171591.fb2
T.C. mieszkał na jednej z lepszych ulic Englewood w New Jersey, w otoczonej dwumetrowym ceglanym murem, wybudowanej na przełomie wieków rezydencji z czerwonej cegły. Przy tej samej ulicy rezydował Eddie Murphy, a także należący do pięćsetki najbogatszych z listy „Forbesa” trzej prezesi zarządów oraz kilku największych japońskich bankierów. Przy bramie była stróżówka, Myron podał nazwisko. Strażnik sprawdził je na liście.
– Proszę zaparkować na podjeździe. Przyjęcie jest za domem – poinformował.
Podniósł bramę w czarno – żółte pasy i dał Myronowi znak, żeby wjechał. Myron zaparkował obok czarnego bmw. Stało tam już około tuzina innych samochodów, lśniących po świeżym myciu i woskowaniu albo po prostu nowych. Głównie mercedesów benz, ale też kilka bmw, bentley, jaguar, rolls. Jego taurus pasował tu jak pryszcz do reklamy kosmetyków Revlon.
Trawnik przed domem był idealnie zadbany, a ceglanej fasady strzegły perfekcyjnie przystrzyżone krzewy. Z tą majestatyczną scenerią ostro kontrastowała nastawiona na ful muzyka rapowa z głośników. Krzewy najwyraźniej boleśnie odbierały jej ryk. Dla Myrona nie cały rap był dopustem bożym. Kawałki Johna Tesha i Yanniego codziennie potwierdzały, że może być coś jeszcze gorszego. Niektóre piosenki raperskie uważał za ciekawe, a nawet głębokie. Wiedział jednak, że muzyka rap jest nie dla niego. Nie rozumiał jej i podejrzewał, że tak właśnie ma być.
Wokół dobrze oświetlonego basenu, nad którym odbywało się przyjęcie, snuło się dość ospale około trzydziestu osób. Myron miał na sobie granatową marynarkę, prążkowaną koszulę z kołnierzykiem na guziczki, kwiecisty krawat i mokasyny od J. Murphy’ego. Bolitar elegant. Win byłby z niego dumny. Niemniej w porównaniu z innymi koszykarzami prezentował się raczej skromnie. Trzeba stwierdzić, ryzykując posądzenie o rasizm, że czarni gracze – w drużynie Smoków grało obecnie tylko dwóch białych – wiedzieli, jak ubierać się z fasonem. Wprawdzie nie w jego stylu (jeśli miał jakiś styl), ale z fasonem na pewno. Wyglądali jak grupa modeli szykujących się do wyjścia na wybieg pokazu mody w Mediolanie. Idealnie skrojone garnitury. Jedwabne koszule zapięte pod szyją. Bez krawatów. Buty lśniące jak lustra.
T.C. spoczywał na szezlongu przy płytszym końcu basenu. Otaczająca go grupa białych o wyglądzie studentów college’u reagowała śmiechem na każde jego słowo. Myron dostrzegł też Audrey. Strasznie się wystroiła – do swojego powszedniego dziennikarskiego uniformu dodała na tę okazję perły. Nim zdążył dołączyć do towarzystwa, podeszła do niego kobieta około czterdziestki.
– Witam – powiedziała.
– Cześć.
Riposta godna mistrza słowa.
– Myron Bolitar, prawda? Jestem Maggie Mason – przedstawiła się.
– Cześć, Maggie. Uścisnęli sobie dłonie.
Miała silny chwyt, miły uśmiech. Ubrana konserwatywnie: w białą bluzkę, grafitowy żakiet, czerwoną spódnicę i czarne czółenka, ale włosy puszczone luzem i w lekkim nieładzie, jakby przed chwilą rozplotła kok. Szczupła, atrakcyjna, idealnie pasowałaby do roli adwokatki w Prawnikach z Miasta Aniołów.
Uśmiechnęła się.
– Pewnie nie wiesz, kim jestem – zagadnęła.
– Nie, przepraszam, nie wiem.
– Nazywają mnie Łomot.
– Mhm – odbąknął, gdy nic nie dodała.
