158703.fb2 Ziemia S?onych Ska? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Ziemia S?onych Ska? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Pośród lasu słyszę cichy chód zwierzęcy,W powietrzu widzę klucze dzikich gęsi.Na podwodnym szlakuTropić będę ławice ryb,Co jak strzały mego łukuMigają w cichej głębinie.O, wielkim będę myśliwym,A strzały moje będą niosły śmierć.(z pieśni myśliwskich)

Tego wieczoru długo nie mogłem usnąć. Niewiele opowiedziałem z naszej przygody nawet Skaczącej Sowie, ale dziwnym cudem wielu chłopców wiedziało o niej Więcej, niż mógłby sobie tego życzyć Tanto, a także i ja.

Doszło nawet do tego, że pobiłem się z jednym Utim z rodu Jeleni, który zaczął śpiewać piosenkę o dwóch wielkich myśliwych, co złowili w puszczy. własny strach. Wpierw więc nie pozwalał usnąć jeszcze świeży wstyd — potem zaś z każdego pierwszego snu wychylała się ku mnie bliska, ziejąca ogniem i dymem paszcza niedźwiedzia, a w głowie dudnił jego ryk.

Za którymś razem zerwałem się na nogi, bo choć rozwarłem szeroko oczy, ów ryk nie umilkł. Zamarło mi serce i dopiero po długiej chwili zrozumiałem, że to huk dalekiej burzy. Brzegi skóry jeleniej u wejścia do namiotu wyraźnie odcinały się od rozjaśnionego błyskawicami nieba.

Odchyliłem zasłonę. Grzmoty ucichły i tylko nowe sine błyskawice drżały i miotały się na niebie niczym skrzydła ptaka, gdy dosięgnie go strzała myśliwego. Burza obchodziła nas dalekim łukiem, nad czarną puszczą mknęły stada obłoków, jak stada duchów, jak pieniąca się fala wodospadów. Nie mogłem od nich oderwać wzroku. Nad osadą płynął szybki, czysty wiatr. Rósł we mnie spokój, poczułem wielkie znużenie i ciszę… Obraz błyskawic wciąż jeszcze unosił się nad puszczą, był już jednak tak cichy i spokojny jak lot łabędzia odlatującego od błotnistych traw.

Wracając do namiotu posłyszałem nagle u samego wejścia ciche skomlenie. Był to Tauha. Wpierw ucieszyłem się, bo już od trzech dni przepadł w puszczy. Nie było w tym nic wprawdzie dziwnego, bo latem nie karmi się psów, jedzą, co same upolują, ale zawsze przyjemnie jest znów ujrzeć psa przyjaciela. Kiedy jednak pochyliłem się nad nim, odeszła mnie cała radość. Nos psa był suchy i gorący. Dyszał ciężko, cały drżał. — Co ci jest, Tauha? — krzyknąłem.

Nawet nie podniósł głowy. Próbował wprawdzie wstać, kiedy-ukląkłem przy nim i uniosłem jego wielki łeb, ale zaraz załamały się pod nim przednie łapy. Znów opadł na ziemię skomląc bezradnie jak małe, głodne szczenię.

Nikogo przy nas nie było, więc po prostu się rozpłakałem. Mój Tauha, wielki groźny wilk, przed którym uciekały siwe muhikoons, skomlał niczym ślepe szczenię. A my przecież zawsze bardziej baliśmy się chorób niż najgroźniejszych zwierząt — chorób niesionych przez złe duchy, żywiące się padliną i zgniłą wodą bagien.

Nie ocierając łez pobiegłem do namiotu i wyniosłem własną wilczą skórę. Rozesłałem ją przy boku psa. Cały jego brzuch ubrany był suchymi liśćmi i igliwiem. Zapewne osłabły od choroby, czołgał się przez długą drogę chcąc dobrnąć do namiotu swego pana. Ułożyłem psa na skórze, podciągnąłem pod dogasające ognisko, rzuciłem nań naręcz świeżych gałęzi jałowcowych, których dym niesie zdrowie. A potem? Poteni postanowiłem dokonać najodważniejszego czynu, na jaki zdobyć się może mały Uti: pójść bez wezwania do czarownika, do Gorzkiej Jagody.

Nikt z nas jeszcze nie był u niego. Niezależnie od tego, czy przebywał u nas, czy w wiosce nad jeziorem, ze strachem omijaliśmy namiot szamana. Nawet wojownicy niechętnie podchodzili do jego tipi, wiedząc, iż Gorzka Jagoda w każdej chwili, gdy tylko zechce, może przemienić się w wilka, żmiję, niedźwiedzia lub zniknąć sprzed oczu jak porwana wiatrem mgła znad jeziora.

Szedłem w stronę jego namiotu, a strach pętał mi stopy i kolana. Ilekroć jednak chciałem się cofnąć, powracał ku mnie obraz przyjaciela, kazał iść naprzód nawet wbrew strachowi.

