg nas nie uratuje i jeśli nie zdążymy schronić się na wysokie drzewo, zatańczymy dziś Taniec Śmierci na północnym niebie. Na szczęście Tanto zdołał pochwycić dolną gałąź wielkiego grabu, wspiął się na nią błyskawicznie i podał mi rękę. Sapanie niedźwiedzia słyszałem tuż za sobą. Krzyczałem coś, brat poderwał mnie w górę jak rybak podrywa małą płotkę, chwyciłem palcami za gałąź i tylko poczułem, że coś uderza mnie w stopy, zrywa mokasyn. Brakło czasu na to, by zastanawiać się, a nawet rozumieć, co się stało. Pięliśmy się w górę, bo niedźwiedź nie zaprzestał pogoni. Lazł za nami, ustał dopiero wtedy, kiedy cieńsze gałęzie poczęły się pod nim uginać. Przystanął rycząc, szczerząc kły, próbując potrząsać konarami, na które schowaliśmy się.

Był to stary samotnik, o futrze poznaczonym wielu bliznami, z rozerwanym prawym uchem, o wściekłych oczkach nabiegłych krwią.

Wspiąłem się najwyżej, jak mogłem. Drżałem trzymając się kurczowo gałęzi. Tanto jednak odzyskał już oddech i spokój. Ułamał sporą gałąź i począł bić nią napastnika po nosie.

Zuchwałość Tanto dodała mi odwagi. Zacząłem więc też rzucać w niedźwiedzia małymi gałązkami i krzyczeć:

— O, Mokwe, niedźwiedziu, kosmaty bracie! Odejdź stąd, bo cię zabijemy i duch twój będzie musiał łazić po drzewach jak czerwona wiewiórka. A to przecież wstyd dla takiego wojownika jak ty.

A Tanto:

— O, Mokwe, niedźwiedziu, zły bracie! Mam już jedną skórę w swym namiocie, większą i czarniejszą niż twoja. Ale idą chłody zimowe i szukam drugiej skóry do swego namiotu. Jeśli więc chcesz zachować swe futro, odejdź i zostaw nas w spokoju!

Niedźwiedź przekonawszy się, że nie zdoła nas dosięgnąć, cofnął się powoli, zlazł z drzewa. Krzyczałem w upojeniu na przemian pochwały, groźby i wyzwiska. Ale znów umilkłem. Chytry wróg wpierw począł wyrywać korzenie, a potem próbował obalić drzewo napierając na nie cielskiem. Tanto nie ustawał w obelgach i rzucaniu gałęzi. Drzewo chwiało się, mimo że pień był gruby.

Na koniec niedźwiedź znudził się daremnymi próbami, ryknął jeszcze kilka razy coraz leniwiej i ciszej, w końcu opadł na cztery łapy, ziewnął i powoli odszedł w gąszcz młodych grabów. Słuchaliśmy, w napiętym milczeniu. Odgłos łamanych gałęzi cichł w coraz większym oddaleniu. Tanto roześmiał się i gdy w lesie znów zapadła łagodna cisza upalnego południa, bez szmeru zsunął się na ziemię, a ja poszedłem w jego ślad.

Nie zdążyliśmy jednak ujść pięciu nawet kroków, gdy z przeciwnej niż dotychczas strony, z tej samej, z której przedtem nadeszliśmy, wypadł w strasznym milczeniu ten sam niedźwiedź. Na szczęście Tanto ujrzał go od razu. Wrzasnąłem — osłabły mi kolana, byłem pewien, że nic już mnie nie uratuje. Ale brat zdążył podrzucić mnie na gałąź i sam ptasim skokiem umknął sprzed samych kłów zwierzęcia. Nie wystarczyło mi już odwagi — wspominając przestrogi Czanej Ręki, przestrogi o tym, że pierwszy błąd myśliwca bywa błędem ostatnim, utraciłem wiarę w ratunek, nawet wiarę w przezorność i mądrość mego brata.