– T.C. nic ci nie mówił?
– Wspomniał coś o łomocie…
Myron urwał w pół słowa. Uśmiechnęła się i rozłożyła ręce.
– Nie rozumiem – rzekł po dłuższej chwili.
– Nie ma co rozumieć – odparła rzeczowo. – Zaliczam wszystkich graczy z drużyny. Jesteś nowy. Twoja kolej.
Myron otworzył usta.
– Nie wyglądasz na fankę – zaliczankę – rzekł.
– Fankę? – Pokręciła głową. – Boże, nienawidzę tego słowa.
Zamknął oczy i uszczypnął się w grzbiet nosa.
– Sprawdzę, czy dobrze cię zrozumiałem.
– Proszę.
– Spałaś ze wszystkimi koszykarzami Smoków?
– Tak.
– Nawet z żonatymi?
– Tak – potwierdziła. – Ze wszystkimi, którzy grali w tej drużynie od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Wtedy zaczęłam ich zaliczać. Od roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego zaliczam Gigantów.
– Zaraz. A więc jesteś również fanką futbolistów?
– Uprzedzałam, że nie znoszę określenia „fanka”.
– A jakie by ci odpowiadało? Przekrzywiła głowę, zachowując uśmiech.
– Pracuję na Wall Street w bankowości inwestycyjnej – Powiedziała. – Ciężko haruję. Chodzę na kursy gotowania i mam fioła na punkcie ćwiczeń ze stepem. Według obowiązujących norm jestem w sumie całkiem normalna. Nikogo nie krzywdzę. Nie chcę wychodzić za mąż ani być w stałym związku. Mam za to ten mały fetysz. Seks z zawodowymi sportowcami.
– Seks z zawodowymi sportowcami.
Uniosła palec wskazujący.
– Tylko z graczami Gigantów i Smoków.
– Miło widzieć w tej epoce braku lojalności taką wierność barwom klubowym.
Roześmiała się.
– Zabawne.
– Czyżbyś spała ze wszystkimi Gigantami?
– Prawie. Mam miejsca na wprost środka boiska. Po każdym meczu łomoczę dwóch zawodników: napastnika i obrońcę.
– Wybierasz dwóch „najbardziej wartościowych graczy”?
– Właśnie.
Myron wzruszył ramionami.
– Bardziej cię to rajcuje niż piłka meczowa?
– Tak – odparła wolno. – Na pewno bardziej niż piłka meczowa.
Przetarł oczy. Czacha dymiła, mózg się lasował! Otaksował ją wzrokiem. A ona jego.
– Skąd się wziął twój przydomek? – spytał.
– Nie jest tak, jak myślisz.
– Jak myślę o czym?
– Skąd się wziął przydomek „Łomot”. Wszyscy myślą, że się bzykam jak królica.
– Nie stąd?
– Nie. – Podniosła oczy. – Jak by to delikatnie ująć?
– Zależy ci na delikatności? Skarciła go wzrokiem.
– Nie bądź taki.
– Jaki?
– Prawicowy, ograniczony, prymitywny jak Pat Buchanan. Ja też mam serce.
– Powiedziałem, że nie masz?
– Nie, ale tak się zachowujesz. Nikogo nie krzywdzę. Jestem uczciwa. Postępowa. Bezpośrednia. Panuję nad tym, co robię i z kim. Jestem szczęśliwa.
– I zaraźliwa – usłyszał własny głos i natychmiast pożałował tych słów. Wymknęły mu się.
– Słucham?!
– Przepraszam. To było bardzo niestosowne – rzekł, spostrzegając, że uderzył w czułą strunę.
– Mężczyźni, z którymi uprawiam seks, wkładają prezerwatywy – odpaliła. – Często się badam. Jestem zdrowa.
– Przepraszam. Nie powinienem tego mówić.
– I nie śpię z nikim, kto mógłby mnie czymś zarazić – dodała. – Jestem ostrożna.
Myron przygryzł wargę. Przegrał starcie.
– Mój błąd – przyznał. – Nie chciałem. Przepraszam. Wybacz mi.