Cały obóz spał. Noc znów była cicha, księżyc zaszedł. Stanąłem u wejścia do namiotu Gorzkiej Jagody, pierwszy raz tak blisko, że mogłem dotknąć dłonią wejściowej zasłony. W nocnym mroku, w mdłym blasku gwiazd, malowane na nim postacie, ni to ludzie, ni to zwierzęta, wyciągały ku mnie pazury i paszcze. Z dzioba ptaka-burzy, wiszącego nad wejściem, biegły ku mnie błyskawice, nad moją głową pochylały się zawieszone u wejścia dzidy. Osadzone na ich grotach czaszki niedźwiedzie świeciły wypełnionymi próchnem oczodołami.

Nie — nie mogłem zdobyć się na to, by dotknąć zasłony. Już chciałem się cofnąć, kiedy nagle zasłona drgnęła i stanął nade mną Gorzka Jagoda błyskając białkami oczu. Krzyknąłem. On zaś nachylił się i patrzył uważnie. W końcu rzekł:

— Czekałem na ciebie, mój synu.

Nie mogłem przemówić, odetchnąć głębiej, poruszyć się nawet. Marzyłem o ucieczce, ale wszystko we mnie zamarło. Gorzka Jagoda skinął głową. Skąd Gorzka Jagoda wiedział o mojej obecności?

— Wiedziałem, że przyjdziesz — powtórzył i urwał, jakby czekając na moje słowa.

Przemogłem się więc.

— Mój Tauha — szepnąłem — mój Tauha…

— Wiem — Gorzka Jagoda wyprostował się nade mną straszny i ogromny — wiem, twój Tauha jest chory.

Wybuchnąłem znowu płaczem.

— Ojcze — mówiłem — ojcze… Nie daj, ojcze, aby go wieczna ciemność ogarnęła.

— Idź do swego namiotu i czekaj na mnie. Odegnam od niego Ducha Śmierci.

Kiedy zniknął w tipi, popędziłem z powrotem do psa, a nogom moim pędu dodawał zarówno strach przed Gorzką Jagodą, jak i radość, że zechciał wysłuchać mej prośby.

Tauha leżał nadal na skórze, opadł na bok, z rozchylonej paszczy wysunął język. Ukląkłem przy nim opowiadając szybko i bezładnie, że wszystko już będzie dobrze, że przyjdzie Gorzka Jagoda i uleczy go, będziemy jeszcze biegać razem po puszczy, na łowy, będziemy tropić jelenia, wilka i szarego niedźwiedzia.

Ale Tauha nie słyszał, co mówię, dyszał coraz szybciej i coraz płyciej… Choć był jednym z najczujniejszych psów obozu, nie drgnął nawet, gdy czarownik pochylił się nad nim.

Gorzka Jagoda zaczął go obmacywać. Obejrzał dokładnie oczy, otworzył paszczę, wyciągnął język oglądając go uważnie, nagniótł brzuch. Gdy Tauha jęknął pod uciskiem wielkich dłoni, czarownik skinął głową i począł coś do siebie szeptać. Nie śmiałem się poruszyć. Patrzyłem w nabożnym strachu, jak Gorzka Jagoda rozsypał na dłoni szczyptę przyniesionych ze sobą ziół, utarł je na proch, a następnie zawinął w cienki płat mięsa ugniatając go na niewielki wałek. Potem zaczął opiekać mięso nad ogniem, nucąc cichą piosenkę w nieznanym języku. Gdy skurczyło się w ogniu, wokół zaś rozeszła się dziwna i przenikliwa woń, Gorzka Jagoda urwał swą piosenkę i wsadził gałkę mięsa pomiędzy szczęki Tauhy, przytrzymując je mocno, póki pies nie połknął leku.

Na koniec zgarnął ogień w inne miejsce i ułożył Tauhę na gorącym popiele.

Mijały długie chwile, obaj czekaliśmy bez ruchu. We mnie rosła wdzięczność coraz głębsza. Tauha przestał skomleć, oddech jego uspokajał się, powoli zapadał w sen.

Gdy usnął, czarownik uniósł się i położył rękę na moim ramieniu.

— Musisz, synku, nakarmić go jutro świeżą wątrobą króliczą.

— May-oo, dobrze — odrzekłem. Odszedł.

Po nocnej burzy ranek był czysty jak woda górskiego strumienia. Dobre duchy sprzyjały mi. Nie było wiatru — łatwo będzie podejść do nor króliczych. Skacząca Sowa chciał mi towarzyszyć, ale nie zgodziłem się: wiedziałem, że to ja, i tylko ja, mogę uratować swego przyjaciela, że tylko zdobyta przeze mnie królicza wątroba przyniesie mu zdrowie. Tak kazał Gorzka Jagoda.

Najwięcej nor króliczych znajdowało się u podnóża Skał Skaczącej Kozy. Skierowałem się więc w ich stronę niosąc łuk i pięć ostrych strzał.

Przy pierwszym słońcu byłem już u podnóża skalnych zboczy Skaczącej Kozy.

