171591.fb2 Bez ?ladu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Bez ?ladu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

ROZDZIAŁ 11

Jadłodajnia Parkview zasługiwała na swoją nazwę. Rzeczywiście widać było z niej park imienia porucznika Williama Tighe’ego po drugiej stronie ulicy, mniejszy od średniego podwórka, z tak wysokimi krzakami, że zasłaniały ogród za nimi. Wiszące na otaczającym go siatkowym ogrodzeniu tabliczki ostrzegały dużymi tłustymi wołami: NIE KARMIĆ SZCZURÓW. Nie był to żart. Pod spodem mniejszymi literami powtarzano to samo po hiszpańsku: No des comida a las ratas. Tabliczki umieściła tam grupa o nazwie Strefa Jakości Życia. Myron pokręcił głową. Tylko w Nowym Jorku trafiali się ludzie, ulegający nieodpartej pokusie tuczenia szkodników. Jeszcze raz zerknął na ostrzeżenie, a potem na bar. Szczury. Świetnie zaostrzały apetyt.

Przeszedł przez ulicę. Z wysokości dwóch pięter nad barem Parkview pies z głową wciśniętą w kratownicę schodów przeciwpożarowych obszczekiwał przechodniów. Zielona markiza nad wejściem była rozdarta w kilku miejscach, napis na niej tak spłowiały, że nieczytelny, a podtrzymujący ją słupek tak ugięty, że Myron musiał schylić głowę. Plakat w oknie reklamował pite z mięsem i warzywami. Z czarnej tablicy obok plakatu wynikało, że dzisiejszymi daniami dnia są między innymi bakłażan z parmezanem, kurczak po królewsku i bulion wołowy. Na drzwiach przyklejono niczym znaczki kontroli technicznej pojazdu pozwolenia nowojorskiego zarządu budynków.

Tuż za progiem powitał go znajomy, choć nieokreślony zapach manhattańskiej garkuchni. Powietrze przesycał tłuszcz. Gdy wciągałeś je głęboko, miałeś wrażenie, że zatyka ci arterie. Kelnerka z rozjaśnionymi włosami barwy słomy zaproponowała mu stolik. Spytał o kierownika.

– To Hector – wyjaśniła, wskazując ołówkiem za siebie, na mężczyznę przy kontuarze. – Właściciel.

Myron podziękował i usiadł na barowym stołku przy saturatorze. Miał ochotę zakręcić się na nim, ale bał się, że wezmą to za dziecinadę. Siedzący dwa stołki w prawo od niego nieogolony, chyba bezdomny mężczyzna w czarnych staroświeckich kamaszach i wystrzępionym płaszczu z uśmiechem skinął mu głową. Myron odpowiedział mu tym samym. Mężczyzna powrócił do swojej kawy. Uniósł ramiona i zgarbił się nad nią, jakby bał się, że ktoś mu wyrwie kubek.

Myron wziął kartę dań w popękanej okładce, otworzył ją, ale nie przeczytał. Liczne sfatygowane fiszki wsunięte w winylowe ochronne przegródki anonsowały rozmaite specjały. Wprawdzie słowo „sfatygowane” pasowało jak ulał do baru Parkview, lecz nie w pełni oddawało ogólne wrażenie. Było tu całkiem przyjemnie i czysto. Kontuar lśnił. Podobnie przybory kuchenne, srebrny mikser do koktajli, saturator. Większość klientów czytała gazety lub gawędziła z innymi niczym przy posiłku w domu. Znali z imienia kelnerkę i mogłeś postawić ostatniego dolara, że kiedy siadali do stolika, nie przedstawiała się ona jako ich „kelnerka”.

Właściciel krzątał się przy ruszcie. Dochodziła czternasta. Choć nie był to szczyt obiadowy, klientów nie brakowało. Nie spuszczając z oczu potraw, Hector wydał kilka poleceń po hiszpańsku, po czym wytarł ręce w ścierkę i z grzecznym uśmiechem zwrócił się do Myrona z pytaniem, czym może służyć. Myron zapytał, czy mógłby skorzystać z automatu.

– Nie, proszę pana, przykro mi. – Hector mówił z wyraźnym hiszpańskim akcentem, nad którego pozbyciem się ewidentnie pracował. – Automat jest na rogu ulicy. W lewo.