Piersi jej falowały, ale już się uspokoiła.
– Zgoda – odparła na wydechu. – Wybaczam.
Ich oczy znów się spotkały i wymienili uśmiechy. O wiele za długie. Myron poczuł się jak uczestnik teleturnieju. Z dziwnego półtransu wyrwała go pewna myśl.
– Spałaś z Gregiem Downingiem? – spytał.
– W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim. Był jednym z moich pierwszych Smoków.
Greg pewnie po tym napęczniał z dumy.
– Widujecie się nadal?
– Oczywiście. Jesteśmy przyjaciółmi. Przyjaźnię się prawie ze wszystkimi, których zaliczyłam. Z większością.
– Często rozmawiacie?
– Czasami.
– A ostatnio?
– Z miesiąc, może dwa temu.
– Nie wiesz, czy się z kimś spotyka? Maggie Łomot spojrzała na niego bacznie.
– Dlaczego o to pytasz?
Myron wzruszył ramionami.
– Podtrzymuję rozmowę – rzekł, znów nieprzekonująco.
– Dziwny temat.
– Dużo o nim myślałem. Tyle powiedziano o naszej historii i moim przyjściu do jego drużyny. Dało mi to do myślenia.
– Do myślenia o jego życiu erotycznym?
Nie kupiła tego wyjaśnienia.
Wzruszył lekko ramionami i wymamlał coś, czego sam nie zrozumiał. Z drugiego końca basenu dobiegł śmiech. Grupę jego nowych kolegów rozśmieszył jakiś żart. Był wśród nich Leon White. Napotkał spojrzenie Myrona i skinął mu głową. Myron odpowiedział skinieniem. Wprawdzie nikt nie gapił się na niego i Maggie Łomot, ale wszyscy wiedzieli, po co do niego podeszła. Znów poczuł się jak w college’u, lecz tym razem nie przeżył nawrotu miłych wspomnień.
Widząc, że Łomot ponownie lustruje go z uwagą zwężonymi oczami, starał się zachowywać swobodnie, choć czuł się jak dureń. Nie lubił tak jawnego taksowania. Spróbował spojrzeć jej w twarz.
Nagle uśmiechnęła się i splotła ręce.
– Nareszcie zrozumiałam – powiedziała.
– Co?
– To oczywiste.
– Co jest oczywiste?
– Chcesz się zemścić.
– Zemścić? Za co?
Na chwilę jej uśmiech się poszerzył.
– Greg ukradł ci Emily. Dlatego chcesz ukraść kogoś jemu.
– Wcale mi jej nie ukradł – odparł szybko Myron obronnym tonem, który mu się nie spodobał. – Emily i ja zerwaliśmy ze sobą, zanim zaczęła się spotykać z Gregiem.
– Skoro tak twierdzisz.
– Twierdzę.
Cięta riposta.
Maggie Mason zaśmiała się gardłowo i położyła rękę na jego ramieniu.
– Spokojnie, tylko się z tobą droczę – zapewniła.
Znów na niego spojrzała. Mając dość ciągłych kontaktów wzrokowych, wpatrzył się w jej nos.
– No więc jak, zrobimy to? – spytała.
– Nie.
– Jeżeli boisz się złapać…
– Nie boję. Jestem z kimś związany.
– I co z tego?
– To, że jej nie zdradzę.
– A kto żąda od ciebie zdrady? Mnie chodzi wyłącznie o seks.
– Według ciebie, te dwie rzeczy się wykluczają?
– Pewnie. Ten stosunek w żaden sposób nie wpłynie na wasz związek. Nie żądam, żebyś przestał kochać swoją dziewczynę. Ani myślę wkraczać w twoje życie. Nie chcę żadnej zażyłości.
– Jaka z ciebie romantyczka.
– Sam widzisz. To nie romans, to zwykły akt fizyczny. Owszem, bardzo przyjemny, ale czysto cielesny. Tak jak uścisk dłoni.
– Uścisk dłoni – powtórzył Myron. – Powinnaś pisać teksty na kartki z życzeniami.
