171592.fb2
Sheila i Julie należały do korporacji Chi Gamma. Miałem jeszcze samochód wypożyczony na nocną wyprawę do Livingston, więc Katy i ja postanowiliśmy odbyć dwugodzinną przejażdżkę do Haverton College w Connecticut i spróbować czegoś się dowiedzieć.
Nieco wcześniej zadzwoniłem do tamtejszego dziekanatu, żeby sprawdzić kilka faktów. Uzyskałem informację, że opiekunką korporacji była wówczas niejaka Rose Baker. Pani Baker przed trzema laty odeszła na emeryturę i przeprowadziła się do domku w miasteczku akademickim, naprzeciw uczelni. Spotkanie z nią miało być głównym celem naszej wycieczki. Stanęliśmy przed siedzibą Chi Gamma. Pamiętałem ją z moich zbyt rzadkich wizyt w czasach studiów w Amherst College. Na pierwszy rzut oka było widać, że to siedziba korporacji. Od frontu biegła biała kolumnada z łagodnymi karbowaniami, nadającymi całości kobiecy wygląd. Nie wiadomo czemu skojarzyła mi się z tortem weselnym.
Natomiast domek Rose Baker był – delikatnie mówiąc – znacznie mniej okazały. Niegdyś czerwone ściany były teraz bure. Zasłony w oknach wyglądały, jakby poszarpał je kot. Z gontów łuszczyła się farba, jakby dom cierpiał na przewlekły łojotok.
W innych okolicznościach umówiłbym się na spotkanie. W serialach telewizyjnych nigdy tego nie robią. Detektyw przyjeżdża, a rozmówca zawsze jest w domu. Dotychczas uważałem to za przejaw braku wyobraźni i realizmu, ale teraz popatrzyłem na to inaczej. Po pierwsze, gadatliwa dama z dziekanatu poinformowała mnie, że Rose Baker rzadko wychodzi z domu, a jeżeli już, to raczej niedaleko. Po drugie – i sądzę, że to ważniejszy powód – gdybym zadzwonił do Rose Baker, a ona zapytała, dlaczego chcę z nią rozmawiać, co bym odpowiedział? Cześć, pogadajmy o morderstwie? Nie, lepiej pokazać się z Katy i zobaczyć, co z tego wyniknie. Jeśli jej nie zastaniemy, zawsze możemy przejrzeć archiwa w bibliotece albo odwiedzić siedzibę korporacji. Nie miałem pojęcia, co to mogłoby nam dać, ale i tak poruszałem się po omacku.
Podchodząc do drzwi Rose Baker, mimo woli zazdrościłem obładowanym plecakami studentom, których widziałem krążących tu i ówdzie. Bardzo dobrze wspominam czasy college'u. Wszystko mi się tam podobało. Lubiłem przestawać z rozlazłymi, leniwymi kolegami. Podobało mi się życie na własną rękę, zwlekanie z praniem, jadanie pizzy o północy. Uwielbiałem pogawędki z otwartymi, hipisowatymi profesorami. Kochałem dyskutować o wzniosłych ideach i surowych prawdach życia, które nigdy nie miały prawa wstępu na zielone tereny naszego uniwersyteckiego miasteczka.
Kiedy stanęliśmy na opatrzonej wesołym powitalnym napisem wycieraczce, usłyszałem znajomą piosenkę, sączącą się przez drewniane drzwi. Skrzywiłem się i nadstawiłem ucha. Dźwięki były stłumione, ale brzmiały jak piosenka Eltona Johna – ta zatytułowana Candle In the Wind z klasycznego podwójnego albumu Goodbye Yellow Brick Road. Zapukałem do drzwi.
Kobiecy głos rzucił śpiewnie:
– Chwileczkę!
Po kilku sekundach drzwi stanęły otworem. Rose Baker była zapewne po siedemdziesiątce i
– co mnie zdziwiło – ubrana jak na pogrzeb. Cały jej strój, od wielkiego kapelusza z szerokim rondem i woalką, po buty na płaskim obcasie, był czarny. Róż na policzkach wyglądał jak obficie nałożona farba z aerozolowego pojemnika. Umalowane usta tworzyły idealnie równe „o”, a oczy były jak spodki, tak jakby jej twarz zastygła w przestrachu.
