171591.fb2
Po przyjeździe do pierwszego baru na liście Wina, pubu MacDougala, Myron zajął miejsce w wolnym boksie w głębi. Siedząc tam chwilę, liczył, że parapsychiczne moce podpowiedzą mu, czy to tu Greg spotkał się z Carlą. Nie podpowiedziały. A może powinien urządzić seans spirytystyczny?
Podeszła kelnerka. Dobrnęła do niego tak wolno, z takim wysiłkiem i miną, jakby szła przez głęboki śnieg i należała jej się za to nagroda. Myron ogrzał ją jednym ze swoich wypróbowanych diabolicznych, acz przyjacielskich uśmiechów, zapożyczonym od Christiana Slatera (nie mylić z diabolicznym, acz przyjacielskim uśmiechem Jacka Nicholsona).
– Cześć – powiedział.
Położyła przed nim kartonową podkładkę pod naczynia.
– Co podać? – spytała, siląc się na przyjazny ton, ale z marnym wynikiem.
Na Manhattanie rzadko znajdziesz przyjazną obsługę, chyba że w postaci neofitek z sieci TGI Friday i Bennigana, przedstawiających się z imienia jako twoje „kelnerki”, tak jakbyś mógł je pomylić z „prawniczkami” czy „lekarkami”.
– Czy macie yoo – hoo? – spytał.
– Mamy co?
– Nieważne. A piwo?
Spojrzała na niego chłodno.
– Jakie?
W tym lokalu nie warto było silić się na subtelność.
– Lubi pani koszykówkę? – spytał.
Wzruszenie ramion.
– Zna pani Grega Downinga? Skinienie głową.
– Polecił mi wasz pub. Był tu niedawno wieczorem. Zmrużenie oczu.
– Pracowała pani w sobotę? Skinienie głową.
– Obsługiwała pani ten sam rejon? Ten boks? Szybsze skinienie głową. Zniecierpliwione.
– Widziała go pani?
– Nie. Mnie obchodzą stoliki. Może być michelob? Myron spojrzał na zegarek i udał zaskoczenie.
– Oj, to już ta godzina? Muszę iść. – Wręczył kelnerce dwa dolary. – Dzięki za fatygę.
Drugi bar w spisie Wina, Szwajcarska Chata, w niczym jej nie przypominał. Była to straszna nora. Tapeta miała przekonać klientów, że ściany są z drewna. Efekt byłby nieco lepszy, gdyby w tylu miejscach nie odłaziła od ścian. Migocąca w kominku sztuczna kłoda bynajmniej nie tworzyła ciepłej atmosfery górskiego schroniska. Pośrodku „chaty” zawieszono ni przypiął, ni przyłatał lustrzaną kulę dyskotekową. Nie było parkietu do tańca ani świateł. Tylko kula, bez której zapewne nie mógł obyć się żaden alpejski szalet. Lokal cuchnął skwaśniałym piwem i leciutkim odorem wymiocin (?) – wonią znaną jedynie z niektórych barów i studenckich klubów, wżartą w ściany niczym gryzonie, które wyzionęły ducha i gniją.
Grająca szafa ryczała Little Red Corvette Prince’a. A może„artysty znanego wcześniej jako Prince”? Czyż nie tak teraz siebie nazywał? Niemniej w chwili wydania Little Red Coroette na płycie był Prince’em. Który z nich dwu miauczał zatem z szafy? Próba rozwikłania tego doniosłego dylematu pokićkała Myronowi w głowie tak bardzo, jak paradoksy czasowe z trzech Powrotów do przyszłości, więc dał sobie spokój.
W Chacie było pustawo. Przy barze siedział bujnowąsy gość w baseballówce drużyny Houston Astros. Pośrodku, przy najbardziej widocznym stoliku na sali, migdalili się bez najmniejszej żenady kobieta i mężczyzna. Nikt się tym nie przejmował. W głębi zaś kulił się niczym klient sklepu wideo w dziale pornosów drugi osobnik.
Myron usiadł w boksie z tyłu i zagadnął kelnerkę, znacznie żwawszą niż ta z pubu. Kiedy doszedł do tego, że Greg Downing polecił mu Szwajcarską Chatę, odparła:
– Tak? Co pan powie. Widziałam go tu tylko raz. Strzał w dziesiątkę!
– W sobotę wieczorem? Ściągnęła twarz w namyśle.