– Ja tylko mówię, jak jest. Cywilizacje przeszłości, znacznie przewyższające nas intelektualnie, rozumiały, że uciechy cielesne nie są grzechem. Skojarzenie erotyki z poczuciem winy to nowożytna, absurdalna fiksacja. Koncepcja łącząca seks z posiadaniem jest spadkiem po surowych purytanach, którzy chcieli zachować kontrolę nad swoją główną własnością, żoną.
Historiozofka, pomyślał Myron. Jak miło.
– Gdzie jest napisane, że dwoje ludzi, którzy nie są w sobie zakochani, nie może osiągnąć szczytów fizycznej ekstazy? – ciągnęła. – Przecież to absurd! Idiotyzm!
– Być może. Ale ja i tak mówię pas, dzięki.
Wzruszyła ramionami w geście, jak chcesz.
– T.C. będzie bardzo zawiedziony – powiedziała.
– Jakoś to przeżyje.
– No cóż – odezwała się po chwili. – Pora wmieszać się w tłum. Miło się z tobą rozmawiało, Myron.
– To było niezapomniane przeżycie – odparł.
Myron również wmieszał się w tłum. Jakiś czas spędził z Leonem White’em. Leon przedstawił mu swoją żonę, blond seksbombę imieniem Fiona. Jak wyjętą z „Playboya”. Należała do kobiet, które najzwyklejszą rozmowę zamieniają w długą grę dwuznaczników. Miała matowy głos i była tak nawykła do rozsiewania powabów, że nie bardzo wiedziała, kiedy zaniechać siewu. Po krótkiej pogawędce przeprosił ich i odszedł.
Od barmana usłyszał, że w barku nie ma yoo – hoo. Wziął więc oranginę. Nie sodówkę z sokiem pomarańczowym, oranginę! Jak europejsko! Łyknął. Smakowało.
Ktoś klepnął go w plecy. T.C. W białych skórzanych spodniach, takiejż kamizelce, bez koszuli, za to w ciemnych okularach wyglądał jak model z magazynu „Gentelman’s Quaterly”.
– Dobrze się bawisz? – spytał.
– Niezgorzej – odparł Myron.
– Chodź. Coś ci pokażę.
Odeszli od towarzystwa, wspinając się w milczeniu na trawiasty pagórek. Stok stawał się coraz bardziej stromy, muzyka coraz cichsza. Zamiast rapu słychać było niekonwencjonalnych Cranberries. Myron lubił ich piosenki. W tej chwili leciała Zombie. Dolores O’Riordan śpiewała raz po raz „W twojej głowie, w twojej głowie”, a kiedy się zmęczyła, zaczęła powtarzać do znudzenia „zombi, zombi, zombi”. Zgoda, Cranberries mogliby popracować nad słowami refrenu, ale piosenka i tak działała na słuchaczy.
Na wzgórzu nie było świateł, ale wystarczał blask tych znad basenu. Gdy dotarli na płaski szczyt, T.C. wskazał przed siebie.
– Tam.
Myrona niemal zatkało. Znajdowali się na tyle wysoko, by nic nie zakłócało okazałego widoku na panoramę Manhattanu. Morze świateł lśniło jak kropelki wody. Most George’a Washingtona wydawał się na dotknięcie ręki. Dłuższą chwilę stali w milczeniu.
– Ładnie, co? – zagadnął T.C.
– Bardzo.
T.C. zdjął ciemne okulary.
– Często tu przychodzę. Sam. To miejsce nastraja do refleksji.
– Ja myślę.
Znów zapatrzyli się na Manhattan.
– Łomot już z tobą rozmawiała? – spytał Myron.
T.C. skinął głową.
– Zawiodłeś się?
– Nie. Wiedziałem, że odmówisz.
– Skąd?
T.C. wzruszył ramionami.
– Przeczucie. Ale nie daj się zwieść. Łomot jest w porządku. Mógłbym ją nawet nazwać moją przyjaciółką.
– A tych, którzy cię otaczali?
T.C. uśmiechnął się nieznacznie.