Myron spojrzał na numer telefonu podany przez Lisę i odczytał go na głos. Hector zrobił kilka rzeczy naraz: przewrócił hamburgery, złożył omlet, sprawdził frytki. Oczy miał dookoła głowy – patrzył na kasę, klientów przy stolikach i barze oraz na kuchnię po lewej.

– Ach, ten – powiedział. – Jest na zapleczu w głębi. W kuchni.

– W kuchni?

– Tak, proszę pana – rzekł właściciel z tą samą uprzejmością.

– Automat w kuchni?

– Tak, proszę pana.

Hector, w białym fartuchu i czarnych spodniach z poliestru, był niskawy i szczupły. Kilka razy złamano mu nos. Przedramiona miał jak stalowe liny.

– Dla personelu – dodał.

– Nie macie służbowego telefonu?

– Oczywiście, że mamy – odparł właściciel o ton ostrzej, jakby uraziło go to pytanie. – Robimy dużo dań na wynos i realizujemy dostawy. Mnóstwo ludzi zamawia u nas lunche. Mamy również faks. Ale nie chcę, żeby personel blokował linię. Kto ma zajęty telefon, ten nabija kasę konkurencji. Dlatego założyłem na zapleczu automat.

– Klienci z niego, jak rozumiem, nie korzystają? – spytał Myron, któremu wpadło coś do głowy.

– No, wie pan, gdyby któryś bardzo nalegał, to bym mu nie odmówił – odparł Hector z wyćwiczoną grzecznością dobrego biznesmena. – W Parkview klient jest naszym panem. Zawsze.

– A czy któryś kiedyś nalegał?

– Nie, proszę pana. Wątpię, czy nasi klienci wiedzą o tym automacie.

– A czy może wie pan, kto dzwonił z niego w zeszłą sobotę osiemnaście po dziewiątej wieczorem?

To pytanie wreszcie zwróciło uwagę właściciela.

– Słucham?!

Myron chciał je powtórzyć, lecz Hector wpadł mu w słowo.

– A dlaczego to pana interesuje? – zdziwił się.

– Nazywam się Bernie Worley – rzekł Myron. – Z agencji nadzoru produktu kompanii Amerykańskich Telefonów i Telegrafu. – Jakiego znowu produktu?! – Ktoś próbuje nas oszukać, co bardzo nas martwi.

– Oszukać?

– Igrek pięćset jedenaście.

– Słucham?

– Igrek pięćset jedenaście – powtórzył Myron. Kiedy raz zaczniesz wciskać kit, pozostaje ci tylko wciskać go dalej. – To elektroniczne urządzenie monitorujące wyprodukowane w Hongkongu. Nowe na rynku, ale je rozpracowaliśmy. Sprzedają je na ulicach. Osiemnastego marca tego roku o dziewiątej osiemnaście wieczorem ktoś skorzystał z pańskiego automatu. Zadzwonił do Kuala Lumpur i rozmawiał przez prawie dwanaście minut. Całkowity koszt połączenia wyniósł dwadzieścia trzy dolary osiemdziesiąt dwa centy, ale za użycie igrek pięćset jedenaście grozi grzywna w wysokości co najmniej siedmiuset dolarów, a ponadto do roku więzienia. Oraz usunięcie aparatu.

Twarz Hectora stężała z przerażenia.

– Słucham? – wydusił.

Choć zastraszanie uczciwego, ciężko pracującego imigranta nie należało do przyjemności, Myron wiedział, że lęk przed władzą i wielkim biznesem zrobi swoje. Hector krzyknął coś po hiszpańsku do nastolatka.

– Nic z tego nie rozumiem, panie Worley – powiedział, gdy bardzo do niego podobny chłopak zajął się rusztem.

– To telefon publiczny, proszę pana. Przed chwilą przyznał się pan agentowi nadzoru do używania telefonu publicznego w celach prywatnych. Że nie ma do niego powszechnego dostępu i korzystają z niego tylko pańscy pracownicy. Jest to sprzeczne z regulaminem naszej firmy, paragraf sto dwadzieścia cztery B. Zazwyczaj nie zgłaszam takich wykroczeń, lecz gdy doda się do tego użycie igrek pięćset jedenaście…

– Ale ja go nie użyłem!

