171592.fb2 Bez po?egnania - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 47

Bez po?egnania - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 47

47

Nie mogłem usiedzieć w domu, czekając nie wiadomo na co, więc rano poszedłem do pracy. To zabawne. Sądziłem, że będę do niczego, tymczasem stało się przeciwnie. Wchodząc do Covenant House… Mogę porównać to tylko z atletą, który przed wyjściem na arenę zakłada maskę na twarz. Te dzieci zasługują na największy wysiłek. Banał, oczywiście, ale zdołałem sam siebie przekonać na tyle, aby z zadowoleniem zabrać się do pracy.

Ludzie nadal przychodzili do mnie z kondolencjami. Duch Sheili unosił się wszędzie. Niewiele miejsc w tym budynku nie wiązało się z jej osobą. Jednak zdołałem sobie z tym poradzić. Nie mówię, że zapomniałem o tym, że już nie chciałem się dowiedzieć, gdzie przebywa mój brat, kto zabił Sheilę i co stało się z jej córką Carly. Pamiętałem o tym wszystkim. Tyle że niewiele mogłem zrobić. Zadzwoniłem do szpitala, do Katy, ale wciąż nie łączono żadnych rozmów z jej pokojem. Squares zlecił agencji detektywistycznej sprawdzenie nazwiska Donna White, pseudonimu Sheili, w komputerach linii lotniczych, ale na razie na nie nie natrafili. Tak więc czekałem.

Zgłosiłem się na nocny dyżur w furgonetce. Squares, któremu opowiedziałem o wszystkim, dołączył do mnie i razem znikliśmy w ciemnościach. Dzieci ulicy stały oświetlone niebieskawym światłem nocy. Ich twarze były gładkie, bez zmarszczek, młode. Widzisz dorosłego włóczęgę, kobietę z torbami, człowieka z wózkiem z supermarketu, kogoś śpiącego w kartonie lub żebrzącego z papierowym kubkiem i wiesz, że to bezdomni. Młodzi, którzy uciekli z domu i wpadli w szpony nałogu, alfonsów lub szaleństwa, lepiej się maskują. W ich przypadku trudno powiedzieć, czy są bezdomni, czy tylko się włóczą.

Wbrew temu, co słyszeliście, niełatwo zignorować dorosłego bezdomnego. Za bardzo rzuca się w oczy. Możesz odwrócić głowę, przejść obok i powtarzać sobie, że jeśli się złamiesz i rzucisz mu dolara albo kilka ćwierćdolarówek, to on kupi wódę lub prochy. Możesz przytaczać inne racjonalne argumenty, wciąż jednak masz wyrzuty sumienia z powodu tego, że przeszedłeś obok człowieka w potrzebie. Tymczasem dzieciaki są naprawdę niewidoczne. Idealnie wtapiają się w noc. Bez trudu możesz je ignorować.

Z głośno nastawionego radia dochodziły latynoskie rytmy. Squares wręczył mi plik kart telefonicznych do rozdania. Zatrzymaliśmy się przy Alei A, gdzie krążą heroiniści, i zabraliśmy się do roboty. Rozmawialiśmy, pocieszaliśmy i słuchaliśmy. Widziałem nawiedzone oczy, obserwowałem, jak usiłują pozbyć się wyimaginowanych insektów. Widziałem ślady po igłach i niedrożne żyły.

O czwartej rano wróciliśmy ze Squaresem do samochodu. Przez kilka ostatnich godzin niewiele rozmawialiśmy.

– Powinniśmy wybrać się na pogrzeb – powiedział Squares. Nie zaufałem mojemu głosowi.

– Czy widziałeś ją tutaj? – zapytał. – Jej twarz, kiedy pracowała z tymi dziećmi? Widziałem i wiedziałem, co miał na myśli.

– Tego nie można udawać, Will.

– Chciałbym w to uwierzyć – odparłem.

– Jak czułeś się przy Sheili?

– Jak najszczęśliwszy człowiek na świecie. Pokiwał głową.

– Tego też nie można udawać – powiedział.

– A więc jak wyjaśnisz to wszystko?

– Nie mam pojęcia. – Squares wrzucił bieg i ruszył. – Za dużo chcemy ogarnąć rozumem. Powinniśmy pamiętać o sercu.

– To ładnie brzmi, Squares, ale nie jestem pewien, czy ma jakiś sens.

– No to może tak: pójdziemy tam z szacunku dla Sheili, jaką znaliśmy.

– Nawet jeśli była nieprawdziwa?

– Nawet. Może udamy się tam również po to, żeby się czegoś nauczyć. Zrozumieć, co się stało.

– Czy to nie ty ostrzegałeś, że może nam się nie spodobać to, co odkryjemy?