– Hej, Joe! – zawołała do barmana. – Downing był tu w sobotę wieczorem?
– A kto chce wiedzieć?! – odkrzyknął zza baru Joe. Miał w sobie coś z ptaka z mysimi włosami. Ptaszek i myszka. Seksowne połączenie.
– Ja i ten gość. Rozmawiamy.
Joe Ptak przyjrzał się Myronowi paciorkowatymi, myszkującymi oczkami. Oczka się zaokrągliły.
– Eee, to przecież ten nowy gracz, co nie? – spytał. – Ze Smoków? Widziałem pana w wiadomościach. Takie głupie nazwisko.
– Myron Bolitar.
– O właśnie, tak jest. Zaczniecie tu bywać, Myron?
– Czy ja wiem.
– Mamy tu całkiem ekskluzywną klientelę – pochwalił się Joe, wycierając kontuar ścierką czystą jak szmata ze stacji benzynowej. – Wiesz pan, kto tu kiedyś wpadł? Kuzyn Brucie. Dyskdżokej. Równiacha.
– Wiele straciłem – odparł Myron.
– No. Były też inne sławy, no nie, Zganiacz?
Bujnowąsy klient w baseballówce Astros z ożywieniem skinął głową.
– Na przykład ten gość podobny do Soupy’ego Salesa. Pamiętasz?
– A jaka rozmowa. Sławy.
– Z tą różnicą, że to nie był Soupy Sales. Ktoś podobny.
– Na jedno wychodzi.
– Znacie Carlę? – spytał Myron.
– Carlę?
– Dziewczynę, z którą przyszedł Greg.
– Tak się nazywała? Nie, nie miałem okazji jej poznać. Ani Grega. Zaszył się, że się tak wyrażę, w kąt, inkoguto. Się nie narzucaliśmy. – Joe wyprężył pierś jak do odznaczenia. – W Szwajcarskiej Chacie szanujemy znakomitości. – Machnął ścierką w stronę Myrona. – Pan powie innym chłopakom, dobra?
– Zrobi się.
– Fakt faktem, z początku nie mieliśmy pewności, czy to Downing.
– Jak w przypadku Soupy’ego Salesa – wtrącił Zganiacz.
– Tak jest. Tyle że to naprawdę był Greg.
– Ale tamten tylko wyglądał jak Soupy. Świetny aktor z tego Soupy’ego.
– I jaki pseudonim!
– Wszechstronny talent – przyznał Zganiacz.
– Czy kiedyś już tu zaglądał? – spytał Myron.
Gość podobny do Soupy’ego?
Ty młocie pneumatyczny! – Joe zamachnął się ścierką na Zganiacza. – Na kij mu ta wiadomość? Pyta o Grega Downinga.
– A skąd mam wiedzieć, w mordę jeża? Czy ja jestem Jasnowidz z telewizji?
– Panowie! – wtrącił Myron.
Joe podniósł rękę.
– Skaż mnie Bóg, Myron, pardon. Normalnie w Szwajcarskiej Chacie takie rzeczy się nie zdarzają. Tu nikt się z nikim nie kłóci, no nie, Zganiacz?
Zganiacz rozłożył ręce.
– A kto się tu z kim kłóci?
– Moje słowa. Ale do rzeczy, Greg nie jest naszym stałym klientem. Był tu pierwszy raz.
– Tak jak Kuzyn Brucie – dorzucił Zganiacz. – Też zaszedł jeden raz.
– Owszem. Ale mu się spodobało.
– Zamówił drugą szklankę. To o czymś świadczy, nie?
– No chyba. Dwie szklanki. Mógł wypić jedną i pójść. Z tym że to były dietetyczne cole.
– A co z Carlą?
– Z kim?
– Z kobietą, z którą przyszedł Greg.
– A o co pan pyta?
– Była tutaj wcześniej?
– Widziałem ją pierwszy raz. A ty, Zganiacz?
– Nie. – Zganiacz pokręcił głową. – Zapamiętałbym ją.
– Dlaczego? – spytał Myron.
– Ze względu na duże bufory – odparł bez wahania Joe. Jego kolega złożył dłonie w miseczki i przytknął je do piersi.
– Miała czym oddychać – powiedział.
– Ale ładna to ona nie była.
– Wcale – potwierdził Zganiacz. – Stara jak na młodego faceta.
– W jakim wieku? – spytał Myron.
– Starsza od Grega Downinga, na pewno. Pod pięćdziesiątkę. No nie?
