171012.fb2
Zapoznali go dość dokładnie z całą aferą, przy okazji precyzując najnowsze wnioski.
– Właściwie pani Nachowska, która nic nie chciała powiedzieć, wszystko nam powiedziała – rozważała Janeczka po opisie wizyty. – Gdyby tam się nie plątały znaczki z kolekcji dziadka, ucieszyłaby się i powiedziała, że to nie to, więc możemy się odczepić. I z głowy. Tymczasem wręcz przeciwnie, więc te znaczki tam są.
– I Barański w tym tkwi na mur – przyświadczył Pawełek. – Przeworski też.
– Zwracam wam uwagę, że ona bała się o was już od wczoraj – wtrącił pan Dominik. – Mogła stracić głowę, widząc was dzisiaj…
– I porządne łgarstwo nie przyszło jej na myśl – zgodziła się Janeczka. – Bo mogła jeszcze udawać, że się ucieszyła…
– Miała mało czasu – przerwał Pawełek. – Domyślała się pewnie, że zaraz przyleci Ropuch i chciała się nas pozbyć czym prędzej. Udawać te rozmaite uciechy i inne takie, to można na spokojnie, a nie w nerwach.
– Bardzo słuszna uwaga – pochwalił pan Dominik. – Została zaskoczona waszą wizytą, była pełna obaw, a zarazem rozterki, bo myślę, że znacznie chętniej nawiązałaby współpracę z wami niż z tą przedziwną szajką szantażystów. Szkoda, że ten syn… A propos, czy wy się nie boicie?
– Czego? – zdziwiła się Janeczka. – Przecież nie mamy syna?
– Nie o syna. O siebie. Nie boicie się, że naprawdę ktoś wam może zrobić coś złego?
– E tam! – prychnął wzgardliwie Pawełek. – Mogli nas pomordować arabscy złodzieje, to owszem, to było coś! Możliwe nawet, że trochę nas to przepłoszyło, ale tu? Nasi? Dużo nam zrobią!
Pan Dominik zaniepokoił się lekko. Na ile zdołał się zorientować, afera była nieprzyjemna, a wmieszani w nią ludzie prezentowali brutalną bezwzględność. Nie zrezygnują ze swoich zysków bez żadnego oporu tylko dlatego, że usiłuje im przeszkodzić dwoje dzieci. Postarają się po prostu usunąć przeszkodę.
– Powiem wam, co mogą zrobić – oznajmił stanowczo. – I mam nadzieję, że potraktujecie moje słowa poważnie. W najlepszym wypadku mogą być dla was niemili, zrobić ordynarną awanturę, ewentualnie uderzyć. Mogą włączyć rodziców i szkołę, oskarżając was o występne czyny, stosując nawet jakieś prowokacje. W najgorszym razie mogą stracić panowanie nad sobą i posunąć się nawet do zabójstwa, może przypadkowego, ale to żadna pociecha. Liczycie się z czymś takim?
Janeczka poruszyła się i wyprostowała na krześle z wielką godnością, co pan Dominik, mimo niepokoju, zarejestrował w pamięci ze szczerym zachwytem.
– Po pierwsze, rodzice uwierzą nam – zakomunikowała sucho. – A przed szkołą zaświadczy dziadek. Po drugie, wcale nie zamierzamy pchać się im pod rękę, a awantury niech sobie robią dwadzieścia razy dziennie. A po trzecie, wszystko inne załatwi Chaber.
– Jak załatwi…?
– Wszystko powie i przed wszystkim ostrzeże. Zawsze wiemy, co będzie, bo on jest zwyczajnie genialny.
– Tak prawdę mówiąc, to już parę razy uratował nam życie! – westchnął Pawełek. – Nie ma o czym gadać, przy tym psie możemy nie bać się niczego. Ale niech będzie, rozumiemy, że może być niebezpiecznie i weźmiemy to pod uwagę.
Pan Dominik z powątpiewaniem popatrzył na niego, a potem zajrzał pod stół i obejrzał psa. Genialny był niewątpliwie i udowodnił, że zna się na ludziach, ale nie wyglądał zbyt groźnie.
– Wiecie – zaczął niepewnie. – To jest łagodny i delikatny pies…
– Akurat! – fuknął z wyższością Pawełek. – Trzeba go było zobaczyć w tym arabskim kamieniołomie. Delikatny był, że hej!
– Warczał tak, jakby go tam było całe stado – wyjaśniła uprzejmie Janeczka. – A zębów miał co najmniej osiemdziesiąt. Uciekli wszyscy.
Pana Dominika arabski kamieniołom zainteresował w najwyższym stopniu, ale nie dane mu było na razie poznać związanych z nim wydarzeń. Janeczka i Pawełek trzymali się tematów bieżących.
– Tak mnie ta pani Nachowska ogłuszyła, że do tej pory nie mogę sobie przypomnieć, co tam było z Przeworskim – zwrócił się Pawełek do siostry. – Coś tam powiedziałaś takiego… Co to było?
– W notesie…
– Tak pamiętam. Ale coś jeszcze…
– Na kartce z szuflady. Przew w nawiasie. Obok telefonu Barańskiego.
– Aaaa…!
– I od razu, jak ona się tak przestraszyła, zgadłam, że to Przeworski i że musiał mieć znaczki.
– Kto to jest Przeworski? – zaciekawił się pan Dominik.
– Nie wiemy – odparła Janeczka. – Ale to mało ważne. Ważne, że się plącze przy znaczkach i albo je kupował, albo sprzedawał…
– Albo kradł – podsunął Pawełek.
– Albo jemu ukradli. Wszystko jedno, jestem pewna, że teraz oni je mają.