– Pani Baker? – zapytałem. Podniosła woalkę.
– Tak?
– Nazywam się Will Klein. To jest Katy Miller.
Spojrzenie wielkich jak spodki oczu powędrowało do Katy i znieruchomiało.
– Czy przyszliśmy w nieodpowiedniej chwili? Moje pytanie ją zaskoczyło.
– Wcale nie.
– Chcielibyśmy porozmawiać z panią, jeśli można.
– Katy Miller – powtórzyła, wciąż nie odrywając od niej oczu.
– Tak, proszę pani – powiedziałem.
– Siostra Julie.
To nie było pytanie, ale Katy mimo to kiwnęła głową. Rose Baker szeroko otworzyła drzwi.
– Proszę wejść.
Weszliśmy z Katy do salonu i stanęliśmy jak wryci, zaskoczeni tym, co zobaczyliśmy.
Księżna Di była wszędzie. Cały pokój był zasłany, wytapetowany, wyłożony rozmaitymi drobiazgami związanymi z księżną Dianą. Oczywiście znajdowały się tam zdjęcia, ale także komplety do herbaty, pamiątkowe plakietki, haftowane poduszki, lampy, figurki, książki, naparstki, kieliszki (cóż za szczególny przejaw szacunku), szczoteczki do zębów (fe!), latarki, okulary przeciwsłoneczne, solniczki i pieprzniczki, co tylko chcesz. Zdałem sobie sprawę z tego, że piosenka, którą słyszymy, to nie oryginalny klasyczny utwór Eltona Johna i Berniego Taupina, ale jej nowsza aranżacja stworzona ku czci lady Di, żegnająca „naszą Angielską Różę”. Czytałem gdzieś, że ta wersja ku pamięci księżnej Diany była najlepiej sprzedającym się singlem w historii. To coś mówi, chociaż nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć co. Rose Baker zapytała:
– Pamiętacie, kiedy zginęła księżna Diana?
Spojrzałem na Katy. Ona na mnie. Oboje kiwnęliśmy głowami.
– Czy pamiętacie, jak opłakiwał ją cały świat? Ponownie skinęliśmy głowami.
– Dla większości ludzi ten żal i żałoba były przejściowe. Minęły po kilku dniach, może po tygodniu lub dwóch. A potem – pstryknęła palcami jak magik, a jej oczy wydawały się przy tym jeszcze większe – zapomnieli o niej. Jakby nigdy nie istniała.
Popatrzyła na nas, czekając na pokorne potwierdzenie. Z trudem powstrzymałem chichot.
– Jednak dla niektórych z nas Diana, księżna Walii, była prawdziwym aniołem. Może za dobrym dla tego świata. Nigdy jej nie zapomnimy. Będziemy zawsze palić świeczkę.
Otarła łzę. Na usta cisnęła mi się sarkastyczna uwaga.
– Proszę – powiedziała – usiądźcie. Macie ochotę na filiżankę herbaty? Oboje z Katy uprzejmie odmówiliśmy.
– A może biszkopta?
Wyjęła talerz w biszkoptami w kształcie – oczywiście – profili księżnej Diany. Włącznie z koroną. Wymówiliśmy się jeszcze uprzejmiej, nie mając ochoty żywić się martwą lady Di. Postanowiłem wziąć byka za rogi.
– Pani Baker – zapytałem – czy pamięta pani siostrę Katy, Julie?
Tak, oczywiście. – Odstawiła talerz z biszkoptami. Pamiętam wszystkie dziewczęta. Mój mąż, Frank, który uczył tu angielskiego, zmarł w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku. Nie mieliśmy dzieci. Wszyscy członkowie mojej rodziny umarli. Ten akademik i te dziewczęta przez dwadzieścia sześć lat były całym moim życiem.
– Rozumiem – powiedziałem.
