171591.fb2
Win siedział przy bramie Uniwersytetu Columbia na Sto Szesnastej Ulicy. Był w spodniach khaki od Eddiego Bauera, mokasynach na gołych stopach, koszuli z kołnierzykiem z guziczkami i krawacie.
– Wtapiam się w otoczenie – wyjaśnił.
– Jak hasyd w Boże Narodzenie na mszy w kościele katolickim. Czy Bowman wciąż jest na zajęciach? – spytał Myron.
Win skinął głową.
– Za dziesięć minut powinien wyjść przez te drzwi.
– Wiesz, jak wygląda?
Win podał mu informator akademicki.
– Strona dwudziesta pierwsza. Opowiedz mi o Emily. Myron opowiedział. Minęła ich wysoka brunetka w czarnym, opiętym kombinezonie „kobiety kota” i książkami przyciśniętymi do piersi. Julie Newmar w telewizyjnym Batmanie. Win i Myron przyjrzeli się jej uważnie. Miau!
Myron skończył.
– Mam spotkanie w biurze – rzekł Win, nie zadając żadnych pytań. – Pozwolisz?
Odszedł. Myron usiadł ze wzrokiem utkwionym w drzwi. Dziesięć minut później z budynku zaczęli wysypywać się studenci. Dwie minuty po nich wyłonił się profesor Sidney Bowman. Brodę miał równie rozczochraną jak na zdjęciu w informatorze, a jego łysinę okalały niedorzecznie długie włosy. Dżinsy, tanie buty i czerwona flanelowa koszula świadczyły, że pozuje na swojego chłopa albo na Jerry’ego Browna podczas kampanii prezydenckiej.
Bowman podsunął w górę okulary i ruszył przed siebie. Myron podążył za nim, dopiero gdy zniknął mu z oczu. Nie było pośpiechu. Poczciwy profesor zmierzał do swojego gabinetu. Przeciął trawiasty plac i wszedł do innego budynku z cegły. Myron znalazł ławkę i usiadł.
Minęła godzina. Obserwując studentów, poczuł się bardzo stary. Powinien był wziąć z sobą gazetę. Siedząc i nie mając nic do czytania, był zmuszony myśleć. Jego mózg wyczarowywał i odrzucał wciąż nowe ewentualności. Wiedział, że coś pominął, coś, co kołysało się w oddali jak spławik na wodzie, ale ilekroć po to sięgał, chowało się pod powierzchnią.
Nagle przypomniał sobie, że nie sprawdzał dziś sekretarki w domu Grega. Wyjął komórkę, wystukał numer i po usłyszeniu głosu Grega wcisnął zaprogramowany kod 317. Na taśmie nagrano tylko jedną wiadomość, za to nadzwyczajną.
– Nie graj z nami w bambuko – ostrzegł elektronicznie przetworzony głos. – Rozmawiałem z Bolitarem. Jest gotów zapłacić. Tego chcesz?
Koniec wiadomości.
Myron siedział bez ruchu i wpatrywał się w ceglaną nagą, pozbawioną bluszczu ścianę. Kilka sekund wsłuchiwał się bezczynnie w telefoniczny sygnał. O co tu chodziło…? „Jest gotów zapłacić. Tego chcesz?”. Nacisnął gwiazdkę, żeby odtworzyć wiadomość. A potem jeszcze raz. Odsłuchałby jej pewnie po raz czwarty, gdyby w wejściu nie pojawił się Bowman.
Profesor zatrzymał się z dwójką studentów i wdał z nimi w bardzo poważną, bardzo ożywioną akademicką dyskusję. Uczelnia. Kontynuując niewątpliwie ważką wymianę poglądów, wyszli z kampusu i ruszyli Amsterdam Avenue. Myron schował komórkę do kieszeni i ruszył, trzymając się w pewnej odległości za nimi. Na Sto Dwunastej Ulicy trójka się rozstała. Dwaj studenci poszli dalej na południe. Bowman przeszedł przez ulicę i skierował się w stronę katedry Świętego Jana Bożego.
