171012.fb2
– „W doskonałym momencie zdarzyła ci się ta choroba”, powiedział Okularnik i słowo ci daję, zgrzytał zębami. A Czesio na to: „na drugi raz przyjdę, choćbym miał zdychać”…
– Nie, ja będę mówić – przerwała Janeczka. – Sprawdzimy, czy dobrze zapisałam. Ty słuchaj i pilnuj, żeby niczego nie brakowało. Okularnik: „zdechnięty mi jesteś na nic. Drugiej takiej okazji nie będzie”. Czesio: „to tak zrobię, jak pan kazał”. Okularnik: „adres pamiętasz”? Czesio: „tak jest, Piekarska, Zamojskie… „ Okularnik: „zamknij się, ja znam ten adres… „
– No właśnie – mruknął ze wstrętem Pawełek. – Podlec głupi…
– Podlec mądry – poprawiła sucho Janeczka – Okularnik: „tak zrobisz, jak mówiłem. Zjeżdżaj. Nie znamy się”. I naprawdę Czesio nie odezwał się już ani jednym słowem?
– Nic, mówiłem. Żadnym słowem. Poskamlał jeszcze tylko i pomamrotał, ale nawet litery nie dało się zrozumieć. Zapakował się i poszedł, i cześć.
Janeczka starannie wygładziła kartki zeszytu w kratkę.
– Myślałabym, że to jest na Piekarskiej, bo pytał o adres – rzekła z zadumie. – Żeby nie Zamojskie. Urwał w tym miejscu?
– Jak nożem uciął.
– No więc uważam, że to musi być jakaś pani Piekarska na Zamojskiego. Okularnik wysłał do niej Czesia po coś. Nie wiem, czy na Zamojskiego mieszka dużo Piekarskich, ale chyba powinniśmy ją znaleźć. Na wszelki wypadek.
– Na wszelki wypadek to musimy sprawdzić, czy ona w ogóle żyje – zauważył Pawełek. – Bo skoro Czesio lata po nieboszczykach…
– Po nieboszczykach lata dla pana Fajksata!
– No może… Czekaj, spojrzę do tej książki telefonicznej. Piekarska na Zamojskiego… Czekaj… O rany, Piekarskich prawie tyle co Barańskich!
– Nie patrz w ogóle na nazwiska, tylko na adresy – poradziła Janeczka. Wsparła łokcie o blat biurka i czekała cierpliwie.
– Coś takiego! – zdziwił się Pawełek. – Tylko jedna Piekarska mieszka na Zamojskiego! Nie do uwierzenia. Piekarska Jadwiga, Zamojskiego 27. Mieszkania nie ma, ale to już mięta.
Janeczka starannie zapisała w zeszycie nazwisko i adres.
– Trzeba się jakoś dowiedzieć, czy ona ma coś wspólnego z tymi spadkobiercami, bo może to jest całkiem inna sprawa, która nas wcale nie obchodzi. Jeszcze się nad tym zastanowię. W piątek pójdziemy do Zbinia…
Pawełek już chciał zapytać, po co do Zbinia i dlaczego akurat w piątek, ale się opamiętał. Sam to wiedział doskonale. W czwartek powinny przylecieć breloczki od ojca, a Zbinio musi dołożyć wysiłków i zacieśnić komitywę z Czesiem. Możliwe zresztą, że nie Zbinio, tylko Stefek…
– Stefek… – zaczął.
– Stefek służy do czego innego – przerwała Janeczka. – Stefek jest od dywersji, a Zbinio może się więcej dowiedzieć. Niech się wysili, bo chałę dostanie. Mam nadzieję, że te breloczki będą porządne!
– Ale! – przypomniał sobie Pawełek – znalazłem na strychu takie coś.
Pogrzebał w kieszeni i wyciągnął prześliczną blaszkę, dość grubą, lekko wygiętą, w kolorze przykurzonego złota.
Wygrawerowana była na niej precyzyjnie głowa konia w kółku i jakiś napis po niemiecku. Zrozumieli z niego tylko słowa „premium” i datę.
– Jakaś nagroda – orzekła Janeczka. – Pewnie końska. 1938 rok, strasznie stare. I myślisz, że co?
– Wiem, że to jest mosiężne – odparł Pawełek. – Ale nawet gdyby było ze złota, nie szkodzi. Tu się wywierci elegancko dziurkę, w rogu, o! I będzie breloczek, jeden na świecie. Takie breloczki z końskimi dyrdymałami są, wiem na pewno, bo Zbinio ma jeden, ale zupełnie inny. Tylko muszę znaleźć odpowiedni drut, miedziany chyba, żeby kolor pasował.
Janeczka zerwała się z krzesła.
– Jest! Czekaj! Mam takie!
Ona też posiadała liczne skarby, tyle że starannie schowane. Nie poniewierały się po całym pokoju tak jak u Pawełka, ułożone były w pudle, w najdalszym kącie szafy. Pośpiesznie wyciągnęła pudło i zaczęła w nim grzebać. Pawełek z szalonym zainteresowaniem patrzył jej na ręce.
