171012.fb2
– Bo co? – spytał z zainteresowaniem.
– Muszę chyba zacząć od początku – westchnął dziadek. – Jeżeli chcecie posłuchać…
– No pewnie, że chcemy! – wykrzyknęła Janeczka, podrywając głowę.
Pawełek aż prychnął.
– W ogóle stąd nie wyjdziemy, dopóki nie opowiesz – zapewnił niezłomnie.
Dziadek całkowicie już wrócił z fotelem na poprzednie miejsce i wsparł się łokciem o blat biurka. W drugiej ręce trzymał fajkę.
– Byłem bardzo młodym chłopcem, kiedy znałem pewnego pana, filatelistę – zaczął, zamyślając się. – Było to jeszcze przed wojną. Dziadek tego pana pracował na poczcie akurat w okresie, kiedy pojawiły się pierwsze polskie znaczki, to znaczy pomiędzy rokiem 1860 a 1865. Znaczki Królestwa Polskiego. Zainteresował się tym pierwszym polskim znaczkiem i zgromadził sobie jego wszystkie odmiany, oczywiście czyste, kupowane bezpośrednio na poczcie, gdzie przecież pracował i gdzie miał do dyspozycji wszystkie przychodzące arkusze. Przeglądał je, wyławiał wszelkie niedokładności, odmiany koloru i tak dalej i cały swój zbiór przekazał wnukowi, to znaczy temu panu.
– A ojciec tego pana co? – przerwała z zaciekawieniem Janeczka.
– Ten pan miał na imię Franciszek i nazywajmy go tak, żeby nam się nie myliło. Ojciec pana Franciszka już nie żył w owym czasie, umarł wcześniej niż dziadek, znaczkami się nie interesował. Natomiast pan Franciszek owszem. Zaraz po pierwszej wojnie światowej również zaczął pracować na poczcie, był tam niejako następcą swojego dziadka i oczywiście również kolekcjonował znaczki, z tym, że już w znacznie szerszym zakresie. Ten pierwszy zbiór uzupełnił znaczkami stemplowanymi, próbując stworzyć dwie identyczne kolekcje, jedną czystą, a drugą kasowaną. Udało mu się to prawie całkowicie. Ponadto zdobył także inne znaczki, w tym nasze osławione dziesięć koron z zaboru austriackiego. Przestemplowane na „Poczta Polska”. Tego znaczka opłaty ocalało około osiemdziesięciu sztuk, natomiast tego samego wzoru znaczka dopłaty pozostało, o ile wiem, zaledwie piętnaście…
– Piętnaście sztuk na całym świecie? – spytała Janeczka z niedowierzaniem.
– Piętnaście sztuk na całym świecie – potwierdził dziadek. – Pan Franciszek to miał, czyste i kasowane, widziałem na własne oczy.
– I co? – spytał z przejęciem Pawełek, bo dziadek umilkł, znów kilkakrotnie ciężko wzdychając.
– I tu powoli dochodzę do moich obecnych zmartwień. Kiedy w czasie powstania dom pana Franciszka się zawalił, jego w tym domu nie było. Leżał w szpitalu. Szpital się również zawalił, ale pan Franciszek się uratował, dotarł do swojej rodziny i umarł dopiero w trzy lata później, to znaczy już po wojnie. Widziałem się z nim krótko przed jego śmiercią. Jak wiecie, mnie przez całą wojnę też nie było, w trzydziestym dziewiątym roku wyjechałem sobie na wakacje i już nie zdołałem wrócić. Wróciłem dopiero po wojnie, odnalazłem pana Franciszka i dowiedziałem się od niego, że przed pójściem do szpitala próbował zabezpieczyć swoje zbiory. Mianowicie powkładał wszystko do żelaznych pudeł, oczywiście odpowiednio opakowane i zamierzał te pudła zakopać w piwnicy. Zwlekał z tym, bo się źle czuł i w rezultacie nie zdążył. Poszedł do szpitala, a w domu została jego żona, która zginęła w czasie powstania. Proponowała przedtem, że może ona zakopie pudła, znała jego zamiary, ale nie wiadomo, zakopała, czy nie, żywej pan Franciszek już jej nie widział. Dom się zawalił niecałkowicie. W tej części, gdzie mieszkał pan Franciszek, zawaliły się tylko dwa górne piętra, czwarte i trzecie, on mieszkał na czwartym. Reszta się paliła. Razem wziąwszy, było to jedno gruzowisko.