– Tego nie wiemy, proszę pana – odparł Myron, służbista do szpiku kości. Nic bardziej nie obezwładniało petenta. Żadna otchłań nie wydawała się równie ciemna i przepastna jak puste oczy biurokraty. – Automat znajduje się w pańskim lokalu – ciągnął znudzonym, śpiewnym tonem. – Przed chwilą przyznał pan, że korzystają z niego tylko pańscy pracownicy…

– Właśnie! – uchwycił się nadziei Hector. – Moi pracownicy! Nie ja!

– Ale to pański lokal. To pan za niego odpowiada. – Myron rozejrzał się po salce z miną znudzonego mopsa, której wyuczył się w tasiemcowej kolejce w wydziale komunikacji. – Będziemy również musieli sprawdzić status prawny pańskich pracowników. Może dzięki temu wykryjemy winowajcę.

Hector zrobił wielkie oczy. Cios był celny. Na Manhattanie nie znajdziesz restauracji, która nie zatrudniałaby kogoś na czarno. Hectorowi zwiotczał podbródek.

– I to wszystko z powodu jednej rozmowy z automatu? – spytał.

– Rozmowy z użyciem nielegalnego urządzenia elektronicznego igrek pięćset jedenaście, proszę pana. Oraz odmowy współpracy z agentem nadzoru produktu badającym poważne naruszenie prawa.

– Odmowy współpracy? – Hector chwycił się rzuconej mu deski ratunkowej. – Skądże. Ja chcę współpracować. Bardzo chcę, proszę pana.

Myron pokręcił głową.

– Nie widzę tego – odparł.

Hector połknął przynętę.

– Myli się pan – zaprzeczył maksymalnie grzecznym tonem. – Jak najbardziej pragnę współpracować z waszą firmą. W jaki sposób mogę pomóc?

Myron westchnął i odczekał kilka sekund. W barze panował gwar. Zadzwoniła kasa, bezdomny w staroświeckich kamaszach wyjął z brudnej dłoni kilka lepkich monet. Zaskwierczał tłuszcz. Wonie licznych potraw walczyły o zdobycie przewagi, ale żadna nie wzięła, góry. Patrząc na coraz bardziej zaniepokojoną minę Hectora, Myron zdecydował, że wystarczy.

– Najpierw powie mi pan, kto dzwonił z tego automatu w zeszłą sobotę wieczorem osiemnaście po dziewiątej.

Hector uniósł w górę palec, prosząc o cierpliwość. Zawołał po hiszpańsku do kobiety (żony?) przy kasie. Odkrzyknęła coś, zamknęła szufladę i podeszła do nich. Hector spojrzał nagle dziwnie na Myrona. Czyżby się połapał, że wciska mu gruby kit? Możliwe. Kiedy jednak Myron zmierzył go twardym spojrzeniem, szybko zmiękł. Być może żywił jakieś podejrzenia, lecz nie dość mocne, by zrazić do siebie wszechwładnego biurokratę, podważając jego kompetencje.

Hector szepnął coś do kobiety, a gdy ta odpowiedziała mu szeptem, rzekł „Aha”, zwrócił się do Myrona i pokręcił głową.

– Zgadza, się – rzekł.

– Co?

– Dzwoniła Sally.

– Kto?

– Myślę, że ona. Żona widziała ją wtedy przy telefonie. Ale mówi, że rozmawiała najwyżej minutę, dwie.

– A nazwisko tej Sally?

– Guerro.

– Jest w pracy?

– Nie ma jej od soboty – odparł Hector. – Dlatego powiedziałem: zgadza się. Wpakowała mnie w kłopoty i zwiała.

– Dzwoniła, że jest chora?

– Nie. Po prostu wstała i wyszła.

– Ma pan jej adres? – spytał Myron.

– Chyba tak, sprawdzę.

Hector wydobył duże pudło po „Mrożonej herbacie brzoskwiniowej Snapple”. Gorąca blacha za jego plecami zasyczała w zetknięciu ze świeżym naleśnikiem. Akta, schludnie ułożone w pudle, były zaopatrzone w kolorowe oznaczenia. Hector wyjął teczkę, otworzył ją, przerzucił karki, znalazł to, czego szukał, i zmarszczył czoło.

– O co chodzi? – zagadnął Myron.

– Sally nie podała nam adresu – wyjaśnił Hector.

– A numer telefonu?