Katedra Świętego Jana Bożego to ciekawa, potężna świątynia, kubaturowo największa katedra na świecie (Bazylika Świętego Piotra w Rzymie nie zalicza się do katedr). Budowla ta jest jak miasto, w którym stoi: podniszczona, ale budzi podziw. Wysokich kolumn i wspaniałych witrażowych okien strzegą tablice z napisami ROBOTY NA WYSOKOŚCI (choć budowę przybytku rozpoczęto w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym drugim, nigdy jej nie ukończono) i DLA TWOJEGO BEZPIECZEŃSTWA KATEDRA JEST STRZEŻONA PRZEZ PATROLE I MONITOROWANA ELEKTRONICZNIE. Dziury w granitowej fasadzie zasłaniają deski. Z lewej strony tego architektonicznego cudu stoją dwa aluminiowe baraki, przywodzące na myśl czołówkę z serialu o Gomerze Pyle’u. Na prawo mieści się Ogród Rzeźb z Fontanną Pokoju, olbrzymią rzeźbą, wprawiającą w różne nastroje, z wyjątkiem spokojnego. Mętlik złożony z odrąbanych głów i członków, szczypiec homara, skrzydeł, rąk sterczących z ziemi, jakby chciały uciec z piekła, mężczyzny skręcającego kark sarnie tworzyły atmosferę bliższą Dantemu w połączeniu z Goyą niż ospałemu spokojowi.
Bowman skierował się uliczką z prawej strony katedry. Mieściło się tam schronisko. Minął grupę bezdomnych w wytartych ubraniach ze sztucznych włókien i spodniach z obwisłymi siedzeniami. Któryś skinął ręką i coś zawołał. Bowman pomachał mu w odpowiedzi i zniknął w drzwiach. Myron rozważył sytuację. Nie miał wyboru. Musiał wejść do środka, choćby za cenę zdemaskowania.
Mijając bezdomnych, skinął im głową i uśmiechnął się. Odpowiedzieli mu tym samym. Do schroniska prowadziły dwuskrzydłowe czarne drzwi z tandetną firanką w progu. Nieco dalej dwie tablice informowały: UWAGA DZIECI, ZWOLNIJ oraz SZKOŁA KATEDRALNA. Schronisko dla bezdomnych i szkoła dla dzieci? Interesujące i praktyczne połączenie. Nie ma jak Nowy Jork.
Wszedł i natychmiast uderzył w niego wypalający włoski w nosie smród jak z fifki do narkotyków po całonocnym jaraniu. Spróbował się nie skrzywić. Pomieszczenie zapełniały obskurne materace i bezdomni. Bowman rozmawiał w kącie z kilkoma tubylcami. Żaden z nich nie był Cole’em Whitemanem alias Normanem Lowensteinem. Myron rozejrzał się po nieogolonych twarzach i pustych oczach.
Dostrzegli się w tej samej chwili.
Ich spojrzenia spotkały się najwyżej na sekundę, ale to wystarczyło. Cole Whiteman odwrócił się i puścił biegiem. Myron ruszył za nim, przedzierając się przez tłum. Profesor Bowman spostrzegł zamieszanie i z płonącym wzrokiem zastąpił mu drogę. Nie zwalniając kroku, Myron staranował go opuszczonym ramieniem. Jak napastnik Jim Brown. Tyle że na drodze Jima stawali tacy goliaci, jak Dick Butkus i Ray Nitschke, a nieważący z osiemdziesiąt kilo, pięćdziesięcioletni profesor college’u z miękkim brzuchem. Niemniej był pewną zawadą.
Cole Whiteman zniknął w tylnych drzwiach, zatrzaskując je za sobą. Myron pokonał je wkrótce po nim. Znaleźli się na dworze, lecz na krótko. Whiteman wbiegł po metalowych schodach i wpadł do katedry. Myron podążył za nim. W środku było bardzo podobnie jak na zewnątrz – okazałe przykłady dobrej architektury i sztuki sąsiadowały z lichotą i tandetą. Zamiast ław stały tam tanie składane krzesła, z granitowych murów zwieszały się bezładnie kunsztowne gobeliny, a grube kolumny obrosły drabinami.