Zganiacz potwierdził skinieniem głowy.
– Ale gary pierwsza klasa.
– Giganty.
– Olbrzymy.
– Wiem, wiem – wtrącił Myron. – Coś jeszcze? Zaskoczył ich tym pytaniem.
– Kolor oczu? – zagadnął.
Joe zamrugał, spojrzał na Zganiacza.
– Miała oczy?
– Cholera wie.
– A kolor włosów?
– Szatynka – odparł Joe. – Z tych jaśniejszych.
– Bruneta – odparł Zganiacz.
– Może i bruneta – przystał Joe.
– Chociaż jakby jaśniejsza.
– Ale mówię panu, Myron. Taka mleczarnia! Takie działa!
– Działa Nawarony! – potwierdził Zganiacz.
– Greg i ona wyszli razem?
Joe spojrzał na Zganiacza. Ten wzruszył ramionami.
– Chyba tak – odparł Joe.
– O której?
Joe pokręcił głową.
– A pan pamięta, panie Zaganiacz? – zagadnął Myron. Daszek baseballówki skoczył w jego stronę jak pociągnięty za sznurek.
– Tylko nie Zaganiacz, cholera! Bez „a” po „z”! Zganiacz! Zga – niacz! Bez „a”! Czyja wyglądam, kurna, jak kindybał?!
Joe znów sieknął ścierką.
– Nie obrażaj mi sławy, kołku.
– Sławy? Kurdebalans, Joe, to zwykły rezerwowy! Kudy mu do Soupy’ego! To nikt, pionek. – Zganiacz obrócił się do Myrona. – Bez obrazy, Myron – powiedział bez śladu wrogości.
– Ja się nie obrażam.
– Ma pan zdjęcie? – spytał Joe. – Machnąłby pan autograf znajomkom ze Szwajcarskiej Chaty i powiesilibyśmy je na ścianie. Założylibyśmy ścianę ze zdjęciami sławnych klientów, co?
– Przykro mi, ale nie mam ani jednego.
– A może pan nam przysłać? Znaczy się, z autografem. Albo przynieść następnym razem.
– No… to następnym razem.
Dalszymi pytaniami Myron wyciągnął z nich tylko tyle, że poznał datę urodzin Soupy’ego Salesa. Wyszedł, ruszył ulicą minął chińską restaurację z martwymi kaczkami na wystawie. Martwe kaczki? W sam raz na zaostrzenie apetytu. Może Burger King powinien wywieszać w witrynach zarżnięte krowy. Dzieciaki waliłyby drzwiami i oknami.
Spróbował zebrać to, czego się dowiedział. Carla dzwoni do Grega i umawia się z nim w Szwajcarskiej Chacie. Dlaczego? Dlaczego akurat tam? Nie chcą, żeby ich ktoś zobaczył? Czemu? A poza tym, kim ona jest? Jak to wszystko się ma do zniknięcia Grega? No, a krew w suterenie? Greg wrócił do domu z Carlą czy sam? Czy to ona z nim mieszkała? A jeżeli tak, to dlaczego spotkali się tutaj?
Tak bardzo się zamyślił, że dosłownie w ostatniej chwili uniknął zderzenia z człowiekiem, który mu stanął na drodze. Zresztą nazwanie tego egzemplarza człowiekiem było przesadą. Bardziej przypominał mur z cegły niż istotę ludzką. Pod rozpiętą krótką kwiecistą bluzą nosił eksponującą muskularny tors koszulkę w prążki. W rowku pomiędzy bochnami mięśni wisiał złoty róg. Gangster. Myron próbował ominąć go z lewej. Ale Cegłówa zastąpił mu drogę. Myron cofnął się i ponowił próbę. Cegłówa zrobił to samo.
– To pan zna cza – czę? – spytał Myron.
Cegłówa zareagował tak, jak się można było spodziewać po ceglanym murze. Zresztą dowcip Myrona też nie należał do przednich. Bydlak był naprawdę wielki. Jak budka telefoniczna. Myron usłyszał kroki. Od tyłu zaszedł go drugi, też duży, lecz przynajmniej z gatunku homo sapiens, ubrany w modne teraz w mieście drelichowe panterkowe spodnie maskujące.
– Gdzie jest Greg? – spytał Panterka.
– Słucham? – Myron udał, że się wzdryga. – Och, nie zauważyłem pana.
– Co?