– Też nie. – Właściciel baru podniósł wzrok, coś sobie przypominając. – Mówiła, że nie ma. Dlatego tak często korzystała z automatu na zapleczu.

– Może mi pan opisać panią Guerro?

Hector nagle się stropił. Spojrzał na żonę i odchrząknął.

– Hm, ciemne włosy – zaczął. – Wzrost sto sześćdziesiąt kilka. Średni.

– Coś jeszcze?

– Piwne oczy. – Urwał. – To wszystko.

– W jakim była wieku? Hector zajrzał do dokumentów.

– Według tego, miała czterdzieści pięć lat. To by się zgadzało.

– Jak długo tu pracowała?

– Dwa miesiące.

Myron skinął głową, energicznie potarł podbródek.

– To pasuje do podejrzanej, podającej się za Carlę.

– Carlę?

– Notorycznej oszustki telefonicznej – ciągnął Myron. – Ścigamy ją od jakiegoś czasu. – Rozejrzał się jak spiskowiec. – Słyszał pan, żeby używała imienia Carla? Czy ktoś tak się do niej zwracał?

Hector spojrzał na żonę. Pokręciła głową.

– Nie, nigdy.

– Ktoś ją odwiedzał? Jacyś znajomi?

Hector skonsultował się wzrokiem z żoną. Ponownie pokręciła głową.

– Nie, nie widzieliśmy nikogo. Nie była towarzyska.

Myron zdecydował się pójść krok dalej i potwierdzić to, co wiedział. Gdyby Hector stanął okoniem, trudno. Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Pochylił się do przodu. Hector z żoną również.

– Być może zabrzmi to nietaktownie, ale czy ta kobieta ma duże piersi? – spytał szeptem. Natychmiast skinęli głowami.

– Bardzo duże – odparł Hector.

Podejrzenie się potwierdziło.

Zadał jeszcze kilka pytań, lecz więcej użytecznych informacji z tego stawu nie wyłowił. Przed pożegnaniem się z właścicielami zapewnił, że są oczyszczeni z zarzutów i mogą dalej naruszać paragraf sto dwadzieścia cztery B. Mało brakowało, a Hector pocałowałby go w rękę. Myron poczuł się jak gnida. Co dziś robiłeś, Batmanie? No początek, Rabinie, przeraziłem ciężko pracującego imigranta stekiem kłamstw. A niech cię kaczki, Batmanie, jesteś super! Myron pokręcił głową. Co by tu zrobić na bis? Obrzucić butelkami po piwie psa na schodkach przeciwpożarowych?

Wyszedł z baru Parkview. Rozważał, czy przejść na drugą stroną ulicy. No, a gdyby nagle uległ nieodpartej pokusie nakarmienia szczurów? Nie mógł podjąć takiego ryzyka. Musiał się jej wystrzegać. Gdy ruszył w stronę stacji metra na Dyckman Street, usłyszał pytanie:

– Szuka pan Sally?

Odwrócił się i zobaczył bezdomnego w staroświeckich kamaszach, którego widział w garkuchni. Siedział na chodniku, oparty plecami o ceglany mur. W ręku trzymał pusty plastikowy kubek po kawie. Żebrał.

– Zna ją pan? – spytał Myron.

– Ona i ja… – Obszarpaniec mrugnął i skrzyżował palce. – Poznaliśmy się dzięki temu automatowi.

– Co pan powie.

Trzymając się ściany, mężczyzna wstał. Twarz miał pokrytą siwawą szczeciną, za krótką by mogła uchodzić za brodę, a za długą jak na wielbiciela zarostu z serialu Policjanci z Miami. Długie włosy zaś były czarne jak węgiel.

– Sally cały czas korzystała z mojego telefonu, co mnie wkurzało.

– Pańskiego telefonu?

– Automatu na zapleczu – odparł, oblizując usta. – Jest przy tylnych drzwiach. Często zapuszczam się w zaułek za barem, więc go słyszę. To jakby mój telefon służbowy.

Myron nie potrafił odgadnąć jego wieku. Twarz chłopięca, choć zniszczona, trudno powiedzieć, przez upływ lat czy trudy życia. Brak paru zębów z przodu. Przypomniał sobie jedną ze swoich ulubionych bożonarodzeniowych piosenek: „Pod choinkę marzą mi się przednie zęby dwa”. Miły kawałek. Dzieciakowi marzyły się nie zabawki, nie gry komputerowe, tylko siekacze. To się nazywa bezinteresowność.