Cole skierował się do najbliższych drzwi. Myron popędził za nim wśród odbitego od ogromnego łukowego sklepienia katedry echa stukoczących obcasów. Znów wylecieli na zewnątrz. Cole po krótkim biegu wzdłuż budowli wpadł do środka przez ciężkie drzwi przeciwpożarowe z napisem KURSY DOKSZTAŁCAJĄCE. W suterenie mieściła się albo szkoła, albo przedszkole. Pobiegli korytarzem z metalowymi, rozsypującymi się szafkami po bokach. Cole skręcił w prawo i zniknął za drewnianymi drzwiami.
Kiedy Myron otworzył je pchnięciem, stanął oko w oko z ciemną klatką schodową. Z dołu dobiegł go odgłos kroków. Ruszył kłusem. Z każdym stopniem robiło się ciemniej. Zstępował do podziemi katedry. Cementowe ściany lepiły się od wilgoci. Schodził do krypty, grobowca czy równie nieprzyjemnego pomieszczenia. Czy w amerykańskich katedrach też były krypty jak w europejskich?
Gdy dotarł do podnóża schodów, spowiły go ciemności, a światło na górze zmieniło w odległą poświatę. Wspaniale. Wszedł do pomieszczenia, które było czarną dziurą. Schylił głowę, łowiąc dźwięk niczym pies myśliwski. Cisza. Ręką poszukał kontaktu. Nie znalazł. Przesycone wilgocią ciemności zionęły przeraźliwym, bezwietrznym chłodem. Wcale mu się tu nie podobało. Nic a nic.
Ruszył z wolna na ślepo przed siebie, z rękami wyciągniętymi jak potwór Frankensteina.
– Cole! – zawołał. – Chcę tylko porozmawiać!
Jego słowa odbiły się twardym echem, zanikając jak piosenka w radiu.
Szedł dalej. Było tu cicho jak… w grobie. Półtora metra dalej na coś natrafił. Wyciągniętymi palcami dotknął gładkiej, zimnej powierzchni. Jak marmur, pomyślał. Przesunął dłońmi w dół. Jakiś posąg. Wymacał rękę, ramię, plecy, marmurowe skrzydło. Dekoracja nagrobka? Szybko cofnął rękę.
Znieruchomiał, znów zaczął nasłuchiwać. Słyszał jedynie szum w uszach, jakby ktoś przycisnął mu do nich muszle. Miał chęć wrócić na górę, ale nie mógł tego zrobić. Cole dowiedział się, że odkryto jego tożsamość. Ukryłby się ponownie i przepadł jak kamień w wodę. Była to więc jedyna szansa, żeby się z nim rozmówić.
Wymacując drogę nogą, Myron zrobił następny krok i dużym palcem uderzył w jakiś twardy przedmiot. Znowu marmur. Okrążył go. Coś szurnęło. Znieruchomiał. Dźwięk dobiegł od ziemi. Nie była to mysz. Coś większego. Przechylił głowę i czekał. Puls mu przyśpieszył. Oczy zaczęły się przyzwyczajać do ciemności i rozróżniał już wzrokiem niewyraźne, wysokie figury. Posągi. Z pochylonymi głowami. Wyobraził sobie, jak z błogimi, charakterystycznymi dla sztuki sakralnej minami patrzą na niego pełne wiedzy, nabytej w pielgrzymce do lepszego miejsca niż to, w którym przebywają.
Zrobił jeszcze jeden krok i na jego kostce zacisnęły się zimne palce.
Krzyknął.
Ręka pociągnęła go za nogę i zwalił się na cement. Wierzgnął, wyszarpnął się, odczołgał do tyłu, plecami uderzył w marmur i usłyszał obłąkany śmiech mężczyzny. Od tego śmiechu zjeżyły mu się włosy na karku. Zaraz potem zaśmiał się następny. I jeszcze jeden. Miał wrażenie, że osacza go stado hien.
Zanim zdołał wstać, mężczyźni rzucili się na niego. Nie wiedział, ilu ich jest. Ręce ściągnęły go z powrotem na podłogę. Machnął na oślep pięścią. Trafił w czyjąś twarz. Zachrzęściło. Napastnik upadł. Ale inni dosięgli celu. Rozciągnięty na mokrym cemencie, walczył ślepo i zapamiętale. Słyszał pomruki. Nie było ucieczki od duszącego odoru ich ciał, alkoholu i rąk, które go oblazły. Jedna ściągnęła mu zegarek. Inna chwyciła portfel. Zadał następny cios. Trafił w żebra. Kolejny pomruk, upadł kolejny napastnik.