Minąłem dwa strumienie o wodzie zimnej jak lód, potem małe jeziorko o czarnej wodzie i wreszcie znalazłem się przed zboczem, na którym najczęściej można było spotkać stada królików. Tu przystanąłem, złożyłem łuk i strzały na ziemi, a zwracając się twarzą w stronę wielkiej puszczy począłem modlić się do Nana-bosho, Ducha Lasów i opiekuna zwierząt:

— O, Nana-bosho! Pozwól mi zabić w swej krainie białego zdrowego królika, wypuść na mój szlak jedno małe zwierzątko. Jest mi ono potrzebne, by uratować wielkiego i mądrego psa, mojego przyjaciela Tauhę. Bądź dziś dla mnie łaskawy, łaskawszy niż kiedykolwiek, o wielki Nana-bosho! Skieruj moje kroki na szlak króliczy, skieruj kroki królicze na szlak mojej strzały!

Nieprędko jednak posłyszał Duch Lasów moje słowa.

Słońce wznosiło się coraz wyżej, a ja wciąż bezradnie krążyłem wśród wielkich bloków skalnych. Zamierałem na długie chwile w bezruchu, przeszukując wzrokiem każdy najmniejszy nawet kawałek wielkiego zbocza Skał Skaczącej Kozy, powtarzałem nieustannie w duchu modlitwy do Nana-bosho. Czas jednak mijał daremnie. Co gorsza, zerwał się lekki wiatr i musiałem okrążyć zbocze, aby znaleźć się od strony podwietrznej. Traciłem już nadzieję myśląc, że Nana-bosho nie chce mnie wysłuchać, że więcej ceni sobie życie jednego tchórzliwego królika niż dzielność mego Tauhy. Ale właśnie wtedy, gdy już bliski byłem zwątpienia, nagle, na odległość dwu lotów strzały ode mnie, zza wielkiego bloku kamienia wyskoczył królik. Rozejrzał się trochę nieprzytomnie, jakby pijany blaskiem słońca, powoli pokicał w stronę najbliższego krzaka i ukrył się w jego cieniu.

Musiałem go podejść szerokim łukiem, by w każdej chwili znaleźć się od strony wiatru. Na szczęście i słońce świeciło z mojej strony, sprzyjając memu wzrokowi, a oślepiając wzrok zwierzęcia.

Przypadłem ku ziemi i zacząłem się podkradać. Wolno, cal po calu, posuwałem się naprzód. Nie unosiłem się w górę, choć ostre krzemienie kaleczyły mi pierś i łokcie. Wiedziałem, że mogę wygrać tylko wytrwałością, i choć każdy krok dłużył się niepomiernie, choć bałem się, że królik umknie spod krzaka i przepadnie w swej norze, nie wolno mi się byłeo śpieszyć, póki nie zbliżę się na odległość pewnego strzału. Na koniec dotarłem do niskiego krzaka jałowca, który osłaniał mnie przed wzrokiem zwierzątka, ostrożnie więc podniosłem się, przyklęknąłem na kolano, powoli naciągnąłem łuk.

I w tym samym momencie królik rzucił się szaleńczym skokiem w bok. Uczynił to jednak o ułamek sekundy za późno. Ja zaś, również na ułamek sekundy, osłupiałem. Nie przewidziałem bowiem, że oprócz mnie na królika poluje także ktoś inny.

Oto ogromna szara kula spadła na szary grzbiet zwierzątka. Patrzyłem w osłupieniu, jak ogromny orzeł skalny, wczepiwszy szpony w boki przeraźliwie krzyczącego królika, szerokim uderzeniem skrzydeł unosi w powietrze swoją zdobycz.

Łuk jednak był napięty, strzała na cięciwie. Ogarnęła mnie wściekłość na rabusia unoszącego wytropionego przez mnie królika. Jeszcze jedno uderzenie skrzydeł, drugie, trzecie… — i cięciwa mego łuku zaśpiewała wysokim tonem. Nim orzeł wzniósł się na bezpieczną wysokość, pomknęła za nim strzała. Tracąc oddech ze wzburzenia i nagłej radości ujrzałem, jak dosięgała go i utknęła pod prawym skrzydłem. Wielki ptak zatrzepotał skrzydłami, jeszcze trochę, ostatkiem sił wzbił się nieco w górę, ale już po chwili zaczął powoli na rozpiętych skrzydłach opadać ku ziemi.

Podbiegłem do niego. Żył jeszcze i gotował się do walki. Stroszył pióra.

Prawe skrzydło zwisało mu bezwładnie, ale bił drugim z całą mocą. nie ustępował mi, wyciągał dziób w moją stronę, wściekle sycząc, prawie tak wielki jak ja. W pierwszej chwili cofnąłem się przed nim. on zaś, nieustraszony, groźny i zły. nacierał dziobem i zdrowym skrzydłem. Musiałem uważać — jeden cios ogromnego dzioba wystarczyłby, by zgruchotać kość dłoni. Sięgnąłem po tomahawk.