– Kiedyś miałem komórkę – ciągnął mężczyzna. – I to nie jedną, dwie. Ale mi ukradli. Na tym szajsie nie można jednak polegać, zwłaszcza pośród wieżowców. Może cię podsłuchać każdy, kto ma odpowiedni sprzęt. A ja muszę zachować w tajemnicy to, co robię. Wszędzie pełno szpiegów. Zresztą od komórek… od elektronów czy czegoś tam, dostaje się guzów mózgu. Guzów mózgu wielkości piłek plażowych.

– Ach tak.

Myron – „wciskać kit to ja, a nie mnie” – zachował kamienną twarz.

– No więc Sally zaczęła korzystać z automatu. Wkurzyłem się. Prowadzę interesy. Dostaję ważne telefony. Nie mogę mieć zajętej linii. Tak czy nie?

– Bezwarunkowo.

– Bo wie pan, jestem hollywoodzkim scenarzystą. – Obdartus wyciągnął rękę. – Norman Lowenstein.

Myron przypomniał sobie nie bez trudu fałszywe imię i nazwisko, które podał Hectorowi.

– Bemie Worley.

– Miło mi pana poznać, Bernie.

– Wie pan, gdzie mieszka Sally Guerro?

– Jasne. Kiedyś byliśmy…

Nowy znajomy skrzyżował palce.

– Wiem. Poda mi pan jej adres?

Norman Lowenstein zesznurował usta i palcem wskazującym poskrobał pryszcz na gardle.

– Nie mam głowy do adresów – odparł. – Ale mogę tam pana zaprowadzić.

Myron rozważył, ile straci czasu.

– Mógłby pan? – spytał.

– Jasne, bez problemu. Idziemy?

– W którą stronę?

– Do linii A – odparł Norman. – Dojedziemy do Sto Dwudziestej Pierwszej.

Ruszyli do metra.

– Często pan chodzi do kina, Bernie? – zagadnął Norman.

– Jak każdy.

– Powiem panu coś o kręceniu filmów – zadeklarował Norman z ożywieniem. – To nie sam splendor i blichtr. Produkcja marzeń dla ludzi to najbardziej brutalna i bezwzględna branża pod słońcem. Bezpardonowe ciosy w plecy, walka o forsę, sławę, o zwrócenie na siebie uwagi… sprawiają, że ludzie robią dziwne rzeczy. Mój scenariusz wziął Paramount. Prowadzą rozmowy z Willisem. Z Bruce’em Willisem. Bardzo się zainteresował.

– Życzę powodzenia – rzekł Myron.

Norman rozpromienił się.

– Dzięki, Bernie, to miło z pańskiej strony. Naprawdę. Streściłbym panu ten film, niestety, mam związane ręce. Wie pan, jak to jest. W Hollywoodzie kradną na potęgę. Wytwórnia żąda dyskrecji.

– Rozumiem.

– Nie to, żebym panu nie ufał. Wymagają tego wytwórnie. Muszą chronić swoje interesy, prawda?

– Tak.

– Zdradzę tylko, że to film sensacyjno – przygodowy. Ale z sercem. A nie zwykła strzelanka. Chciał w nim zagrać Harrison Ford, szkoda, że jest za stary. Willis będzie w sam raz. Nie jest to mój ulubieniec, ale co poradzić.

– Uhm.

Stacja przy Sto Dwudziestej Pierwszej Ulicy nie należała do najprzyjemniejszych. Myron przypuszczał, że w dzień jest tu dość bezpiecznie, niemniej dziś czuł się odrobinę raźniej dzięki temu, że wziął z sobą broń. Nie lubił nosić „kopyta” i rzadko to robił. Nie z powodu wrodzonej wrażliwości, po prostu cenił wygodę. Kabura na ramieniu wrzynała się w pachę, wywołując swędzenie niczym wełniany kondom. Po wczorajszym wieczorku zapoznawczym z Panterką i Cegłówą poruszanie się po mieście bez broni byłoby jednak lekkomyślne.

– W którą stronę? – spytał.

– Do centrum.

Ruszyli Broadwayem na południe. Myron szedł i kiwał głową, słuchając opowieści Normana o blaskach i cieniach Hollywoodu. Z każdym krokiem dzielnica porządniała. Minęli znajomą żelazną bramę Uniwersytetu Columbia i skręcili w lewo.