Z samego dna, spod pęku czarnych piór, jego siostra wydobyła starą i mocno podniszczoną balową torebkę z kremowego zamszu, wytłaczanego z złote zygzaki. Ucho torebki przyczepione było do niej dużym, tombakowym kółkiem.
– Klasa! – ucieszył się Pawełek. – Pierwszorzędnie! Teraz tylko takie małe…
– Czekaj, to nie koniec! – przerwała dumnie Janeczka, sięgając do torebki. Wyjęła z niej maleńki, złoty kluczyk, prawdopodobnie od jakiejś nie istniejącej już szkatułki. Przyłożyła go do kółka i blaszki, pasował idealnie.
– Nie złoty, sprawdzałam – rzekła z naciskiem. – Już akurat nie mam nic lepszego do roboty, tylko pchać w Zbinia złoto. Zawiesisz go razem z tym, żeby już na pewno było wiadomo, że to breloczek do kluczy. Żeby mu nic głupiego nie przyszło do głowy.
Pawełek odniósł się do całego przedsięwzięcia z najwyższym uznaniem. Janeczka wróciła do biurka.
– Tylko żadnego dawania od razu – ostrzegła. – To będzie nasza ostatnia deska ratunku. To jest zabytek i drugiego takiego nie ma na świecie. Niech się Zbiniowi nie wydaje, że dostanie to tak za nic.
– Ale trzeba mu będzie pokazać na wabia.
– Na wabia można. Pokazać i zabrać. Poprzyczepiaj to do siebie, żebyśmy mieli gotowe w odpowiedniej chwili, bo nie wiem, kiedy będzie odpowiednia chwila. Czekaj, musimy wrócić do Barańskich, bo to jest poważna sprawa, ja chcę wiedzieć, czy ten Barański z Bonifacego ma jakiś sens.
– Ma! – zawyrokował Pawełek. – Nie może nie mieć. Włazi nam w sprawę dwustronnie. Fajksat krzyczał o Bonifacym, numer telefonu był w szufladzie pani Spayerowej… Nie, nawet trzystronnie, zapisany był w katalogu wuja pani Amelii. Wszędzie się plącze, to niby co to znaczy?
– To nie Bonifacy się plącze, to znaczki – uczyniła odkrycie Janeczka, marszcząc brwi i spoglądając w okno. – Jeżeli te wszystkie osoby zbierają znaczki, nic dziwnego, że się plączą. I właściwie jeżeli Czesio… Nie, wcale nie Czesio, tylko pan Fajksat. Jeżeli pan Fajksat szuka ich już od początku świata, nic dziwnego, że trafił. I nic dziwnego, że myśmy trafili za nim. Ja bym poważnie porozmawiała z dziadkiem.
– Bo co?
– Bo on znów próbuje wszystko przed nami ukrywać. Tymczasem trzeba wiedzieć, na co trafiał, jak sam szukał. I w jaki sposób. Bo może też trafił na przykład na pana Borowińskiego, na pana Spayera, na panią Piekarską i tak dalej. Może to jest normalna rzecz, a dopiero dalej zaczyna być trudno.
– Na Barańskich trafił.
– No więc właśnie. Na pani Nachowskiej jakoś go zatyka…
– Na rodzinie Barańskich też go zatyka.
– Toteż mówię. Tym bardziej trzeba z nim poważnie porozmawiać. Chodź, idziemy od razu! Niech powie, jak mu to wychodziło…
Okazało się, że dziadek trafiał nieco inaczej. Niewątpliwie stosował inne metody, nie właził pod stół w klubie filatelistycznym, nie czaił się po skwerkach i nie wysiadywał na cudzych klatkach schodowych, zbierając śmieci ze starych szuflad. Grzebiący w nekrologach Czesio w najmniejszym stopniu nie zwróciłby na siebie jego uwagi. Nie czynił też ze swoich poszukiwań żadnej tajemnicy, dopytywał się jawnie, prosił o pomoc znajomych filatelistów, wyjaśniał, o co chodzi. Jasne zatem było, że dopomagali mu wyłącznie ludzie uczciwi i przyzwoici, na sukcesy wśród złodziei, oszustów i krętaczy nie miał żadnych szans.
– Pan Borowiński, pan Borowiński… – pomrukiwał, szukając w pamięci. – Nie, nie przypominam sobie takiego. Mogłem się z nim zetknąć, ale nie pamiętam. Natomiast pan Spayer tak, owszem. Interesował się znaczkami, bywał w klubie, coś kupował, ale mam wrażenie, że chodziło mu raczej o lokatę kapitału. Poza tym działo się to już dawno, co najmniej piętnaście lat temu. Potem jakoś znikł mi z oczu…
– Umarł – poinformował Pawełek.
– Jak to? – zdziwił się dziadek. – W tamtym czasie umarł? Niemożliwe, coś bym o tym słyszał!
– Trochę później – uściśliła Janeczka. – To znaczy nie dawniej, niż dwanaście lat temu. Znikł ci z oczu na trzy lata, a potem umarł.
– Pewnie sobie ulokował ten kapitał – uczynił przypuszczenie Pawełek. – Widziałeś jego znaczki?