Walka trwała krótko. Ze szponów martwego ptaka wydarłem królika, którego nie trzeba było nawet dobijać, i zarzuciłem na ramiona podwójną zdobycze Orzeł był bardzo ciężki. Skrzydła rozłożyły się na boki, ogon wlókł się po ziemi. Jak wyglądaliśmy? Chyba tak. jakby wielki ptak trzymając mnie w szponach kierował mymi krokami. Gdy ujrzałem nasz wspólny cień, przeraziłem się — przypominał takie postacie, jakie widniały na naszym totemowym palu. Cień ogromnego człowieka-ptaka.

Dzień był upalny i z trudem dowlokłem się do obozu. Sil dodawała mi radość i duma z nie przewidywanego zwycięstwa. Równocześnie jednak tlił się gdzieś na dnie duszy żal, że tak wspaniałego, tak wielkiego i groźnego wojownika jak ów orzeł dosięgła strzała małego chłopca, który jeszcze się niczemu i nikomu nie zasłużył. Miałem wciąż w oczach obraz rannego ptaka, który do ostatniej chwili walczył, nie kulił skrzydeł, nie chował pod nie głowy.

Zapomniałem jednak o wszystkim, gdy u wejścia do obozu powitał mnie radosny krzyk przyjaciół. Wybiegli na me spotkanie krzycząc i śmiejąc się. Ujrzałem ich okrągłe ze zdziwienia i zazdrości oczy. Oczywiście — zwyczajem dojrzałych, wracających ze zdobyczą z łowów wojowników — nie zwracałem uwagi na dziecięcy wrzask małych Uti, którzy jeszcze nigdy nie upolowali skalnego orła.

Szedłem wprost pod namiot Owasesa.

Krzyk chłopców wywabił starego wojownika z namiotu.

Złożyłem ptaka u jego stóp. Pochylił się nad orłem, zaczął uważnie oglądać jego skrzydła. Dopiero gdy ujrzał moją strzałę, zwrócił ku mnie twarz i chwilę uważnie patrzył. Wszyscy umilkli, on zaś wyciągnął strzałę z tułowia ptaka i wręczając mi ją rzekł:

— Uti, dokonałeś pierwszego męskiego czynu. Idź, nakarm swego psa, jak kazał Gorzka Jagoda, a potem przyjdź do mnie.

Tauha czuł się już o wiele lepiej. Gorzka Jagoda byt wielkim czarownikiem. Jego zaklęcia i zioła miały moc uzdrawiającą. Zapomniałem o tym, że przed chwilą dokonałem swego pierwszego męskiego czynu, i ujrzawszy Tauhę, który na mój widok podniósł się na nogi, omal nie rozbeczałem się jak dziewczyna. Pies witał mnie skomleniem, szedł ku mnie zataczając się na osłabłych łapach. Zawróciłem go do legowiska. Śmiejąc się i opowiadając mu o swych łowach szybko oprawiłem królika i wyciąłem wątrobę.

Tauha rzucił się na nią jak zdrowy głodny pies. Widocznie nic już mu nie dolegało. Razem z ulgą, z radością, że będzie już na pewno zdrów, ogarnął mnie teraz gniew na przyjaciela. Gdy skończył swą ucztę i popił ją wodą z przygotowanymi ziołami, stanąłem nad nim ujmując się pod boki.

— Tauha — mówiłem — jesteś wielkim i mądrym psem, ale byłeś słaby i głupi. Co uczyniłeś, że opadły cię złe duchy choroby? Czy zżarłeś padlinę, czy chore zwierzę? Twój nos cię nie ostrzegł, nie umiałeś panować nad głodem? Ja dokonałem dziś pierwszego męskiego czynu i teraz masz mnie słuchać. Nie pozwalam ci więcej polować, Tauha.

Tauha nie docenił jednak ani mego zwycięstwa nad orłem, ani nie wziął zbyt poważnie moich słów. Pysk opadł mu na przednie łapy i, jeszcze nim wypowiedziałem ostatnie zdanie — spał. Nie miałem mu tego zbytnio za złe. Dzień był piękny, świat był piękny, czekała mnie nagroda ze strony Owasesa. Szedłem przez plac w kierunku jego namiotu, starając się nie zerkać na boki i skryć radość rozpalającą się we mnie coraz szerzej, jak płomień zeschłego jałowca.

Owases czekał na mnie u wejścia do namiotu. Ujął mnie przyjaźnie za ramię i wprowadził do środka. Byłem tu po raz pierwszy i z nabożeństwem rozglądałem się dokoła — namiot pełen był niedźwiedzich, wilczych i jelenich czaszek, pięknej starej broni, tomahawków o rzeźbionych rękojeściach, sczerniałych od starości łuków, dzid zdobionych piórami, skór lśniących i gładkich, czarodziejskich znaków chroniących przed złymi duchami.

Na rozkaz nauczyciela usiadłem na jednej ze skór niedźwiedzich, on przysiadł naprzeciw mnie, podłożył pod plecy miękkie oparcie i rozpalił małą fajeczkę. W końcu podniósł rękę na znak, bym rozpoczął swą opowieść.