– To tam – powiedział Norman. – W pół drogi między przecznicami.

Po obu stronach ulicy biegły niskie domy, w których mieszkali głównie doktoranci i wykładowcy Columbii. Dziwne, że również kelnerka z baru. A zresztą czemu nie. Nic, co wiązało się z jej udziałem w tej sprawie, nie miało na razie sensu. Równie dobrze mogła mieszkać, na przykład, z Bruce’em Willisem w Hollywood.

– Pan próbuje jej pomóc, tak? – wyrwał go z zamyślenia towarzysz.

– Słucham?

Norman Lowenstein zatrzymał się. Spoważniał.

– Ta historia z firmą telefoniczną. Nałgał pan. Myron nie odpowiedział.

– Proszę pana. – Norman położył dłoń na ręce Myrona. – Hector to dobry człowiek. Przyjechał do Stanów goły. W tej garkuchni urabia ręce po łokcie. On, jego żona i syn harują od świtu do nocy. Świątek, piątek. I cały czas w strachu, że ktoś im to zabierze. Ten lęk… mąci mu jasność myślenia. Ja nie nam nic do stracenia, więc niczego się nie boję. Łatwiej dostrzegam pewne rzeczy. Rozumie pan?

Myron skinął głową.

Normanowi przygasł wzrok, bo spojrzał w oczy rzeczywistości. Myron przestał wreszcie prześlizgiwać się po nim spojrzeniem, które ledwo zauważa wiek, wzrost, płeć. Pierwszy raz przyjrzał mu się naprawdę i zdał sobie sprawę, że pod jego kłamstwami i samooszukiwaniem się kryją się marzenia, nadzieje, pragnienia i potrzeby właściwe tylko gatunkowi ludzkiemu.

– Martwię się o Sally – ciągnął Norman. – Być może przeszkadza mi to jasno myśleć, ale wiem jedno: nie odeszłaby tak nagle bez pożegnania się ze mną. Tego by nie zrobiła. – Zatrzymał się i popatrzył Myronowi w oczy. – Pan nie jest z firmy telefonicznej, co?

– Nie.

– Chce pan jej pomóc?

– Tak – odparł Myron. – Chcę.

– To tutaj. – Norman wskazał głową dom. – Mieszkanie dwa E.

Pozostał na ulicy. Myron wszedł na ganek i nacisnął guzik 2E. Nikt się nie odezwał. Żadna niespodzianka. Nacisnął klamkę. Drzwi nie puściły.

– Niech pan tam zostanie – powiedział do Normana. Prawdziwym zadaniem otwieranych przez domofon drzwi, niestanowiących żadnej przeszkody dla przestępców, było zapobiec wtargnięciu włóczęgów i rozbiciu przez nich w holu obozowiska. Myron musiał zaczekać, aż ktoś będzie wchodził lub wychodził, żeby się dostać do środka, tak jakby tutaj mieszkał. Niepodobna, żeby mężczyzna w beżach i markowej koszuli z guziczkami wzbudził podejrzenia lokatorów. Gdyby jednak towarzyszył mu obdartus, te same osoby mogłyby zareagować inaczej.

Myron zszedł dwa stopnie niżej. Ujrzawszy przez szybę dwie młode kobiety, obmacał kieszenie, niby to szukając kluczy, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi, uśmiechnął się i zaczekał, aż je otworzą. Pantomima okazała się niepotrzebna. Młode kobiety, zapewne studentki, nawet nie podniosły oczu, w najlepsze mieląc językami. Paplały na wyprzódki, w ogóle nie słuchając tego, co do siebie mówią. Nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. Co za umiar. Oczywiście nie mogły widzieć jego tyłka, stąd też ich samokontrola, aczkolwiek godna podziwu, była poniekąd zrozumiała.

Obejrzał się na Normana. Ten na szczęście odprawił go gestem.

– Niech pan idzie. Nie chcę sprawić kłopotów – powiedział.

Myron puścił drzwi.

Korytarz był taki, jak oczekiwał. Pomalowany na biało. Bez pasków i deseni. Na ścianie samotna tablica ogłoszeniowa, przypominająca manifest polityczny schizofrenika. Z tuzinami ulotek informujących o wszystkim, od tańców sponsorowanych przez Indiańskie Stowarzyszenie Gejów i Lesbijek po wieczory poezji ultraprawicowej grupy poetyckiej Przegląd Rusha Lim – baugha. Ach, uczelniane życie.