– Mówisz o tych białych chłopcach?
– Tak.
– To nie są przyjaciele. Gdybym jutro przestał grać w kosza, potraktowaliby mnie jak czarnucha, który zesrał im się na kanapę.
– Poetycko mówiąc.
– Taka jest prawda, stary. Takie fakty. Tacy jak ja nie mają przyjaciół. Biali, czarni, bez różnicy. Ludzie kleją się do mnie, bo jestem bogatą supergwiazdą. Kombinują, że wpadnie im coś za friko.
– I dobrze ci z tym?
– Nieważne, czy mi z tym dobrze. Tak już jest. Nie narzekam.
– Czujesz się samotny? – spytał Myron.
– Z tyloma ludźmi dookoła?
– Wiesz, o co pytam.
– Wiem. – T.C. poruszył głową na boki tak energicznie, jakby próbował przed grą rozluźnić mięśnie karku. – W kółko się gada o cenie sławy, ale chcesz wiedzieć, jaka jest prawdziwa cena? Pomiń pierdoły o utracie prywatności. Jasne, że w kinie bywam rzadziej niż kiedyś. Też mi problem. A zresztą tam, skąd pochodzę, ludzi nie stać na kino. Prawdziwą ceną jest to, że tracisz człowieczeństwo. Stajesz się rzeczą, przedmiotem lśniącym jak te merce na podjeździe. Dla biednych ziomali z getta jestem złotą drabiną z frykasami na każdym szczeblu.
A dla tych bogatych białych chłopców żywą maskotką. Tak jak OJ. Simpson. Pamiętasz gości okupujących jego salon z trofeami?
Myron skinął głową.
– Nie zrozum mnie źle. Ja się nie skarżę. To znacznie lepsza robota niż pompowanie benzyny czy praca w kopalni węgla. Ale zawsze muszę pamiętać, że od reszty czarnuchów z ulicy odróżnia mnie tylko gra w koszykówkę. Tak jest. Walnie mi kolano, jak kiedyś tobie, i ląduję tam z powrotem. Nigdy o tym nie zapominam. Nigdy. – Słowa T.C. zawisły w rześkim powietrzu. Spojrzał surowo na Myrona. – Tak więc, kiedy jakaś ekstracizia traktuje mnie, jakbym był nie wiem kim, nie o mnie jej chodzi. Rozumiesz? Oślepia ją moja kasa i sława. Tak jak wszystkich.
– Więc się nigdy nie zaprzyjaźnimy? – spytał Myron.
– A czy zadałbyś mi to pytanie, gdybym był ciemnym durniem nalewającym benzynę na stacji?
– Może.
– Chrzanisz – powiedział z uśmiechem T.C. – Ludzie obgadują moje zachowanie. Mówią, że się zachowuję, jakby każdy był mi coś winien. Że jestem primadonną. Mówią tak, bo ich przejrzałem. Są wściekli, że znam prawdę. Wszyscy: właściciele klubu, trenerzy, kto tylko, mają mnie za ciemnego czarnucha, za co więc mam ich szanować? Odzywają się do mnie tylko dlatego, że wsadzam piłkę do kosza. Jestem małpą, na której zarabiają. Z chwilą gdy przestanę zarabiać, koniec. Stanę się jeszcze jednym śmieciem z getta, niegodnym siadania czarną dupą na ich białym klozecie. – Zamilkł, jakby zabrakło mu tchu. Znów spojrzał na panoramę miasta. Jej widok go odmłodził. – Spotkałeś kiedykolwiek Isiaha Thomasa? – spytał.
– Z Detroit Pistons? Tak, raz.
– Słyszałem jakiś czas temu wywiad z nim, Pistons zdobyli wtedy mistrzostwo. Gość zapytał go, co by robił, gdyby nie został koszykarzem. Wiesz, co odpowiedział mu Isiah?
Myron pokręcił przecząco głową.