Dziadek umilkł i znów zaczął opróżniać fajkę. Pawełek podsunął schodki bliżej biurka.
– I gdzie to twoje obecne zmartwienie? – spytał niecierpliwie.
Dziadek westchnął znowu.
– Właśnie do niego dochodzę. Otóż w tym wszystkim wcale nie jest pewne, że jego znaczki przepadły. Przeciwnie, jestem przekonany… Ale zaraz do tego wrócę. A zatem, mogły zostać zakopane w piwnicy i wówczas nic by się im nie stało. Mogły także znaleźć się w tych żelaznych pudłach pod gruzami, na przykład na poziomie drugiego piętra, albo na podwórzu, gdzie wielka część domu runęła. Wówczas również mogły ocaleć nawet w czasie pożaru, bo paliło się tylko to co było na wierzchu, a nie to co pod spodem, później już ta ruina nie była specjalnie podpalana. Równie dobrze pudła się mogły rozlecieć, albo znaleźć akurat w ogniu, wówczas oczywiście zawartość by się zwęgliła. Pan Franciszek powiedział mi o tym po to, żebym spróbował poszukać. Wiedział, że jest ciężko chory, przeczuwał, że umrze, więc scedował to na mnie. Ja już byłem wtedy poważnym zbieraczem, wiadomo było, że tego nie zmarnuję, zostałem niejako strażnikiem tego filatelistycznego skarbu. Oczywiście rozpocząłem starania, ale w momencie kiedy znalazłem się w tym budynku, on już zaczynał być odgruzowywany i porządkowany. Sam go odgruzowywałem. Rozmawiałem z ludźmi, pojawiły się tam jakieś plotki, że podobno ktoś znalazł żelazną szkatułkę, ktoś inny specjalnie szukał, bo wiedział, że w tym domu mieszkał filatelista i odnalazł jakieś ocalałe zbiory. Byłem przekonany, że to właśnie te i z kolei zacząłem szukać owego kogoś. Parę lat to trwało. Nie będę wam tu opisywał wszystkich kolejnych perypetii, ale teraz już nie mam wątpliwości, że ktoś taki istniał, a może do dziś istnieje. Przez trzecie i czwarte osoby dowiedziałem się, że widziano bardzo charakterystyczne zestawienia… A, właśnie, zapomniałem wam powiedzieć, że pan Franciszek miał także Merkurego w specyficznej postaci, mianowicie czyste czworobloki wszelkich wartości i odmian, to znaczy po cztery znaczki razem. Kasowane również miał wszystkie, ale pojedynczo. No i ktoś widział Merkurego, te czwórki, a równocześnie pełny komplet austriackich przedruków razem z dziesięciokoronówką. O pierwszym polskim znaczku również wspomniał, więc z pewnością to było to. Oczywiście pan Franciszek miał więcej znaczków, pamiętam doskonale, bo wspólnie robiliśmy spis, odtwarzając je już po wojnie…
– Pokażesz nam ten spis? – przerwała chciwie Janeczka.
– Pokażę, oczywiście. Rafał też go ode mnie dostał. Czekajcie, na czym stanąłem…?
– Na tym kimś, kto to widział przez trzecie i czwarte osoby – podpowiedział Pawełek.
– A, właśnie! Otóż upewniłem się ostatecznie, że to było to, kiedy dostałem list od człowieka, który drobną cząstkę kolekcji odkupił od owego pierwszego znalazcy. Nie napisał, kto to był, poinformował mnie tylko, że znaleziono te znaczki w gruzach przy ulicy Chmielnej pomiędzy domami numer 104 i 108. Pan Franciszek mieszkał przy Chmielnej 106.