– Albo pani Spayerowa. To znaczy, pani Piekarska. To znaczy, pani Piekarskiej mogą świsnąć sprzed nosa. Janeczka wsparła łokcie na stole i brodę na dłoniach.
– Z tym trzeba będzie coś zrobić – rzekła w zatroskanej zadumie. – Pomyślę jeszcze. Szkoda, że z pani Nachowskiej nie ma żadnego pożytku. Żeby ten jej syn pękł!
Przysłuchujący się chciwie pan Lewandowski wyraźnie poczuł, że powinien włączyć się w sprawę i posłużyć pomocą. Został obdarzony zaufaniem. Byłoby nieprzyzwoicie nie odpłacić wzajemnością.
– Dobra – zdecydował się. – Powiem wam prawdę. Ja znam tego syna…
Breloczek z końską głową wprawił Zbinia w istny szał. Informacja, iż jest to zabytek, jedyny na świecie, prawie nie była już potrzebna, niemniej wzmogła jego pożądanie. Ceną upragnionego przedmiotu były kontakty Czesia z Okularnikiem. Zbinio zatem zmobilizował siły.
Czesiowi nawet do głowy nie przyszło, iż osobnik, powyżej uszu pogrążony w breloczkach, mógł w najmniejszym bodaj stopniu zainteresować się czymkolwiek innym i zapamiętać choć słowo na inny temat. Został wprawdzie z naciskiem pouczony przez swoich mocodawców, że gęba powinna mu służyć do spożywania posiłków, a nie do wydawania dźwięków, ale był zdania, że szkodliwość dźwięków potrafi sam ocenić. Zbinio pod tym względem w ogóle się nie liczył. Gdyby to był inny kumpel, na przykład Romek… Romek miał jakieś głupkowate, dziennikarskie ciągoty, redagował szkolną gazetkę, pisał rozmaite bzdety i wysyłał gdzie popadnie, coś mu tam nawet raz wydrukowali, rwał się do informacji i wszystkie rozpowszechniał, Romek owszem, gorszy niż gigantofon, przed takim Romkiem należało milczeć jak głaz. Ale Zbinio…? Zbinia interesowały breloczki i jakieś maszynerie napędzanie elektrycznie, poza tym nie obchodziło go nic, a Czesio w końcu musiał od czasu do czasu odezwać się do kogoś ludzkim głosem.
Zbinio był jednostką w gruncie rzeczy dość przyzwoitą. Gdyby Czesio w sposób jednoznaczny obdarzył go zaufaniem, wyjawił sekrety i zażądał utrzymania tajemnicy, Zbinio byłby w kłopocie, co z tym fantem zrobić. Zaufania się nie zdradza, jest to świństwo i hańba. Na szczęście Czesio zaufania nie prezentował, zwierzał się półgębkiem, na uprzejme pytania nie reagował i w dodatku kręcił. Szlachetność wobec niego nie obowiązywała, Zbinio zatem mógł wydrzeć z niego podstępem, co tylko się da. Przyćmiony blask breloczka z końską głową opromieniał wszelką działalność.
– Okularnik w znaczkach nie siedzi – zawiadomił tonem obojętnym i niedbałym, z całej siły starając się ukryć swoje emocje. – Nadział się na Czesia na Saskiej Kępie przy tych tam jakichś pierepałach spadkowych. Czesio gadatliwy nie jest, słowo z pyska wypuszcza jakby go dławiło, ale wykombinowałem, że chcą razem zrobić lepszy kant. Są tam jakieś znaczki ekstra super i Okularnik zamierza je podmienić. Zabrać te lepsze, podłożyć byle śmieć i razem ilość będzie się zgadzała, tylko w jakość nie przejdzie. Rozumiecie pewno, o co tu chodzi?
Z wysiłkiem oderwał wzrok od zdobiącej środek stołu złotawej blaszki i spojrzał na swoich rozmówców. Janeczka i Pawełek patrzyli na niego niemal ze zgrozą.
Rozpocząwszy działalność wywiadowczą w poniedziałek, nie mieli cierpliwości czekać do piątku. Zdopingowany namiętnością Zbinio przyłożył się nieco i pierwszych informacji mógł udzielić już w środę wieczorem. Przyszli z wizytą, a przedmiot targu leżał na stole dla zachęty. Siedzieli przy tym stole we troje, Stefek zmiatał z podłogi szczątki donicy do kwiatów razem z ziemią i resztkami rośliny, na szczęście i tak już zdechłej i wysuszonej. Tynk i farbę ze ściany, w której udało mu się wybić niewielką dziurę za pomocą krzesła, uprzątnął już wcześniej.
– Czesio ma dostarczyć te śmieci na wymianę – ciągnął Zbinio, znów wpatrzony w breloczek. – Jakieś tam mają komplikacje i coś im nie wyszło…
Stefek pod oknem kaszlnął demonstracyjnie. Pawełek spojrzał na niego z roztargnieniem. Janeczka błyskawicznie zrozumiała, że pożyteczne uczucia należy podkarmiać, bo inaczej mogłyby osłabnąć z głodu.
– Tak, to dzięki niemu – wtrąciła z umiarkowanym uznaniem, gestem brody wskazując Stefka.
Stefkowi wybuch błogiego szczęścia z miejsca dodał rozmachu. Kawałek rozbitej donicy oderwał od firanki kilka frędzli, a ziemia ze śmietniczki przeniosła się na nogi Zbinia. Zbinio przypomniał sobie nagle, że ma brata.
– Co jest…? Co za jakaś… Paralityk cholerny, pozamiatać nie umiesz, czy co? – zdenerwował się, wytrzepując kapcie. – Jazda z tym do kuchni i przynieś kompot! Ja tu załatwiam interesy, nie potrzebujesz w to nosa wtykać!
– Potrzebuję – zaprzeczył krótko Stefek.
– Ejże…!