– Że byłby senatorem Stanów Zjednoczonych. – T.C. zaniósł się gromkim, wysokim śmiechem, który odbił się echem w cichej nocy. – Pomyślałem: Czy ten czarny zwariował? Naprawdę w to wierzy? Senatorem Stanów Zjednoczonych?! Z kogo robi balona?! – Zaśmiał się ponownie, ale jakby z przymusem. – Ja wiem, kim bym był. Zapieprzałbym w stalowni od północy do dziesiątej rano, a może siedziałbym w pierdlu albo nie żył. – Pokręcił głową. – Senator Stanów Zjednoczonych. W mordę.
– A co z grą? – wtrącił Myron.
– O co pytasz?
– Lubisz grać w koszykówkę?
T.C. rozbawiło to pytanie.
– Ty lubisz, co? Łapiesz się na cały ten kit „kocham tę grę”.
– A ty nie?
T.C. pokręcił ogoloną głową. Księżyc, który się w niej odbił, skąpał ją w niemal mistycznej poświacie.
– Nie – odparł. – Koszykówka zawsze była dla mnie tylko środkiem do celu. Do zdobycia pieniędzy. Do ustawienia się na całe życie.
– Nigdy nie kochałeś tej gry?
– Pewnie, że kochałem. Było dokąd pójść, rozumiesz? Ale nie chodziło o samą grę… nie o bieganie, skakanie i resztę. Chodziło o koszykówkę. Wszędzie indziej byłem pierwszym lepszym, głupim czarnym chłopakiem, za to na boisku gościem, kimś. Bohaterem. To daje niewiarygodnego kopa, wszyscy traktują cię, wiesz jak.
Myron skinął głową. Wiedział.
– Mogę cię o coś spytać?
– Proszę.
– Po co ci te wszystkie tatuaże i kolczyki?
T.C. uśmiechnął się.
– Przeszkadzają ci?
– Nie. Tylko jestem ciekaw.
– Powiedzmy, że lubię je nosić. Wystarczy?
– Tak – odparł Myron.
– Ale w to nie wierzysz?
Myron wzruszył ramionami.
– Nie.
– To prawda, trocheje lubię. Ale przede wszystkim chodzi o biznes.
– Biznes?
– Biznes koszykarski. Pieniądze. Mnóstwo. Wiesz, ile kasy tłukę z reklam? Kupę szmalu. Dlaczego? Bo szokowanie popłaca. Spójrz na Deona. Popatrz na Rodmana. Im większy odpał, tym więcej mi płacą.
– Więc to wszystko pic?
– W dużej mierze. A poza tym lubię szokować, już taki jestem. Głównie na użytek prasy.
– Przecież prasa rozrywa cię na strzępy.
– I co z tego? Piszą o mnie, a ja na tym zarabiam. To proste. – T.C. uśmiechnął się. – Coś ci powiem. Prasa to najgłupsze zwierzę na tej bożej ziemi. Wiesz, co kiedyś zrobię?
Myron pokręcił głową.
– Pozbędę się tych kolczyków i reszty, zacznę się ładnie ubierać, grzecznie się wyrażać: „Tak, proszę pana”, „Tak, proszę pani”, i paść ich bzdurami o zespołowym wysiłku, które tak chętnie łykają. Czy wiesz, co się stanie? Ci sami popaprańcy, którzy piszą, że niszczę zasady gry, będą całować mój czarny tyłek niczym kamień w zamku Blarney. Będą pieprzyć o mojej cudownej przemianie. Nazwą mnie bohaterem. A ja tylko zmienię rodzaj picu.
T.C. uśmiechnął się szeroko.
– Niezły z ciebie agregat, T.C. – powiedział Myron.