– Ach…! – wyrwało się Janeczce.
– No właśnie, sami widzicie. Zbiory pana Franciszka. Nadawca listu miał więc część kolekcji i zostało mu to ukradzione przez jakiegoś krewniaka, siostrzeńca chyba, czy coś w tym rodzaju. Ze względów rodzinnych nie robił z tego sprawy, a list napisał, żebym wiedział, że kolekcja ocalała i znajduje się w rękach co najmniej dwóch osób. Usiłowałem się z tym panem skontaktować, co nie było proste, bo nie podał swego adresu i kiedy go wreszcie odnalazłem, okazało się, że umarł. Niczego się nie mogłem dowiedzieć. Po jakimś czasie dobiegły mnie sygnały, że ktoś jeszcze zajmuje się poszukiwaniami. Szuka wśród starszych osób, nie filatelistów. Filateliści znają się między sobą, wiadomo mniej więcej, kto posiada jakie zbiory. Tamta kolekcja, już nie w całości, ale może w większej części, należy zapewnię do kogoś, kto ją po prostu ma. Nie zajmuje się zbieraniem, przypuszczalnie uważa ją za jakąś lokatę kapitału. I tu dochodzę do najważniejszego…
Dziadek zamilkł na chwilę i zaczął zapalać zgasłą fajkę. Janeczka i Pawełek czekali z szalonym zainteresowaniem. Dziadek zdmuchnął zapałkę.
– Otóż okazuje się – podjął – że ktoś szuka u rozmaitych rodzin, spadkobierców, dowiaduje się, czy jakiś niedawno zmarły krewny nie miał znaczków i tak dalej. Proponuje porządkowanie i odkupywanie. No i wyszło na jaw, że tym szukającym jest Fajksat.
– Ha! – zakrzyknął gromko Pawełek. Dziadek pokiwał głową.
– Tak jest, Fajksat. W dodatku postępuje nieuczciwie i nieprzyzwoicie. Ludzie, którzy nigdy nie zajmowali się znaczkami, mają o nich dwa rodzaje pojęć. Jedno, że są to zwyczajne śmieci, nadające się wyłącznie do wyrzucenia. I drugie, że jest to jakaś potężna wartość, wprost niewyobrażalna, a szczególnie każdy starszy znaczek uważają za olbrzymi majątek. Jak sami wiecie, tak jedno jak i drugie jest bzdurą. Otóż Fajksat… przy czym nie jestem gołosłowny, co najmniej o dwóch wypadkach wiem bardzo dokładnie z pierwszej ręki… Otóż Fajksat proponuje odkupywanie tych znaczków po oszukańczo niskiej cenie. Z tymi, którzy uważają je za śmieci, nie ma problemu, każdą sumę przyjmą chętnie, uważając kupującego za zwyczajnego wariata. Z tymi, którzy widzą w nich majątek, też sobie daje radę. Wybiera kilka starych znaczków, cesarza austriackiego na przykład, albo powojennych prezydentów amerykańskich, idzie z tym swoim klientem do sklepu, tam klient dowiaduje się, że te wspaniałe walory kosztują dwa złote sztuka, rozczarowuje się gruntownie i sprzedaje Fajksatowi całą resztę za byle co. Nie jest to działalność godna pochwały.
Janeczka oderwała brodę od pięści, odwróciła głowę i spojrzała na brata. Pawełek wzajemnie popatrzył na nią. Zrozumieli już dokładnie sens poczynań Czesia.
Dziadek przystąpił do czyszczenia fajki.
– Moim osobistym zmartwieniem jest dziesięciokoronówka – oznajmił. – Znaczek dopłaty, z czarnym nadrukiem. Na odzyskanie zestawienia znaczków „Za łót” nie mam nadziei, na pewno nie stanowią już całości, bo sam kupiłem taką parkę, jeden czysty i jeden kasowany, z tej samej matrycy, z identycznymi niedokładnościami. Kupiłem od znajomego, który kupił od pośrednika, a pośrednik kłamał i kręcił. Nie umiałem dotrzeć przez niego do pierwszego posiadacza.