Ktoś zapalił latarkę i zaświecił mu prosto w oczy. Myron miał wrażenie, że jedzie na niego pociąg.
– W porządku, odsuńcie się – usłyszał głos.
Ręce wycofały się jak mokre węże. Myron spróbował usiąść.
– Nim zaczniesz kombinować, spójrz na to – rzekł głos zza światła latarki.
Jej właściciel wysunął przed nią pistolet.
– Sześćdziesiąt dolców? – odezwał się inny głos. – Tylko tyle? Kurwa!
W pierś Myrona uderzył portfel.
– Ręce do tyłu.
Myron spełnił polecenie. Ktoś chwycił go za przedramiona i ściągnął je razem, aż do bólu ścięgien. Na przegubach zatrzaśnięto mu kajdanki.
– Zostawcie nas – polecił głos.
Myron usłyszał szelesty. Zaduch się zmniejszył. Skrzypnęły otwierane drzwi, ale, oślepiony światłem, niczego nie zobaczył. Zapadła cisza.
– Przepraszam za te nieprzyjemności, Myron – rzekł po dłuższej chwili głos. – Za kilka godzin cię wypuszczą.
– Długo jeszcze zamierzasz uciekać, Cole?
Cole Whiteman zaśmiał się.
– Uciekam od tak dawna, że przywykłem – odparł.
– Nie przyszedłem, żeby cię zatrzymać.
– Co za ulga. Jak odkryłeś, kim jestem?
– To nieważne.
– Dla mnie tak.
– Nie mam najmniejszego zamiaru cię wydać. Chcę informacji.
Nie było odpowiedzi. Myron zmrużył oczy.
– Jak się w to wplątałeś? – spytał Cole.
– Zniknął Greg Downing. Wynajęto mnie, żebym go znalazł.
– Ciebie?
– Tak.
Cole Whiteman zaśmiał się serdecznie. Śmiech odbijał się od ścian jak piłeczki z „magicznej gumy”, coraz głośniej i przeraźliwiej, nim w końcu litościwie ścichł.
– Co cię tak rozbawiło? – spytał Myron.
– Żart dla wtajemniczonych. – Cole wstał, a wraz z nim światło latarki. – Przepraszam, ale muszę iść.
Znów zapadła cisza. Cole zgasił latarkę. Pogrążony w zupełnych ciemnościach, Myron usłyszał oddalające się kroki.
– Nie chcesz wiedzieć, kto zabił Liz Gorman?! – zawołał. Kroki nie zwolniły. Pstryknął kontakt i zapłonęła żarówka.
Słaba, może czterdziestowatowa. Wprawdzie nie oświetliła pomieszczenia, ale różnica była ogromna. Myron zamrugałby przepędzić czarne punkciki po ostrym świetle latarki, i przyjrzał się otoczeniu. Piwnicę wypełniały posągi, zgrupowane wbrew rozumowi i logice. Niektóre stały krzywo. W każdym razie nie były to katakumby, tylko dziwaczny magazyn sztuki kościelnej.
Cole Whiteman powrócił do Myrona i usiadł na wprost niego po turecku. Siwa szczecina wciąż porastała mu twarz, w niektórych miejscach gęsta, w innych nieobecna. Włosy sterczały we wszystkich kierunkach. Opuścił pistolet do boku.
– Chcę wiedzieć, jak zginęła – rzekł cicho.
– Od ciosów zadanych kijem do baseballu – odparł Myron.
– Kto to zrobił? – spytał z zamkniętymi oczami Cole.
– Staram się to ustalić. W tej chwili głównym podejrzanym jest Greg Downing.
Cole Whiteman pokręcił głową.
– Był tam za krótko – powiedział.
Myrona ścisnęło w żołądku. Próbował oblizać wargi, ale miał za sucho w ustach.
– Byłeś tam? – spytał.