Jemu zresztą oczy aż zbielały z wściekłości — wpierw rzucił siekierą, chwilę potem nożem. Ale trzonek tomahawka zawadził o gałąź i chybił celu, nóż zaś, miast trafić w samą wzniesioną ku nam paszczę, ośliznął się tylko po kłach, kalecząc uniesione wargi, i przebił przednią łapę.

Zerwała się burza — samotnik szalał, jego ryk niósł się nad lasem jak huk sierpniowych piorunów. Młode drzewka, wyrywane z korzeniami, latały na wszystkie strony, wyrzucana do góry potężnymi łapami ziemia sięgała nas, zasypywała oczy i usta. Dostałem małym kamykiem prosto w górną wargę i poczułem na ustach smak krwi.

Las wokół zamarł. Nic poza trzaskiem drzew łamanych przez szarego brata i poza jego rykiem nie było słychać. Mała pliszka, która przysiadła obok mnie na gałęzi, tak odrętwiała z przestrachu, że mogłem ją wziąć w dłoń.

Podnóże naszego drzewa wyglądało tak, jakby stoczyło tu bitwę stu wojowników. W zielonym mchu widniały czarne plamy zdartej darni, w powietrzu wciąż latały gałęzie, grudki ziemi i kudły niedźwiedzia wydarte przezeń samego w gniewnym szale. Nawet Tanto umilkł i patrzył na samotnika wzrokiem, który bardziej przypominał moje spojrzenie — spojrzenie przestraszonego Uti — niż wzrok dojrzałego myśliwca.

Cienie drzew znów zaczęły padać skośnie. Nie wiem, nie pamiętam, ile czasu mogło minąć od chwili, gdy ponownie schroniliśmy się na drzewo. Zaciśnięte na gałęziach palce drętwiały, przed oczami migały mi ciemne płatki.

Nagle ożyłem: Tanto prostując się i przykładając dłonie do ust wydał przenikliwy, wysoki, głośny okrzyk. Niedźwiedź zaś umilkł i unosząc pysk w górę, tracąc prawie cały swój gniew, począł nieufnie węszyć. Jeszcze na chwilę legł u stóp naszego drzewa liżąc zranioną łapę i węsząc wokoło.

I wtedy usłyszałem i ja: jakby dalekie parskanie koni i tupot kopyt po miękkim poszyciu. Tanto znów zaczął wołać ostrzegając przed niebezpieczeństwem.

Ale niedźwiedź uznał widocznie, że jemu grozi większe — po chwili zerwał się i cichym, szybkim truchtem przepadł w głębi lasu.

Uratowali nas Owases i Wielkie Skrzydło. Żaden z nich nie przemówił ani słowa, ale Tanto opowiadając, co się stało, pochylał głowę i patrzył w ziemię tak samo, jak czyniłem to ja, kiedy przyszło tłumaczyć się z jakiegoś chłopięcego głupstwa.

Wracaliśmy do wioski idąc śladem Owasesa. Kiedy weszliśmy już na wiodącą do obozu ścieżkę i kiedy wróciła mi cała odwaga, przemówiłem swobodnym głosem:

— Myślę sobie, bracie, że największy nawet myśliwy nie wie o wszystkim i największy myśliwy nie uczy się na własnych błędach, bo kto zrobi błąd, już doń nie powraca, tylko tańczy Taniec Śmierci na północnym niebie. Dlaczego nie wziąłeś łuku, mądry bracie?

Ale tym razem mądrość Czarnej Ręki obróciła się przeciw mnie. Nie w porę wypowiedziałem jego słowa. Tanto miał jeszcze cięższą rękę niż Owases i Czarna Ręka — sponiewierał mnie prawdziwie po bratersku.

Nauczyłem się więc drugiej prawdy — że z cudzych błędów też nie należy się natrząsać nie w porę.

A swoją drogą od tego dnia ani ja, ani, co ważniejsze, sam Tanto nie wychodziliśmy do puszczy bez łuków i ostrych strzał w kołczanie.