– W tych sztanach. Ależ pan się wtopił w tło. Panterce nie spodobała się jego odpowiedź.
– Gdzie jest Greg?
– Greg?
Nie ma to jak szybka riposta.
– Greg. Gdzie jest?
– Kto?
– Greg.
– Jaki Greg?
– Jaja sobie robisz?
– To mają być jaja?
Panterka spojrzał na Cegłówę. Cegłówa nic nie powiedział. Zanosiło się na wymianę fizycznych argumentów. Myron był w tym niezły. Mógł też śmiało założyć, że ci dwaj troglodyci również są dobrzy w te klocki. Wbrew wymowie filmów z Bruce’em Lee w pojedynkę bardzo trudno się obronić przed wytrawnymi przeciwnikami. Doświadczeni wyjadacze nie są w ciemię bici. Działają zespołowo. Nie rzucają się do walki jednocześnie.
– No to jak, chłopaki, skoczymy na piwo? Obgadamy sprawę.
Panterka prychnął drwiąco.
– Wyglądamy na rozmownych? – spytał.
– Zwłaszcza on. Myron wskazał Cegłówę.
Są trzy sposoby, żeby wyjść z takich kłopotów bez szwanku. Pierwszy, zawsze dobry, to ucieczka. Ci dwaj byli jednak na tyle blisko, żeby odciąć mu drogę lub spowolnić. Za duże ryzyko. Drugie wyjście: niedocenienie cię przez napastników. Jesteś przestraszony, kulisz się, a potem nagle – trach! – walisz znienacka. W tym przypadku zaskoczenie odpadało. Doświadczone oprychy rzadko lekceważą drągala, który ma ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i waży sto kilo. Trzecie wyjście: uderzasz pierwszy, z całej siły. Zwiększa to prawdopodobieństwo unieszkodliwienia jednego wroga, zanim drugi zdąży zareagować. Należy to jednak zrobić z wyczuciem. Dopóki nie uderzysz, nie wiesz, czy mogłeś uniknąć fizycznego starcia. Lecz jeżeli czekasz na atak przeciwnika, wykluczasz trzecie wyjście. To wyjście wybrałby Win. Win wybrałby je zresztą nawet wobec jednego napastnika.
Myron nie miał jednak okazji dokonać wyboru, bo Cegłówa wypuścił cios w jego krzyż. Na szczęście to przewidział i, unikiem ratując nerki i resztę, rąbnął bandziora łokciem w nos. Chrupnęło optymistycznie, jakby rozwalił pięścią ptasie gniazdo.
Zwycięstwo, niestety, było krótkotrwałe. Tych dwóch znało się na robocie. Panterka zaatakował w momencie, gdy jego koleżka padł. Myron poczuł ból w nerce, ugięły się pod nim kolana, ale wytrzymał. Pochylił się nad Cegłówą i wyrzucił nogę do tyłu niczym tłok, lecz z braku pełnej równowagi chybił. Kopniak wyładował na udzie Panterki, nie wyrządzając mu krzywdy, był jednak na tyle silny, że go odepchnął. Tymczasem Cegłówa, sięgając na oślep, odnalazł włosy Myrona, chwycił, pociągnął i wrzasnął, bo Myron, unieruchomiwszy mu dłoń, wbił palce w czułe punkty pomiędzy stawami. Zaraz potem powracający Panterka rąbnął go w żołądek. Mocno zabolało. Myron wiedział, że jest w opałach. Przyklęknął na kolano i poderwał się, przyszykowaną dłonią trafiając w krocze Cegłówy. Bandzior wybałuszył oczy i upadł, jakby ktoś wyrwał mu spod siedzenia stołek. Chwilą potem od ciosu Panterki Myronowi zdrętwiała głowa. A po kolejnym obraz rozmył mu się przed oczami. Próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Poczuł kopniak w żebra. Świat zawirował.
– Ej! Ej, co robisz? Hej, ty!
– Przestań! Co jest?!
Zamroczony Myron rozpoznał głosy Joego i Zganiacza z baru. Skorzystał z okazji, by odpełznąć na czworakach. Nie musiał. Panterka pomógł Cegłówie wstać. Pobiegli.
Do Myrona podeszli szybko Joe i Zganiacz.
– Jest pan cały? – spytał Joe. Myron skinął głową.
– Nie zapomnij pan przysłać zdjęcia z autografem. Kuzyn Brucie nie przysłał.
– Przyślę dwa – obiecał Myron.