– A Julie… No cóż, późną nocą, kiedy leżę w łóżku, jej twarz staje mi przed oczami częściej niż inne. Nie tylko dlatego, że była wspaniałym dzieckiem – a była nim – ale oczywiście z powodu tego, co się z nią stało.
– Ma pani na myśli zabójstwo? – spytałem niepotrzebnie, ale byłem nowicjuszem w tej robocie. Chciałem tylko, żeby nie przestawała mówić.
– Tak. – Rose Baker wzięła Katy za rękę. – Co za tragedia. Tak mi przykro.
– Dziękuję pani – powiedziała Katy.
Chociaż to może zabrzmieć okrutnie, ale mimo woli pomyślałem: tragedia, owszem, ale skoro mowa o żalu, to gdzie w tej powodzi pamiątek po księżnej Dianie jest zdjęcie Julie albo fotografie męża lub członków rodziny Rose Baker?
– Pani Baker, czy pamięta pani inną dziewczynę, niejaką Sheilę Rogers? Ona też należała do korporacji.
Skrzywiła się lekko i odparła krótko:
– Tak. – Wyprostowała się. – Owszem, pamiętam. Sądząc po jej reakcji, nic nie wiedziała o morderstwie.
Postanowiłem na razie nic jej nie mówić. Najwyraźniej miała jakieś kłopoty z Sheilą i chciałem się dowiedzieć, na czym polegały. Potrzebowałem szczerych odpowiedzi. Gdybym teraz powiedział jej, że Sheila nie żyje, mogłaby próbować osłodzić gorzką prawdę. Zanim zdążyłem się odezwać, pani Baker powstrzymała mnie, podnosząc rękę.
– Czy mogę o coś zapytać?
– Oczywiście.
– Dlaczego wypytujecie mnie właśnie teraz? – Spojrzała na Katy. – To wszystko wydarzyło się tak dawno temu.
Katy przejęła pałeczkę.
– Usiłuję dowiedzieć się prawdy.
– Prawdy o czym?
– Moja siostra zmieniła się podczas pobytu w college'u.
– Rose Baker zamknęła oczy.
– Nie chcesz tego usłyszeć, moja droga.
– Chcę – powiedziała Katy z rozpaczą w głosie. – Proszę. Musimy to wiedzieć.
Rose Baker jeszcze przez chwilę czy dwie nie otwierała oczu. Potem skinęła głową i spojrzała na nas. Splotła dłonie i położyła je na podołku.
– Ile masz lat?
– Osiemnaście.
– Mniej więcej tyle miała Julie, kiedy tu przyjechała. Rose Baker uśmiechnęła się. – Jesteś bardzo do niej podobna.
– Tak mówią.
– To komplement. Julie rozjaśniała pokój swoją obecnością.
– Pod wieloma względami przypominała mi Dianę. Obie były piękne. Obie niezwykłe, niemal boskie. – Uśmiechnęła się i pogroziła palcem. – I obie były trochę nieobliczalne.
– Potwornie uparte. Julie była dobrym dzieckiem. Miłym i bardzo bystrym. Była bardzo dobrą studentką.
– A mimo to – wtrąciłem – rzuciła studia.
– Tak.
– Dlaczego? Popatrzyła na mnie.
– Księżna Di usiłowała walczyć, lecz nie da się zmienić przeznaczenia.
– Nie rozumiem – powiedziała Katy.
Zegar z księżną Di wybił godzinę, głuchymi dźwiękami imitując Big Bena. Rose Baker zaczekała, aż umilknie.
– College zmienia ludzi. Po raz pierwszy jest się poza domem, jest się samodzielnym… – Zamilkła na moment i już myślałem, że będę musiał ją szturchnąć, żeby mówiła dalej. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Julie z początku szło dobrze, ale potem zaczęła się w sobie zamykać, stronić od wszystkich.
Opuszczała zajęcia, zerwała ze swoim chłopcem. Nie było w tym niczego niezwykłego. Niemal wszystkie dziewczęta robią to na pierwszym roku. Tylko że w jej przypadku stało się to dość późno. Chyba na drugim roku. Myślałam, że naprawdę go kochała. Milczałem.