Wojownicy szanują swoje słowa. Nie usłuchałem więc natychmiast rozkazu i nie zacząłem trzepać językiem jak wracające znad rzeki dziewczęta. Przymknąwszy oczy przypominałem sobie podchodzenie królika, nagły atak orła, bieg swojej strzały.

W końcu zacząłem mówić — ale wpierw zacząłem wychwalać, jak wypadało gościowi w namiocie Owasesa, jego własne, wielkie myśliwskie czyny, czaszki zabitych zwierząt, jego sławną walkę z szarym niedźwiedziem, jego mądrość nauczyciela. Stary słuchał z opuszczonymi powiekami bez ruchu, bez słowa, chwilami mogło się wydawać, że śpi, gdyby nie to, że dym z fajeczki nieustannie wznosił się drobnymi kłębkami. Podniósł powieki dopiero wtedy, gdy zacząłem opowiadać o chwili, w której dojrzałem swego królika na zboczu Skał Skaczącej Kozy, i od tego momentu nie odwrócił na chwilę nawet oczu, choć czasami słowa więzły mi w gardle. Jeśli nawet bym chciał cokolwiek dodać, cokolwiek przesadzić, dać do zrozumienia, że właśnie nie na królika, lecz na orła polowałem, nie potrafiłbym tego uczynić. Nie mogłem oderwać wzroku od czarnych, lśniących źrenic Owasesa. Mówiłem coraz cichszym głosem, słowa padały coraz wolniej. Gdy skończyłem, czułem się słaby i znużony jak po długiej drodze bez jedzenia i napoju — cały mój wielki męski czyn wydawał mi się teraz błahostką niegodną uwagi. Ale Owases wstał i na jego twarzy ujrzałem rzadkiego gościa — uśmiech. Pochylił się ku mnie, położył rękę na moich wspartych o kolana dłoniach.

— Moje oczy — rzekł — są szczęśliwe, że mogą patrzeć na dzielnego syna Leoo-karko-ono-ma.

Serce moje śpiewało triumfalną pieśń.

— Ojciec mój — odparłem z dumą — pochodził z rodu Tecumseha.

— Tecumseh — skinął głową Owases — był wielkim wojownikiem. Był największym z wodzów naszego plemienia. Tak jak Pontiac, prowadził wojowników do zwycięskich bitew, myśliwców na wielkie łowy, starców na mądre narady. Jego głosu słuchały wszystkie plemiona i kiedy żył, cień klęski nie padał na ścieżki wojowników, a szczęście było gościem każdego szczepu. Kiedy zginął, w każdym namiocie śpiewano o nim żałobne pieśni.

I tu nagle Owases, który nigdy bez potrzeby nie uczynił szybszego kroku, nie skrzywił warg i nie podniósł głosu, zerwał się nagle i zacisnął pięści. Jego głos dudnił teraz jak echo nadchodzącej burzy.

— Tecumseha, dziada twojego ojca, zabili biali. Z jego skóry uczynili sobie pasy do ostrzenia noży. Jego ciała nie pozwolili pochować w Dolinie Śmierci, aby duch wielkiego wodza nie odnalazł drogi do Krainy Wiecznego Spokoju. Zaprosili go na wielką naradę, aby wypalić z nim fajkę pokoju, a on zamiast słowa pokoju spotkał śmierć.

Nie śmiałem się odezwać, nie śmiałem nawet szepnąć. Ale gniew Owasesa i mnie podnosił włosy na głowie, biegł szybkimi dreszczami po plecach. Wojownik umilkł dysząc ciężko, w końcu usiadł naprzeciw mnie i powiedział zmęczonym głosem:

— Tecumseh jest w Krainie Wiecznego Spokoju. Z dumą zawsze patrzył na twego ojca. Dziś pierwszy raz patrzy na ciebie. Dla naszych plemion nastały dni bez słońca. Białych jest więcej niż liści w puszczy. Silniejsi są od nas, wszystkich plemion i szczepów. Ale każdy chłopiec, który wstępuje na ścieżki mężczyzny, to nowa kropla krwi w naszych żyłach. Uczyniłeś dzisiaj to. Niech twoja stopa nigdy nie zbłądzi na ścieżce wojowników.

Nikt jeszcze i nigdy nie powiedział mi takich słów. Powinienem był być szczęśliwy. Nie byłem jednak.

Tego dnia nie chciałem już słuchać niczyjego głosu. Nawet głosu Skaczącej Sowy, nawet szczekania Tauhy. Uciekłem z osady, by skryć się przy Skale Milczącego Wojownika. Wspiąłem się na jej ścianę, przysiadłem na wysokiej półce tuż nad wodną głębią. Patrzyłem na puszczę, wierzchołki drzew pochylały się pod stopami nadchodzącego północnego wiatru. Oto była moja puszcza, mój przyjaciel i mój dom.

Kiedyś przez jej ścieżki przebiegał dziad mego ojca, wielki Tecumseh. Na echo jego głosu szare niedźwiedzie kuliły się niczym małe szczenięta i bledli najgroźniejsi wrogowie. Jak zginął Tecumseh? Widziałem przed swymi oczami ugodzonego strzałą wielkiego orła, który unosi w górę zakrzywiony dziób i nie chyli głowy przed ciosem. Łzy piekły mi oczy. Północny wiatr pędził niskie czarne chmury, słońce opadło za puszczę.

