171012.fb2
– To będzie można załatwić z sąsiadem – odparła Janeczka. – Mam nawet pomysł, z tym, że nie od razu. Po przeczekaniu. A tymczasem, jeżeli ktoś z nich przyjdzie piechotą, spróbujemy go wyśledzić.
– Ejże! A jeśli samochodem, to numer! Byle nie taksówką!
– Martwi mnie ciągle, że Czesia nie ma. Ta ławka trochę twarda.
– No dobra, może są umówieni na trochę później. I tak cieszmy się, że nie musimy siedzieć na schodach, niewygodnie i cały dom by nas zobaczył. A tak, proszę, możemy lecieć w ostatniej chwili, jak Chaber powie o Czesiu…
Zaprogramowany na Czesia pies obiegał skwerek bez pośpiechu, wąchając wszystko po drodze. Wiadomo było, że przeciwnika wyczuje z daleka i poinformuje o nim natychmiast. Obserwowali go przez jakiś czas z uczuciem zbliżonym do nabożnego uwielbienia.
Pawełek odwrócił wreszcie wzrok od Chabra i spojrzał w stronę dojazdowej uliczki za śmietnikiem.
– Rany kota, są…! – wrzasnął zduszonym głosem, zrywając się z miejsca.
Janeczka wzdrygnęła się gwałtownie i poderwała również.
– Jak to…? A Czesio…?
Za śmietnikiem stał wiśniowy duży fiat, z którego wysiadały jakieś osoby. Zasłaniał je nieco gęsty krzak i betonowa ścianka. Pawełek przemknął się z drugiej strony i po chwili wrócił.
– Są! To oni! Poznaję dwie sztuki, tego trzeciego tu przedtem nie było. Nie wiem gdzie Czesio, też nie rozumiem, dlaczego go tu nie ma, ale to lepiej. Idziemy na górę?
Janeczka usiadła z powrotem na ławce.
– Nie, jeszcze nie. Powinno ich być więcej, nie? Nie mogą tam wejść inaczej, jak tylko razem, sam mówiłeś. Poczekamy na wszystkich.
– I jak potem wejdziemy?
– Zwyczajnie po schodach. Chyba po schodach wolno chodzić? Będą myśleli, że idziemy gdzieś na górę, to co ich obchodzi.
– Czekaj, sprawdzę numer tego samochodu…
Trzy osoby wysiadły wreszcie i wolnym krokiem zbliżyły się do budynku. Jedna starsza pani i dwóch znacznie od niej młodszych panów, jeden z nich w okularach, a drugi z niewielką bródką. Weszli do środka, ale po chwili pan w okularach wyszedł, zatrzymał się przed drzwiami, zapalił papierosa i rozejrzał się dookoła.
– Czeka na resztę – stwierdził Pawełek. – Siedźmy spokojnie, nie potrzeba, żeby na nas zwracał uwagę. Nie widziałem go tu przedtem, byli tylko tamci dwoje.
– On mi się nie podoba – zakomunikowała Janeczka.
– Bo co?
– Nie wiem. Wydaje mi się podejrzany.
– W jakim sensie?
– Mówię przecież, że nie wiem! Muszę się nad tym zastanowić…
Nie umiejąc sensownie sprecyzować swoich doznań, Janeczka wyraźnie czuła, że z tym panem jest coś nie w porządku. Wyszedł i czeka, niby nic, zapalił papierosa, tamci państwo siedzą może na schodach, albo u tego sąsiada, sąsiad może być niepalący, więc ten pan z papierosem wyszedł na zewnątrz. Normalna sprawa. W dodatku ma uzasadnienie, czeka na pozostałych… Ale jednak czeka jakoś nie tak, nie patrzy na ulicę, tylko rozgląda się wokół, jakby ukradkiem… Jakby chciał udawać, że nic podobnego, wcale na nikogo nie czeka, chociaż przecież właśnie do czekania na resztę spadkobierców ma pełne prawo…
Podzieliła się swoimi wrażeniami z Pawełkiem w sposób dość niejasny i chaotyczny. Pawełek zgodził się z nią bez wahania.
– Niech go Chaber obwącha! – zażądał stanowczo. – Na wszelki wypadek.
– W takim razie musimy go jakoś nazwać, bo coś trzeba powiedzieć psu.
– Ma okulary. Okularnik!
Następne dziesięć minut zostało poświęcone tresurze. Chaber powinien obwąchać i zapamiętać Okularnika dyplomatycznie, żeby nie zwrócić na siebie jego uwagi. Trudno było oczekiwać, że obwąchiwany nie zauważy dużego, rudobrązowego, lśniącego psa, jedyną metodą zatem pozostało wzięcie byka za rogi.