– Przed chwilą – ciągnęła Rose Baker – pytaliście mnie o Sheilę Rogers.
– Tak – odparła Katy.
– Ona miała zły wpływ na inne dziewczęta.
– Jak to?
– Kiedy Sheila zaczęła tu studiować… – Rose przycisnęła palec do brody i zakołysała głową, jakby właśnie przyszło jej coś do głowy. – No cóż, może ona właśnie zmieniła prze znaczenie. Tak jak ci paparazzi, przez których limuzyna Diany jechała za szybko. Albo ten okropny szofer, Henri Paul. Czy wiecie, że stężenie alkoholu w jego krwi trzykrotnie przekraczało dopuszczalną normę?
– Sheila i Julie zaprzyjaźniły się? – spróbowałem.
– Tak.
– Mieszkały w jednym pokoju, prawda?
– Owszem, przez jakiś czas. – Miała łzy w oczach. – Nie chcę, by zabrzmiało to melodramatycznie, ale Sheila Rogers wniosła coś złego do Chi Gamma. Powinnam była ją wyrzucić.
– Teraz to wiem. Jednak nie miałam żadnych dowodów.
– A co takiego zrobiła?
Rose Baker ponownie pokręciła głową.
Zastanawiałem się przez chwilę. Podczas drugiego roku Julia odwiedziła mnie w Amherst. Nie chciała, żebym przyjeżdżał do niej do Haverton, co było trochę dziwne. Wróciłem myślami do naszego ostatniego spotkania. Zamiast zostać w miasteczku akademickim, zorganizowała kolację we dwoje i nocleg w Mystic. Wtedy uważałem, że to romantyczne. Teraz, oczywiście, byłem mądrzejszy.
Trzy tygodnie później Julie zadzwoniła i zerwała ze mną. Patrząc wstecz, uświadomiłem sobie, że podczas naszego ostatniego spotkania była apatyczna. Spędziliśmy w Mystic tylko jedną noc i nawet kiedy się kochaliśmy, czułem, że oddala się ode mnie. Twierdziła, że to z powodu studiów, że miała mnóstwo nauki. Uwierzyłem w to, ponieważ – jak oceniam to teraz – chciałem w to wierzyć.
Dodając wszystkie te fakty do siebie, otrzymałem oczywiste rozwiązanie. Sheila przybyła tu prosto z ulicy, z pajęczej sieci Louisa Castmana. Takie życie niełatwo zapomnieć. Domyślałem się, że wniosła ze sobą to zło. A nie trzeba wiele trucizny, żeby zatruć studnię. Sheila pojawiła się na początku drugiego roku studiów i Julie zaczęła dziwnie się zachowywać.
To miało sens. Spróbowałem inaczej.
– Czy Sheila Rogers skończyła studia?
– Nie, ona też odpadła.
– W tym samym czasie co Julie?
– Nie wiem nawet, czy obie zostały skreślone z listy studentów. Julie pod koniec roku przestała przychodzić na zajęcia. Przeważnie siedziała w swoim pokoju. Spała do południa. A kiedy próbowałam z nią porozmawiać, wyprowadziła się.
– Dokąd?
– Na prywatną kwaterę poza miasteczkiem akademickim.
– Sheila również.
– A kiedy dokładnie przestała studiować Sheila Rogers?
Rose Baker udawała, że się nad tym zastanawia. Mówię „udawała”, ponieważ było jasne, że dobrze zna odpowiedź na to pytanie i wcale nie musi się namyślać.
– Sądzę, że Sheila rzuciła studia po śmierci Julie.
– Kiedy dokładnie? – nalegałem.
– Nie pamiętam, żebym widziała ją tutaj po morderstwie odparła ze spuszczoną głową. Popatrzyłem na Katy. Ona również wbiła wzrok w podłogę. Rose Baker przyłożyła drżącą dłoń do ust.
– Czy pani wie, dokąd wyjechała Sheila?