– Po drugiej stronie ulicy, za koszeni na śmieci. Jak Oskar Zrzęda z Ulicy Sezamkowej – Cole rozciągnął usta w sztucznym uśmiechu. – Chcesz być niewidzialny? Udawaj bezdomnego. – Wstał jednym płynnym ruchem niczym mistrz jogi. – Kijem do baseballu – powtórzył.
Uszczypnął się w grzbiet nosa, odwrócił i opuścił podbródek na piersi. Myron dosłyszał cichy szloch.
– Pomóż mi znaleźć jej zabójcę, Cole – rzekł Myron.
– Dlaczego mam ci zaufać?
– Masz do wyboru: mnie albo policję.
– Policja gówno zdziała – odparł Cole. – Dla nich ona jest morderczynią.
– W takim razie mi pomóż.
Cole usiadł na podłodze i przysunął się bliżej Myrona.
– Nie jesteśmy mordercami – powiedział. – Taką etykietę przylepiły nam władze i wszyscy w nią uwierzyli. Ale to nieprawda. Rozumiesz?
Myron skinął głową.
– Rozumiem.
– Masz się za lepszego?
Cole zmierzył go ostrym spojrzeniem.
– Nie.
– Chcesz, żebym z tobą rozmawiał, to nie waż się traktować mnie z góry. Zachowasz się uczciwie, to ja też.
– Dobrze – zgodził się Myron. – Tylko oszczędź mi haseł „nie jesteśmy mordercami, jesteśmy bojownikami o wolność”. Nie mam ochoty na cytaty z Blowing in the Wind.
– Myślisz, że ja o tym?
– Was nie ścigały zdemoralizowane władze. Porwaliście i zabiliście człowieka, Cole. Chcesz, to ubieraj to w piękne słówka, ale liczą się fakty.
Cole niemal się uśmiechnął.
– Ty naprawdę w to wierzysz.
– Zaczekaj, nic więcej nie mów. Niech zgadnę. – Myron udał, że się namyśla. – Rząd wyprał mi mózg, tak? Całą tę intrygę sprokurowała CIA, żeby zmiażdżyć grupę studentów, którzy zagrozili naszym władzom.
– Nie. Ale nie zabiliśmy Hunta.
– A kto?
Cole zawahał się. Podniósł oczy i zamrugałby powstrzymać łzy.
– Hunt sam się zastrzelił – odparł, szukając zaczerwienionymi oczami reakcji na twarzy Myrona.
Myron nie zareagował.
– Porwanie było żartem – ciągnął Cole. – Pomysł wyszedł od Hunta. Chciał zranić swojego ojca. Uznał, że najlepiej zabrać mu pieniądze, a potem dopiec do żywego. Niestety, te durnie zaskoczyły nas, i Hunt wybrał inną formę zemsty. – Oddech Cole’a stał się ciężki i nierówny. – Wybiegł z bronią na zewnątrz, krzyknął: „Pierdolę cię, tato!” i strzelił sobie w głowę.
Myron milczał.
– Spójrz na nas – rzekł na wpół błagalnie Cole. – Byliśmy paczką nieszkodliwych outsiderów. Protestowaliśmy na wiecach antywojennych. Dużo ćpaliśmy. Wystrzegaliśmy się przemocy. Nikt z nas, oprócz Hunta, nie miał broni. Mieszkałem z nim w jednym pokoju, był moim najlepszym kolegą. Nigdy bym go nie skrzywdził.
Myron nie wiedział, w co wierzyć. A co więcej, nie miał czasu, by się przejąć śmiercią dwudziestolatka. Czekał, aż Cole podejmie wątek, opowie mu o przeszłości. Nadaremnie. W końcu postanowił uaktualnić temat.
– Widziałeś, jak Greg Downing wchodzi do domu Liz Gorman? – spytał.
Cole wolno skinął głową.
– Szantażowała go?
– Nie tylko ona. Pomysł był mój.
– Co takiego miałeś na Grega?
– Nic ważnego.
– Prawdopodobnie przez to zginęła.
– Prawdopodobnie – przyznał Cole. – Ale nie musisz znać szczegółów. Wierz mi.