Dopiero w pełnym zmroku posłyszałem gdzieś blisko siebie uparte hukanie puszczyka, głos, jakim często przywoływaliśmy się ze Skaczącą Sową. Zsunąłem się ze skały i z mroku wyskoczył ku mnie cień przyjaciela.

— Czemu mój brat nosi smutek na sercu? — szeptał Sowa gorąco. — Czy Sowa przestał już być twym przyjacielem?

Nie umiałem zachować się jak mężczyzna. Pochwyciłem go w ramiona. Umilkł zdumiony. Ja zaś tłumaczyłem szybkimi słowami:

— Nie, Sowo. Jesteś dla mnie tym, czy dla orła powietrze. Uszy moje są zawsze otwarte, gdy do mnie mówisz, Sowo. Ale dziś słońce dla mnie nie świeci, choć zabiłem wielkiego orła. Jestem smutny, Sowo.

Przyjaciel chwilę jeszcze milczał, łagodnie zdjął moje dłonie ze swych ramion. Widziałem, że się uśmiechnął.

— Owases — powiedział — pozwolił nam w nagrodę wyjechać dziś nocą na ryby. Porzuć swój smutek.

Czy opowiedzieć mu o Tecumsehu? Nie. Niech przynajmniej jego myśli nie mąci gorycz i gniew, które są słabe jak ramiona małych chłopców. Skinąłem więc tylko głową i pobiegłem za nim.

A zresztą — wiosenny deszcz, dziewczęcy płacz i chłopięcy smutek są krótsze od lotu jaskółki. Kiedy dobiegliśmy do brzegu rzeki, na którym leżały kanoe, nasze czółna, śmiałem się już jak Sowa i chełpiłem się swym porannym zwycięstwem. Sowa przyniósł nasze łuki i strzały, mały zapas jedzenia, mogliśmy więc od razu wyruszyć. Owases pozwolił wziąć nawet swoje własne kanoe. Zepchnęliśmy je więc na spokojny przybrzeżny nurt.

Płynęliśmy pod prąd, szybko pracując wiosłami, trzymając się wewnętrznej strony zakrętu. Tu trzeba było szczególnie uważać, bo szybka fala mogła znieść nas pod przeciwległy brzeg, na ostre skały. Pracowaliśmy więc uparcie i w milczeniu, póki nie minęliśmy zakrętu rzeki i póki czółno nie poczęło ciąć swym dziobem cichej tafli szeroko rozlanej znów rzeki.

Wysoki las schodził tu do samych brzegów. Mijaliśmy wydeptane w gęstym poszyciu ścieżki wodopojów. W nocnej ciszy słyszeliśmy czasem szelest przebiegających przez przybrzeżne zarośla zwierząt. Nasze wiosła cięły wodę bez szmćru, nietrudno więc było rozróżnić biegnący tuż przy ziemi lisi krok, nieco szybszy i głośniejszy bieg wilka czy ciężki tupot łosich racic. Tuż za jednym z zakrętów trafiliśmy na całą rodzinę szopów-praczy, małych śmiesznych zwierzątek, które każdy kęs swojej strawy uważnie płuczą przed jedzeniem w wodzie. Spłoszył je dopiero nasz głośny śmiech.

Płynęliśmy długo, uważnie omijając wiry i głazy sterczące z rzeki niczym ogromne grzyby z mchu. Rzeka pojaśniała, gwiazdy wyszły zza chmur, północny wiatr odszedł już dawno na południe.

Do celu, do Jeziora Białej Wydry, dotarliśmy dopiero o tej porze, kiedy wschodnia strona nieba rozjaśniła się takim blaskiem, jakim lśniły niebieskie oczy mojej matki.

Gdy wzeszło słońce, na które czekaliśmy — bo chwila wschodu słońca to najlepsza chwila łowów — w wodzie zatliły się iskry, gęstsze niż gwiazdy na sierpniowym niebie. Płynęliśmy w stronę piaszczystych ławic, gdzie we wczesnym słońcu wygrzewają się tłuste, wielkie szczupaki.

Nagle Sowa odrzucił wiosło i porwał za łuk. Poszedłem za jego wzrokiem — brzegiem szła do wodopoju rodzina jeleni. Przodem kroczył wielki jak przybrzeżna skała, rogaty byk — słońce zapalało białe płomyki na jego rogach. Kroczył tupiąc racicami, nie. dbając o hałas, jaki sprawia, dumny, niczym wielki wódz.

Za nim dążyła łania, o której bok wspierał się młodziutki jelonek, drepczący na drżących, chudych, załamujących się w kolanach nóżkach.

Pochwyciłem Sowę za ramię.

— Połóż łuk — szepnąłem.

— Co?!

— Połóż, powiadam ci.

Jeleń przystanął. Patrzył w naszą stronę. Ustawił się tak, by przesłonić swym ciałem łanię i jelonka.