T.C. odwrócił się plecami do basenu. Myron przyglądał się mu w milczeniu. Nie kupił wszystkich jego wynurzeń. Coś się za nimi kryło. Wprawdzie T.C. nie kłamał, ale nie mówił też całej prawdy. A może nie potrafił się do niej przyznać nawet przed sobą? Cierpiał. Naprawdę wierzył, że go nikt nie kocha, a taka świadomość, niezależnie od tego, kim jesteś, boli. Nie czujesz się pewnie. Chcesz się ukryć, otoczyć murami. Najsmutniejsze było to, że T.C. miał po części rację. Kto by się nim przejmował, gdyby nie grał w zawodową koszykówkę? Gdyby niewrodzony talent do tej prostej gry, gdzie byłby teraz? Przypominał piękną dziewczynę, która pragnie, byś odkrył w niej duszę. Do tego zaś mogła cię skłonić tylko jej uroda. Gdyby ją straciła, stała się brzydka, nikomu nie przyszłoby do głowy szukać pod zewnętrzną powłoką wewnętrznego piękna. Gdyby T.C. stracił sprawność fizyczną, spotkałoby go to samo.
W sumie nie był takim dziwakiem, za jakiego miała go opinia publiczna, ani też takim poukładanym gościem, za jakiego pragnął uchodzić w jego oczach. Myron, chociaż nie psycholog, nie miał wątpliwości, że za tatuażami i kolczykowaniem kryje się nie tylko chęć zdobycia pieniędzy. Tak gładkie wyjaśnienie nie tłumaczyło podobnej dewastacji ciała. W przypadku T.C. w grę wchodziło wiele czynników. Jako była gwiazda koszykówki, Myron niektóre z nich znał i rozumiał. W innych jednak nie mógł się połapać, ponieważ T.C. i on pochodzili z całkiem różnych światów.
– Mam pytanie – przerwał ich wspólną samotność T.C.
– Wal.
– Co tu robisz?
– Tu? W twoim domu…
– W zespole. Kiedy chodziłem do gimnazjum, oglądałem twoją grę w lidze akademickiej. Byłeś świetny… Dawno temu. Wiesz przecież, że to przeszłość. Przekonałeś się o tym na dzisiejszym treningu.
Myron starał się ukryć osłupienie. Czy on i Terry uczestniczyli w tym samym treningu? A jakże. I, niestety, T.C. miał rację. Doskonale pamiętał czasy, gdy był supergwiazdą drużyny. Pamiętał sparingi z ostatnią piątką w zespole, wychodzącą ze skóry w walce z pierwszą, która grała od niechcenia i bez motywacji. Pamiętał rozczarowanie tych pięciu z rezerwy, Wmawiających sobie, że dorównują graczom z wyjściowego składu, zmęczonym prawdziwymi meczami. W dodatku, jako student, rozgrywał najwyżej dwadzieścia pięć meczów w sezonie, podczas gdy zawodowcy rozgrywali ich blisko sto przeciwko znacznie lepszym rywalom.
Czy to mogło wystarczyć, by grać z nimi w drużynie? Kogo oszukiwał?
– Po prostu próbuję – odparł cicho.
– Trudno zrezygnować, co?
Myron nie odpowiedział. Zapadło krótkie milczenie.
– Hej, byłbym zapomniał – rzekł T.C. – Podobno jesteś za pan brat z finansowym magikiem z Lock – Home Securities. To prawda?
– Tak.
– Czy to ten białasek, z którym gadałeś po meczu? Myron skinął głową.
– Na imię ma Win.
– Wiesz, że Łomot pracuje na Wall Street?
– Powiedziała mi.
– Chce zmienić pracę. Czy twój przyjaciel mógłby z nią pogadać?
Myron wzruszył ramionami.
– Spytam go – obiecał. Win z pewnością przyklasnąłby jej poglądom na rolę seksu w starożytnych cywilizacjach. – A dla kogo ona pracuje w tej chwili?
– Dla małej firmy. Braci Kimrnel. Ale musi się przenieść. Nie chcą jej wziąć na partnera, mimo że zapieprza dla nich jak mały samochodzik.
T.C. dodał coś jeszcze, lecz Myron przestał go słuchać. Bracia Kimmel. Natychmiast skojarzył sobie nazwisko. Kiedy w domu Grega wcisnął guzik wybierający numer, pod który dzwoniono ostatnio, kobiecy głos w słuchawce powiedział: „Bracia Kimmel”. A przecież Łomot dopiero co mówiła mu, że nie rozmawiała z Gregiem od paru miesięcy.
Przypadek? Wątpił w to.