– Opowiedz mi o wieczorze, kiedy zginęła – rzekł Myron z braku dalszych środków nacisku.
Cole potarł zarost z siłą, z jaką kot ociera się o słupek.
– Jak wspomniałem, byłem po drugiej strome ulicy. Kiedy się ukrywasz, przestrzegasz określonych zasad. Zasad, dzięki którym przeżyliśmy na wolności całe dwadzieścia lat. Jedna z nich brzmi, że po dokonaniu przestępstwa nie wolno się trzymać razem. Federalni szukali naszej grupy, a nie pojedynczych osób. Od przyjazdu do Nowego Jorku Liz i ja dbaliśmy o to, żeby nigdy nie być razem. Komunikowaliśmy się z automatów telefonicznych.
– A co z Glorią Katz i Susan Milano? – spytał Myron. – Gdzie są?
Cole uśmiechnął się niewesoło. Myron dostrzegł, że brakuje mu zębów. Czy ubytek ten należał do kamuflażu? A może stracił je w bardziej dramatycznych okolicznościach?
– O nich opowiem kiedy indziej.
– Mów dalej – zachęcił Myron.
Bruzdy na twarzy Cole’a pogłębiły się i pociemniały w świetle nagiej żarówki. Zwlekał.
– Liz była spakowana i gotowa do wyjazdu – rzekł po chwili. – Zamierzaliśmy zdobyć gotówkę i wynieść się z miasta zgodnie z planem. Czekałem po drugiej stronie ulicy na jej sygnał.
– Jaki?
– Po odbiorze pieniędzy miała zamrugać światłami trzy razy. Oznaczało to, że zejdzie za dziesięć minut. Mieliśmy się spotkać na Sto Szesnastej i stamtąd odjechać metrem linii Jeden. Ale nie dała znaku. Światło w jej mieszkaniu w ogóle nie zgasło. Z oczywistych powodów bałem się sprawdzić, co się stało. Tu też obowiązywały zasady.
– Od kogo Liz miała tej nocy wziąć pieniądze?
– Od trzech osób – odparł Cole, unosząc palce wskazujący, środkowy i serdeczny. – Od Grega Downinga… – opuścił palec serdeczny – jego żony, jak tam jej na imię…
– Emily.
– Właśnie, Emily. – Środkowy palec opadł. – I od tego starego, właściciela Smoków.
Cole zamknął dłoń w pięść. Myrona ścisnęło w sercu.
– Chwileczkę – powiedział. – Miał do niej przyjść Clip Arnstein?
– Nie tylko miał. Przyszedł – sprostował Cole. Myron poczuł w kościach lodowaty chłód.
– Clip tam był?
– Tak.
– A pozostali?
– Przyszli wszyscy. Ale plan był inny. Liz umówiła się z Downingiem w barze w śródmieściu. Tam mieli dopełnić transakcji.
– W Szwajcarskiej Chacie?
– Tak.
– Czy Greg przyszedł też do jej mieszkania?
– Owszem, później. Najpierw przyjechał Clip Arnstein. Myron przypomniał sobie ostrzeżenie Wina względem Clipa.
„Za bardzo go lubisz. Nie jesteś obiektywny”.
– Ile miał zapłacić Clip? – spytał.
– Trzydzieści tysięcy.
– Policja znalazła w jej mieszkaniu tylko dziesięć. Banknoty zrabowane z banku.
Cole wzruszył ramionami.
– Albo stary jej nie zapłacił, albo pieniądze wziął morderca. A może to Clip Amstein ją zabił – dodał po krótkim namyśle. – Ale to przecież staruszek, prawda?
Myron nie odpowiedział.
– Długo był w środku? – spytał.
– Dziesięć, piętnaście minut.
– Kto przyszedł następny?
– Greg Downing. Pamiętam, że miał torbę na pasku. Domyśliłem się, że były w niej pieniądze. Wszedł i szybko wyszedł, najwyżej po minucie. Wyszedł z torbą. I właśnie wtedy zacząłem się martwić.
– Mógł ją zabić – rzekł Myron. – Kijem baseballowym można zabić bardzo szybko.