— Połóż łuk — powtarzałem.

Sowa spojrzał na mnie uważnie, potem wzruszył ramionami i rzucił łuk na dno łodzi.

Odpływaliśmy coraz dalej. Jeleń pochylił głowę nad wodą — jelonek beknął, jakby zaśmiała się mała dziewczynka.

— I tak było za daleko na strzał — powiedziałem obojętnie, ale Sowa, zły, że nie dałem mu spróbować mocy swego łuku, nie odwrócił nawet głowy.

Słońce wyszło już znad wierzchołków drzew, gdy dopływaliśmy do pierwszej mielizny. Z chwilą jednak gdy cień naszego kanoe zawadził o ławicę ryb, zerwała się ona tak nagle, że woda wokół łodzi aż zakipiała. Podpłynęliśmy jak nieostrożne dzieci! Trzeba było cofnąć łódź na głębię.

Woda powoli uspokajała się. Mijały długie chwile oczekiwania, a ciepły blask słońca znowu wabił ryby na mieliznę. Ich srebrne grzbiety lśniły pod wodą jak ostrza noży.

Dopiero gdy spokojne już i pewne siebie tłuste szczupaki znowu zamarły w bezruchu, poczęliśmy delikatnymi uderzeniami wioseł okrążać mieliznę tak, by tym razem nie zawadzić już o nią cieniem łodzi. Wreszcie zbliżyliśmy się na dogodną do strzału odległość.

Tego dnia nie miałem zbytniej ochoty na łowy. Sowa za to szalał. Każda jego strzała wypływała na powierzchnię wody wraz z nadzianą na nią rybą. Gdy przyszedł czas powrotu, całe dno łodzi pełne było wielkich i tłustych szczupaków. Sowa miał szczęśliwą rękę tego dnia.

Namiot, w którym mieszkaliśmy z Sową, był za mały, aby urządzić ucztę ze złowionych szczupaków. Tuż przed zmierzchem rozpaliliśmy za namiotem wielkie ognisko, wokół którego zebrały się najmłodsze Wilki osady. Szczupaki były wielkie i tłuste. Zapach pieczonych ryb znęcił do ogniska nie tylko młode Wilczęta, ale i wszystkie psy z całej osady.

Piekliśmy ryby na wolnym ogniu, wbite na leszczynowe pręty lub strzały, a Skacząca Sowa opow:adał o drodze na jezioro, o ławicach ryb, o jeleniu przy wodopoju — chełpił się swym połowem. Miał zresztą prawo ku temu, bo rzadko udawało się młodym chłopcom złowić na Jeziorze Białej Wydry tyle wielkich ryb.

Mnie zapytywano o mego orła. Nie byłem jednak skłonny ani do układania pieśni na ten temat, ani do opowiadań zbyt szczegółowych. Wybrałem sobie wielkiego tłustego szczupaka i w milczeniu oddawałem się rozkoszy dobrze zasłużonego odpoczynku, łakomstwa i lenistwa.

Ponad szczyty świerków wytoczył się wąski sierp księżyca, gdy nagle ponad całą naszą osadą zagrzmiał głos bębnów. Zerwaliśmy się na równe nogi. Był to głos uroczysty — niskie basowe dudnienie, jakie w tej chwili słyszeliśmy, odzywało się zazwyczaj na początek jakichś uroczystości łowieckich czy wojennych tańców. Oczywiście, nikomu już nie chciało się myśleć o rybach. Połową mego szczupaka zajął się Tauha, my zaś popędziliśmy w stronę Placu Wielkiego Ogniska.

Płonęło już. Obok niego, na okrągłym kamieniu, leżał olbrzymi bęben myśliwski, wyciągany na plac dopiero wtedy, kiedy Gorzka Jagoda miał tańczyć na cześć Wielkich Duchów lub bogów.

Wokół ogniska stali wszyscy wojownicy osady przybrani w najuroczystsze swe stroje — w pióropusze z orlich i sowich piór, w kurty i spodnie z wyszytymi na nich znakami rodowymi i totemowymi. My, mali chłopcy, stanęliśmy za ich plecami drżący z niecierpliwości, czekając na chwilę, kiedy ukaże się naszym oczom Gorzka Jagoda, kiedy wkroczy na plac, groźny i tajemniczy.

Wojownicy śpiewali Pieśń Piór:

O, wielcy wojownicy,Słuchajcie głosu orlich piór,Jak śpiewają o męstwie,Słuchajcie głosu orlich piór,Jak śpiewają o locie wielkiego ptaka.Słuchajcie, jak śpiewa pióro sowyA krok nasz niech będzie lekki I cichy jak jej lot.O, wojownicy”Słuchajcie Pieśni Piór.

Pieśń rozpoczęta niskimi wpierw i cichymi głosami niosła się coraz wyżej, brzmiała coraz silniej. Słuchaliśmy pieśni o piórach orła i sowy, jaskółki i dzikich gęsi, łabędzi i jastrzębi.