– Nie. Po prostu zniknęła. Tylko to miało znaczenie. Umknęła wzrokiem. Zaniepokoiło mnie to.
– Pani Baker?
Wciąż nie patrzyła mi w oczy.
– Pani Baker, co jeszcze się stało?
– Po co tu przyjechaliście? – zapytała.
– Mówiliśmy już. Chcemy się dowiedzieć…
– Tak, ale dlaczego teraz?
Spojrzeliśmy z Katy po sobie. Kiwnęła głową. Odwróciłem się do Rose Baker i powiedziałem:
– Wczoraj znaleziono ciało Sheili Rogers. Została zamordowana.
Wydawało mi się, że mnie nie usłyszała. Nie odrywała oczu od groteskowej i przerażającej reprodukcji, przedstawiającej odzianą w czarny aksamit Dianę. Księżna miała sine zęby i cerę jak po kiepskim samoopalaczu. Rose gapiła się na ten obraz, a ja ponownie zastanawiałem się nad tym, dlaczego w tym domu nie było zdjęć męża, członków rodziny ani wychowanek, tylko pamiątki po zmarłej, obcej osobie zza oceanu.
– Pani Baker?
– Czy została uduszona tak jak tamte?
– Nie – odparłem. Spojrzałem na Katy. Ona też to usłyszała. – Powiedziała pani „tamte”?
– Tak.
– Jakie tamte?
– Julie została uduszona – przypomniała mi.
– Racja.
Zgarbiła się. Teraz zmarszczki na jej twarzy uwidoczniły się bardziej, jak pęknięcia pogłębiające się w skórze. Nasza wizyta uwolniła demony, które pochowała do pudeł, a może pogrzebała pod stertą pamiątek po księżnej Di.
– Nic nie wiecie o Laurze Emerson, prawda? Katy i ja znowu wymieniliśmy spojrzenia.
– Nie.
– Na pewno nie chcecie herbaty?
– Proszę, pani Baker. Kim jest Laura Emerson?
Wstała i pokuśtykała do półki nad kominkiem. Wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła palcami popiersia księżnej Di.
– Ona też należała do korporacji – powiedziała. – Laura studiowała rok niżej niż Julie.
– I co się z nią stało? – zapytałem.
Znalazła odrobinkę brudu przyklejoną do popiersia. Zdrapała ją.
– Laurę znaleziono martwą w pobliżu jej domu w Dakocie Północnej, osiem miesięcy przed śmiercią Julie. Ona również została uduszona.
Katy była blada jak ściana. Wzruszyła ramionami na znak, że dla niej to też coś nowego.
– Czy złapali jej zabójcę? – zapytałem.
– Nie – powiedziała Rose Baker. – Nigdy. Usiłowałem przesiać te wiadomości, poukładać je i znaleźć w nich jakiś sens.
– Pani Baker, czy policja przesłuchiwała panią po śmierci Julie?
– Nie policja.
– Jednak ktoś panią wypytywał?
– Skinęła głową.
– Dwaj agenci FBI.
– Pamięta pani ich nazwiska?
– Nie.
– Czy pytali panią o Laurę Emerson?
– Nie. Mimo to powiedziałam im o niej.
– Co takiego?!
Przypomniałam im, że wcześniej została uduszona inna dziewczyna.
– I jak na to zareagowali?
– Powiedzieli, żebym zachowała tę informację dla siebie.
– Jej ujawnienie mogłoby zaszkodzić śledztwu.
Za szybko, pomyślałem. To wszystko działo się zbyt szybko. Nie mogłem się w tym połapać. Zginęły trzy młode kobiety.
Mieszkały kiedyś w tym samym akademiku i wszystkie zostały zamordowane. Wyraźna prawidłowość, bez wątpienia. A prawidłowość oznaczała, że zamordowanie Julie nie było przypadkowym, pojedynczym aktem przemocy, jak kazała wierzyć nam – i całemu światu – FBI.
A najgorsze było to, że FBI wiedziało o tym. Okłamywali nas przez tyle lat. Pytanie tylko dlaczego.