Wszedł po schodach oświetlonych dwiema nagimi żarówkami. Dzisiejsze spacery i marsze po schodach dały się we znaki jego słabszemu kolanu. Staw chodził jak zardzewiały zawias. Myron miał wrażenie, że ciągnie za sobą nogę. Trzymając się poręczy, zadawał sobie pytanie, co będzie, gdy z wiekiem zacznie dokuczać mu artretyzm.

Plan piętra był daleki od symetrii. Drzwi porozmieszczano jakby na chybił trafił. Te z numerem 2E znalazł na końcu korytarza, dobry kawałek od pozostałych. Podsuwało to myśl, że mieszkanie powstało później, jakby ktoś po odkryciu dodatkowej powierzchni z tyłu domu postanowił zrobić tu pokoje. Myron zapukał. Cisza. Żadna niespodzianka. Rozejrzał się po korytarzu. Pusto. Dobrze, że nie było z nim Normana. Nie chciałby ktoś widział, że się włamuje.

Nie miał do tego wielkiej smykałki. Z biegiem lat poduczył się nieco fachu, ale forsowanie zamków przypominało grę wideo. Na wyższy poziom przechodziłeś, gdy nad tym popracowałeś. Lecz on się nie przykładał. Po prostu nie lubił się włamywać. Brakło mu wrodzonego drygu. Najczęściej – wzorując się na Bameyu z serialu Mission: Impossible – zadania związane z mechaniką pozostawiał Winowi.

Sprawdził drzwi i stropił się. Nawet jak na nowojorskie zwyczaje te ryglowe zamki robiły imponujące wrażenie. Trzy, jeden nad drugim, najniższy piętnaście centymetrów nad gałką, ostatni piętnaście centymetrów od górnej framugi. Najwyższej jakości. Sądząc po braku zadrapań i połysku, całkiem nowe. Dziwne. Czy takie środki bezpieczeństwa świadczyły o nadzwyczajnej ostrożności Sally – Carli, czy też o nienormalności? Dobre pytanie. Ponownie przyjrzał się zamkom. Win z radością podjąłby to wyzwanie. Ale nie on. Wiedział, że sobie z nimi nie poradzi.

Gdy się zastanawiał, czy zdoła wkopać drzwi do środka, coś zauważył. Przysunął się bliżej, zerknął przez szparę i znowu się zdziwił. Rygle nie były zasunięte. Po co kupować takie drogie zamki i z nich nie korzystać? Chwycił gałkę. Drzwi były zatrzaśnięte, ale dało się je otworzyć z pomocą „celuloidu”.

Wyjął kartę. Nie pamiętał, kiedy użył jej poprzednio. Wyglądała nieskazitelnie. Wręcz dziewiczo. Wsunął ją w szparę. Mimo że zamek był stary, trafienie na właściwe miejsce zajęło mu pięć minut. Odepchnął zatrzask. Chwycił gałkę. Drzwi się otworzyły.

Ledwie je trochę uchylił, uderzył go smród.

Z przedpokoju niczym sprężony gaz buchnął mrożący krew w żyłach fetor. Myron poczuł, jak mu się przewraca żołądek. Lekko go zemdliło, pierś przygniótł ciężar. Znał tę woń. Wystraszony, poszukał w kieszeniach chusteczki, ale nie znalazł. Zatkał więc nos i usta zgiętym łokciem, jak Bela Lugosi w Draculi. Nie miał ochoty tam wchodzić. Źle znosił takie sytuacje. Wiedział, że cokolwiek zobaczy za tymi drzwiami, obraz ten nie opuści go nigdy, nawiedzając nie tylko w nocy, często również w dzień. Że zostanie z nim jak drogi sercu przyjaciel, co jakiś czas klepiąc go po ramieniu, gdy będzie sądził, że jest sam.

Pchnięciem otworzył drzwi na oścież. Odrażający fetor przeniknął wątłą osłonę z łokcia. Myron próbował wciągać powietrze przez usta, ale nie mógł na myśl o tym, co wdycha.

Całe szczęście, że nie musiał zapuszczać się daleko, żeby odkryć źródło smrodu.