Gdy pieśń umilkła, w nagłej chwili ciszy odezwał się pisk polującego orła i oto w krąg wojowników wbiegł czarownik Gorzka Jagoda. Tym razem był od stóp do głów przybrany w ptasie pióra. Wraz z jego pierwszym krokiem wybuchły bębny i piszczałki krótkim wielkim krzykiem i znów umilkły.

Gdy ujrzałem Gorzką Jagodę, zabiło mi serce, utraciłem na chwilę oddech. Gorzka Jagoda miał przyczepione do ramion wielkie skrzydła upolowanego przeze mnie orła. Przez głowę przemknęła mi myśl, jeszcze nieśmiała, ale już pełna nadziei. Nie mnie jednemu przemknęła ona przez głowę, bo i Skacząca Sowa, ujrzawszy skrzydła u ramion czarownika, pochwycił mnie za dłoń i mocno uścisnął. Nie zamieniliśmy jednak ani słowa. Żaden mężczyzna nie powinien wypowiadać na głos swych nadziei, póki się nie spełnią.

Wcisnęliśmy się do pierwszego kręgu wojowników. Tuż koło nas przebiegał Gorzka Jagoda krążąc jak ogromny ptak wokół ogniska. Znów nastała cisza — słychać w niej było tylko świst piór u ramion Gorzkiej Jagody, jego szybki oddech i trzask płonących w ognisku gałęzi.

W końcu, jakby wzbijając się na skrzydłach, czarownik wskoczył na olbrzymi bęben, którego dopadło ośmiu wojowników. Zaczęli oni obracać lewą ręką bęben, prawą zaś wybijać takt tańczącemu czarownikowi. Zaciskałem dłonie na piersiach — Gorzka Jagoda tańczył taniec polującego orła. To powoli ważył się na rozpiętych skrzydłach, to szybko wirował wkoło, czasem znów, złożywszy skrzydła, padał szybko na kolana, by w chwilę potem znów poderwać się wysokim skokiem i znów zataczać tak szerokie koła, jak czynią to wielkie orły skalne.

Głos bębnów wzmagał się raz po raz, opadał na chwilę, by znów przybierać na szybkości i sile. W jego coraz śpieszniejszy rytm zaczął wpadać nowy dźwięk — wysoki, rwący uszy świst piszczałki.

I wtedy z kręgu wojowników wyskoczył pomocnik Gorzkiej Jagody. Niebieski Koń. Pochwyciłem skaczącą Sowę za rękę, spojrzeliśmy na siebie. Niebieski Koń miał pod kolanami uwiązane łapy królicze, wzdłuż twarzy zaś, tuż koło uszu, zwieszały mu się z pióropusza dwa pęki króliczych słuchów.

A więc był to taniec orła polującego na królika.

Gorzka Jagoda wciąż krążył na wielkim bębnie. Coraz to wzmagał się tupot jego stóp. Głosy piszczałek przebijały noc. Płomień ogniska buchał coraz wyżej…

I oto w pewnej chwili „orzeł” Gorzka Jagoda rzucił się na „królika” Niebieskiego Konia. A wtedy? Wtedy zrozumiałem, że moja nadzieja zostanie spełniona. W tej właśnie chwili spośród kręgu wojowników wypadła długa tępa strzała i ugrzęzła między piórami czarownika. Orzeł-czarownik padł.

Nastała wielka cisza. Tylko dalekie echo przyniosło nam z powrotem dudnienie bębnów. Nikt nie śmiał się poruszyć, nikt nie śmiał nawet odetchnąć. Zdawało się, że nawet czerwone języki płomieni zamarły w bezruchu. A kiedy ostry świst piszczałki znów rozerwał ciszę i znów ożyły bębny, czarownik wstał, wzniósł twarz w stronę księżyca i wyrzucił ku górze ręce z krzykiem:

— Sat-okh!

— Saat-ookh! Saat-ookh!

Wszyscy powtórzyli zawołanie czarownika. Imię to poniosło się po raz pierwszy nad osadą, polaną, rzeką i lasem.

Czarownik zaś po raz ostatni zawirował. A potem podbiegł do mnie — chwycił mnie za rękę, wciągnął w środek koła.

— Sat-okh! Sat-okh! Sat-okh! — coraz prędzej krzyczeli wojownicy, coraz ostrzej świstały piszczałki, coraz głośniej biły bębny.

A mnie ogarnęła radość i duma — bo oto czarownik wielki, Gorzka Jagoda, odtańczył przed całą osadą historię mojego zwycięstwa nad orłem i nadał mi imię. Nazywałem się Sat-okh, Długie Pióro. Już nikt nie nazwie mnie Uti-Maleńki!

Mam imię!

Zacząłem tańczyć taniec zwycięstwa i radości.

Dopiero gdy zabrakło mi tchu, gdy po jednym ze skoków padłem na kolana i ciężko było się podnieść, a ktoś pochylił się nade mną i pomógł wstać — dopiero wtedy zauważyłem, że w kręgu wykrzykujących po raz pierwszy moje imię wojowników znalazł się też Wysoki Orzeł, mój ojciec, wnuk wielkiego Tecumseha.