– Cóż, to prawda. Do licha, ale jestem dobry. Uśmiechnąłem się.

– Jesteśmy jej to winni, Will. Jej pamięci.

Miał rację. Trzeba było zamknąć tę sprawę. Potrzebowałem odpowiedzi. Może ktoś z uczestników pogrzebu mi ich udzieli, a może sama uroczystość pomoże mi dojść do siebie. Nie mogłem sobie tego wyobrazić, ale byłem gotowy spróbować.

– Należy jeszcze wziąć po uwagę Carly. – Squares wskazał za okno. – Ratowanie dzieci. Przecież od tego jesteśmy, prawda?

– Taak – mruknąłem i zaraz dodałem: – A skoro mowa o dzieciach…

Czekałem. Nie widziałem jego oczu, gdyż często, jak w tej starej piosence Coreya Harta, nosił w nocy ciemne okulary, ale mocniej zacisnął dłonie na kierownicy.

– Squares?

– Rozmawiamy o tobie i Sheili – uciął.

– To już przeszłość. Czegokolwiek się dowiemy, to niczego nie zmieni.

– Skupmy się na jednym, dobrze?

– Niedobrze – odparłem. – Tu chodzi o przyjaźń. To ma być ulica dwukierunkowa. Potrząsnął głową. Milczeliśmy. Patrzyłem na jego dziobatą, nieogoloną twarz. Tatuaż wydawał się ciemniejszy. Squares przygryzał dolną wargę. Po jakimś czasie powiedział:

– Nigdy nie mówiłem Wandzie.

– O swoim dzieciaku?

– O synu – rzekł cicho Squares.

– Gdzie on teraz jest?

Zdjął jedną rękę z kierownicy i podrapał się po brodzie. Zauważyłem, że palce lekko mu drżały.

– Znalazł się dwa metry pod ziemią, gdy skończył trzy lata. Zamknąłem oczy.

– Miał na imię Michael. Nie chciałem go. Widziałem go tylko dwa razy. Zostawiłem go z matką, siedemnastoletnią narkomanką, której nie powierzyłbyś psa. Pewnego dnia, gdy Michael miał już trzy latka, wsiadła naćpana do samochodu i zderzyła się czołowo z półciężarówką. Oboje zginęli na miejscu. Do tej pory nie wiem, czy to było samobójstwo, czy nie.

– Przykro mi – powiedziałem.

– Michael miałby teraz dwadzieścia jeden lat.

Usiłowałem znaleźć słowa pocieszenia. Nie wychodziło mi to, ale i tak spróbowałem.

– To było dawno temu. Byłeś chłopcem.

– Nie próbuj mnie usprawiedliwić, Will.

– Nie próbuję. Chcę tylko powiedzieć, że… – Nie miałem pojęcia, jak to wyrazić. – Gdybym ja miał dziecko, poprosił bym cię, żebyś został jego ojcem chrzestnym i opiekunem, gdyby coś mi się stało. Nie zrobiłbym tego z przyjaźni czy lojalności, ale we własnym interesie. Dla dobra mojego dziecka.

– Pewnych rzeczy nigdy nie można wybaczyć.

– Nie zabiłeś go, Squares.

– Jasne, pewnie, jestem niewinny.

Stanęliśmy na czerwonym świetle. Squares włączył radio. Gadanina. Jedna z tych rozgłośni reklamowych, sprzedająca cudowny lek odchudzający. Pospiesznie wyłączył radio. Pochylił się i oparł oba przedramiona na kierownicy.

– Widzę te dzieciaki. Staram sie je ratować. Wciąż wierzę, że jeśli dość ich ocalę, to może uratuję Michaela. – Zdjął okulary przeciwsłoneczne. W jego głosie pojawiła się stanowcza nuta. – Zawsze wiedziałem, że obojętnie co zrobię, ja nie jestem wart ratowania.

Potrząsnąłem głową. Usiłowałem wymyślić coś pocieszającego, oświecającego, a przynajmniej odwracającego uwagę, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Wszystko wydawało się płaskie i głupie. Jak w przypadku większości tragedii, słowa Squaresa wiele wyjaśniały, ale nic nie mówiły o nim samym.

W końcu powiedziałem tylko:

– Mylisz się.

Założył z powrotem ciemne okulary i zapatrzył się przed siebie. Widziałem, że znowu zamyka się w sobie. Postanowiłem nie popuszczać.

– Mówisz, że powinniśmy wziąć udział w tym pogrzebie, ponieważ jesteśmy coś winni Sheili. A co z Wandą?

– Will?

– Taak.

– Chyba nie chcę już o tym rozmawiać.