Rozglądający się nieznacznie dookoła Okularnik ujrzał nagle obok jasnowłosego, zakłopotanego chłopca. Chłopiec ukłonił się.
– Przepraszam pana bardzo, czy może mi pan powiedzieć, która teraz jest godzina? – spytał grzecznie. Okularnik spojrzał na zegarek.
– Pięć po pierwszej.
Chłopiec podziękował i spojrzał na swój zegarek. Wskazywała wpół do dwunastej.
– Stanął, czy co? – mruknął z troską i zaczął go nastawiać. Potem ukłonił się jeszcze raz i odbiegł.
Mimo woli Okularnik obserwował jego manipulacje z zegarkiem, jakieś dziwaczne i wyjątkowo niezręczne i prawie przeoczył dużego, brązowego psa, kręcącego się pod nogami. Pawełek zrobił, co mógł, żeby zająć rozmówcę. Pouczenie Chabra wzięła na siebie Janeczka.
Ledwie obaj zdążyli wrócić do niej nieco okrężną drogą, nadjechała taksówka. Wysiadły z niej trzy osoby, tym razem dwie panie i jeden pan, wszyscy dość wiekowi. Zatrzymali się na chwilę, witając z Okularnikiem, po czym weszli do środka.
– To jest adwokat – poinformował Pawełek.
– Ten co teraz przyjechał?
– Tak. To do niego gadali „panie mecenasie”.
– I co? To już wszyscy?
– Nie wiem. Chyba nie…
W tym momencie podjechał mały fiat i wysiadło z niego jeszcze dwóch panów, jeden starszy, a drugi znacznie młodszy. Z Okularnikiem przywitali się dość sztywno. Weszli do domu już wszyscy razem, z tym, że Okularnik puścił ich przodem, wchodził ostatni i jeszcze oglądał się za siebie, przepatrując skwerek.
– Punktualni – pochwalił ich Pawełek. – Chyba na pierwszą byli umówieni. A Czesia jak nie było, tak nie ma. Na schodach przecież nie siedzi, sprawdziliśmy cały dom.
– Czy to ci sami, co byli poprzednio? – spytała Janeczka. – Jak była ta awantura o komodę?
– Ci sami, tylko bez tej facetki z laską. I bez Okularnika. Reszta była w komplecie, a do tego sąsiad. Idziemy?
– Idziemy. I od razu na górę. Rzeczywiście, to jest podejrzane, że nie ma Czesia…
Czesia nie byk) z przyczyn całkowicie od niego niezależnych. Nie wiadomo, kto bardziej czekał na lecące z Algierii breloczki, bezpośrednio zainteresowany Zbinio, czy obojętny wobec kolekcjonerstwa Stefek. Przybycie breloczków oznaczało wizytę Janeczki i Pawełka, czyli osobisty kontakt z bóstwem. Pawełek stanowił wprawdzie tylko dodatek do bóstwa, ale też w jakiś tajemniczy sposób rozsiewał wokół siebie coś, jakby nadziemską mżawkę. Woń cudu. Przedsmak atmosfery upojenia. Codzienne oglądanie Janeczki w szkole w najmniejszej mierze nie zaspokajało potrzeb serca, przeciwnie, wzmagało pragnienie zacieśnienia znajomości, znalezienia się znów w sytuacji osobistej, wręcz intymnej współpracy. Pawełek ględził coś o dwóch tygodniach, dwa tygodnie to były dwa wieki, tak długo czekać Stefek absolutnie nie był zdolny.
Pamiętając z jednej strony o użyteczności Zbinia, z drugiej zaś o stosunku Stefka do Chabra, Janeczka raczyła od czasu do czasu spoglądać na wielbiciela nieco łaskawszym okiem. Skutki tego były straszliwe, emocje Stefka bowiem nie mieściły się w środku i musiały wydostawać na zewnątrz. Inaczej groziło mu uduszenie, albo nawet pęknięcie. Uczucia pod wielkim ciśnieniem bez najmniejszego trudu zdołały wyrwać wkopaną w szkolny trawnik ławkę, stłuc szybę w drzwiach wejściowych, wrzucić tornister kumpla na dach budynku, a przy ściąganiu go za pomocą różnych przyrządów urwać rynnę i wybić szybę także w oknie pokoju nauczycielskiego na pierwszym piętrze. Pomniejsze szkody trudno było zliczyć. Wyłącznie dotychczasowa niekaralność Stefka oraz jego niezłe wyniki w nauce pozwoliły uniknąć gromkich konsekwencji i poprzestać na wezwaniu „kogoś z rodziców”.
„Ktoś z rodziców” w postaci ojca załagodził sprawę i spowodował pozytywną zmianę. Ojciec Stefka nie był półgłówkiem, zorientował się, że synem targają jakieś nowe, wielkie namiętności i postarał się ukierunkować je twórczo.