– Ale on nie wszedł z kijem baseballowym – odparł Cole. – Do torby by go nie zmieścił. Kij trzymała w mieszkaniu Liz. Dla ochrony, nie znosiła broni.
Myron wiedział, że w mieszkaniu Liz Gorman nie znaleziono narzędzia zbrodni. Co znaczyło, że morderca zabił ofiarę jej własnym kijem. Czy podobna, żeby Greg w tak krótkim czasie wszedł na górę, znalazł kij baseballowy, zabił nim i uciekł?
Wątpliwe.
– A co z Emily?
– Przyszła ostatnia.
– Jak długo była w środku?
– Pięć minut. Mniej więcej.
Wystarczająco długo, żeby zebrać dowody do podrzucenia.
– Widziałeś jeszcze kogoś, kto wchodził i wychodził z tego domu?
– Oczywiście. Mieszka tam sporo studentów.
– A zatem można założyć, że kiedy przyjechał Greg Downing, Liz już nie żyła, tak?
– Tak.
– Stąd pytanie: pamiętasz, kto poza Clipem Arnsteinem wchodził tam pomiędzy jej powrotem ze Szwajcarskiej Chaty i przybyciem Grega?
Cole myślał chwilę.
– Głównie studenci. I bardzo wysoki mężczyzna…
– Jak wysoki?
– Nie wiem. Bardzo.
– Ja mam ponad metr dziewięćdziesiąt. Był wyższy ode mnie?
– Tak, myślę, że tak.
– Czarny?
– Nie wiem. Stałem po drugiej stronie słabo oświetlonej ulicy. Aż tak uważnie się nie przyglądałem. Może był czarny. Ale wątpię, czy to on zamordował.
– Dlaczego?
– Obserwowałem dom do rana. Nie wyszedł z niego. Może tam mieszka, a przynajmniej u kogoś nocował. Wątpię, czy pozostałby tam tyle czasu, gdyby zabił.
Trudno się było z tym spierać. Myron próbował przetworzyć to, co usłyszał od Cole’a, beznamiętnie jak komputer, ale wnet przeciążył sobie obwody.
– Kogo jeszcze zapamiętałeś? Kto ci się rzucił w oczy? – spytał.
Cole znowu się zamyślił, wędrując oczami bez celu.
– Kobieta – odparł. – Weszła tam niedługo przed Gregiem. Przypominam sobie, że wyszła, zanim się pojawił.
– Jak wyglądała?
– Nie pamiętam.
– Blondynka, brunetka? Cole pokręcił głową.
– Zapamiętałem ją tylko z powodu długiego płaszcza. Studenci chodzą w wiatrówkach, bluzach albo czymś podobnym. Pomyślałem, że wygląda jak dorosła.
– Coś niosła? Czy ona…
– Przepraszam, Myron. Na mnie pora. – Cole wstał i spojrzał na Myrona pustym, zagubionym wzrokiem. – Powodzenia w znalezieniu tego skurwysyna. Liz była dobra. Nikogo nie skrzywdziła. Żadne z nas nie skrzywdziło nikogo.
– Dlaczego zadzwoniłeś do mnie wczoraj wieczorem? – spytał Myron. – Co mi chciałeś sprzedać?
Cole uśmiechnął się smutno i ruszył. Nim doszedł do drzwi, zatrzymał się i odwrócił.
– Zostałem sam – rzekł. – Glorię Katz postrzelono podczas szturmu na nas. Zmarła trzy miesiące później. Susan Milano zginęła w wypadku samochodowym w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim. Liz i ja trzymaliśmy ich śmierć w tajemnicy. Chcieliśmy, żeby federalni szukali nas czworo, nie dwoje. Uznaliśmy, że pomoże to nam się ukrywać. Jak więc widzisz, z naszej paczki pozostałem tylko ja.
Wyglądał jak śmiertelnie zmęczony ocalony, niepewny, czy zmarli nie mieli więcej szczęścia niż on. Powrócił do Myrona i rozkuł go z kajdanków.
– Idź – powiedział.
Myron wstał, rozcierając przeguby.
– Dziękuję – odparł.
Cole skinął głową.
– Nikomu nie powiem, gdzie jesteś.
– Tak, wiem.