– Nie miałeś psa… – wyrwało się Pawełkowi ze współczuciem.
Na szczęście siedział już na swoich schodkach dostatecznie blisko, żeby Janeczka zdołała kopnąć go w kostkę. Nie należało podsuwać dziadkowi myśli, że do ich metody dedukcyjnej włączany bywa Chaber, który udziela wskazówek w bardzo urozmaiconych okolicznościach.
– Słucham? – zdziwił się dziadek. – Co mówisz?
– Nie, nic. Miałem na myśli, że nie umiałeś wywęszyć.
– Istotnie, z psem pod tym względem równać się nie mogę. Jak sami widzicie, moje zmartwienie trwa nadal. I mogę powiedzieć, że nawet się mocno pogłębiło. Ktoś ma te zbiory. Może nie ma, tylko miał. Może już umarł. Jego rodzina mogła to wyrzucić, zniszczyć, tak jak ta pani wyrzuciła Merkurego. Z dwojga złego wolałbym już chyba, żeby odnalazł to Fajksat, chociaż w takim wypadku zostałoby pewnie wywiezione za granicę…
Zmartwiony dziadek stracił umiar i zwierzał się już bez ograniczeń. Usłyszeli znacznie więcej, niż mogli się spodziewać, sami już nie byli pewni, co im się wydaje wspanialsze, uzyskane informacje czy zdobyte znaczki. Upływ czasu zauważyli dopiero, kiedy do pokoju zajrzała babcia.
– Ja bym przepisała z tych listów wszystkie adresy – powiedziała Janeczka, zszedłszy na dół. – Nie tylko ten tutejszy. Na wszelki wypadek.
– Dobra, to już. I gazu, może zdążymy, zanim matka znów zauważy, że jeszcze nie poszliśmy spać…
Listów było razem 526. Powtarzały się na nich tylko trzy nazwiska, z tym, że jedno należało do dwóch osób, a dwa do jednej. Panna Ludwika Wiślicka, pan Józef Borowiński i pani Ludwika Borowińska. Wywnioskowali z tego, że panna Ludwika Wiślicka wyszła za mąż za pana Józefa Borowińskiego i starannie przechowała wszystkie listy, które obydwoje dostali. Mieszkała kolejno w Kraśniku, w Łodzi i w Warszawie, przy czym w Warszawie miała trzy adresy, pierwszy na Puławskiej, drugi na Koszykowej i wreszcie trzeci na Sieleckiej.
W połowie roboty Janeczka wpadła na pomysł, żeby przepisać także nadawców.
– Po co? – skrzywił się Pawełek. – Tego będzie zatrzęsienie!
– Na wszelki wypadek – rzekła sucho jego siostra. – Nie narobiłeś się chyba do tej pory za bardzo? A nadawcy też mogą być jednakowi i wcale nie wiem, czy któryś nam się nie przyda.
Pawełek stęknął i przystąpił do odwracania kopert drugą stroną do wierzchu.
– Właściwie wszystko polega na przekładaniu tego z miejsca na miejsce – zauważył zgryźliwie. – Całkiem jak urzędnicy w biurze. Gdyby to nie było takie nudne, nawet bym się zgodził, żeby mi za coś takiego płacili pensję.
– Nudne…! – wykrzyknęła Janeczka karcąco i zatrzymała się z jedną kopertą w dłoni. – Popatrz!
Pawełek spojrzał. Nadawcą jednego listu był Zenobi Fajksat, zamieszkały w alei Wyzwolenia.
– Przeczytamy…? – ożywił się. Janeczka pokręciła głową.
– Obiecałam, że nie. Zostawimy na razie. Jak to dobrze swoją drogą, że nie mieliśmy dziś czasu, żeby te listy spalić…!
– To co zrobimy?