171592.fb2 Bez po?egnania - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 56

Bez po?egnania - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 56

56

Nora zadzwoniła do Squaresa. Dysponowała numerem jego telefonu komórkowego. Pokrótce opowiedziała mu o wydarzeniach poprzedzających jej zniknięcie. Wysłuchał jej w milczeniu, prowadząc samochód. Spotkali się przed budynkiem Metropolitan Life przy Park Avenue.

– Nie możemy zawiadomić policji – uznał Squares, gdy już się przywitali. Siedzieli w furgonetce.

– Will też tak mówił.

– W takim razie, co robić, do diabła?

– Nie wiem, Squares. Bardzo się boję. Brat Willa opowiadał mi o tych ludziach. Są bezwzględni, oni go zabiją.

– Jak porozumiewałaś się z Kenem?

– Przez internetową grupę dyskusyjną.

– Przekażmy mu wiadomość. Może on wpadnie na jakiś pomysł.

Duch trzymał się w bezpiecznej odległości.

Czas szybko płynął. Byłem gotowy zaatakować w każdej chwili, jeśli tylko nadarzy się okazja. Zamierzałem zaryzykować. Przyciskałem nogą odłamek szkła i patrzyłem na szyję Ducha. Usiłowałem przewidzieć, co zrobi, kiedy go zaatakuję, i jak powinienem zareagować. Zastanawiałem się, w którym dokładnie miejscu przebiegają tętnice szyjne. Gdzie jest najwrażliwszy punkt nieosłonięty przez mięśnie i ścięgna?

Zerknąłem na Katy. Trzymała się dzielnie. Przypomniałem sobie, jak Pistillo nalegał, żebym wyłączył z tego Katy Miller. Miał rację. To moja wina. Powinienem był ją przepędzić, kiedy powiedziała, że chce mi pomóc. Naraziłem ją na ogromne niebezpieczeństwo. Fakt, że naprawdę zamierzałem jej pomóc, że lepiej niż ktokolwiek rozumiałem, jak bardzo chciała zamknąć tę sprawę, nie łagodził moich wyrzutów sumienia.

Musiałem znaleźć jakiś sposób, żeby ją ocalić.

Spojrzałem na Ducha. On na mnie. Nawet nie mrugnąłem.

– Puść ją – powiedziałem. Udał, że ziewa.

– Jej siostra była dla ciebie dobra.

– I co z tego?

– Nie masz żadnego powodu, żeby ją krzywdzić.

Duch rozłożył ręce i tym lekko sepleniącym głosem powiedział:

– A czy potrzeba powodu?

Katy zamknęła oczy. Zamilkłem. Tylko pogarszałem sytuację. Spojrzałem na zegarek. Jeszcze dwie godziny. Podwórze, gdzie palacze trawki zbierali się po lekcjach w Heritage Middle School, znajdowało się nie dalej niż pięć kilometrów stąd. Wiedziałem, dlaczego Duch wybrał to miejsce. Było odsłonięte, nie dało się tam podejść niepostrzeżenie. Było tam pusto, szczególnie w lecie. Ken będzie miał niewielkie szansę ujść stamtąd z życiem.

Zadzwonił telefon komórkowy Ducha. Po raz pierwszy zobaczyłem na jego twarzy lekki niepokój. Napiąłem mięśnie, ale nie odważyłem się sięgnąć po kawałek szkła. Jeszcze nie. Byłem jednak gotowy.

Otworzył klapkę i podniósł aparat do ucha.

– Tak – powiedział. Słuchał. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, ale wiedziałem, że coś się stało. Spojrzał na zegarek.

Nie odzywał się przez jakiś czas, po czym rzekł: – Już jadę.

Wstał i podszedł do mnie. Pochylił się i powiedział mi do ucha:

– Jeśli ruszysz się z tego krzesła, to tak jakbyś prosił mnie, żebym ją zabił. Rozumiesz? Skinąłem głową.

Duch wyszedł, zamykając za sobą drzwi. W pomieszczeniu panował półmrok. Na zewnątrz robiło się ciemno i słońce ledwie sączyło się przez listowie. Od frontu budka nie miała okien, więc nie mogłem zobaczyć, co robią tamci dwaj.

– Co się dzieje? – szepnęła Katy.

Przyłożyłem palec do ust i słuchałem. Rozległ się warkot silnika. Ruszył samochód. Pomyślałem o ostrzeżeniu, żebym nie ruszał się z krzesła. Lepiej było słuchać Ducha, ale przecież i tak zamierzał nas zabić. Zgiąłem się wpół i opadłem na podłogę. Nie był to zwinny ruch. Raczej konwulsyjny.

Popatrzyłem na Katy. Nasze spojrzenia znów się spotkały i dałem jej znak, żeby była cicho. Kiwnęła głową. Na czworakach ostrożnie ruszyłem do drzwi. Poczołgałbym się jak komandos, ale pokaleczyłbym się leżącymi wszędzie odłamkami szkła. Skradałem się powoli, starając się je omijać. Kiedy dotarłem do drzwi, przycisnąłem policzek do podłogi i spojrzałem przez szparę nad progiem. Zobaczyłem odjeżdżający samochód. Próbowałem popatrzeć pod innym kątem, żeby więcej zobaczyć, ale nie zdołałem. Usiadłem i przyłożyłem oko do szpary w drzwiach. W tej pozycji widziałem jeszcze mniej. Uniosłem się trochę i nagle go zobaczyłem.

Szofer.

A gdzie Duch?

Szybko rozważyłem nowo powstałą sytuację. Dwaj ludzie, jeden samochód. Wóz odjechał, a to oznaczało, że został tylko jeden przeciwnik. Odwróciłem się do Katy.

– Pojechał – szepnąłem.

– Co?

– Kierowca wciąż tu jest, ale Duch pojechał.

Wróciłem do mojego krzesła i wziąłem kawałek szkła. Stąpając najdelikatniej, jak umiałem, obawiając się, że każdy energiczniejszy krok może wstrząsnąć tą budowlą, dotarłem do krzesła Katy. Zacząłem piłować sznurek.

– Co zrobimy? – wyszeptała.

– Wiesz, jak się stąd wydostać – odparłem. – Uciekniemy.

– Robi się ciemno.

– Dlatego teraz będzie łatwiej.

– Ten drugi facet może być uzbrojony.

– Pewnie jest, ale czy wolisz czekać na powrót. Ducha? Potrząsnęła głową.

– Skąd wiesz, że nie wróci?

– Nie wiem. – Sznur puścił. Była wolna. Roztarta nad garstki, a ja zapytałem: – Idziesz ze mną?

Spojrzała na mnie i pomyślałem, że pewnie ja tak samo patrzyłem na Kena: z mieszaniną nadziei, podziwu i zaufania. Starałem się robić dziarską minę, ale nigdy nie byłem typem bohatera. Skinęła głową.

Zamierzałem otworzyć jedyne okno, wyjść na zewnątrz i uciec do lasu. Postaramy się zrobić to najciszej, jak się da, a jeśli nas usłyszy, rzucimy się pędem. Liczyłem na to, że szofer nie jest uzbrojony i nie polecono mu nas zabić. Liczyli się z tym, że Ken zachowa daleko idącą ostrożność. Będą chcieli zachować nas przy życiu – a przynajmniej mnie – na przynętę.

A może nie.

Okno stawiało opór. Ciągnąłem i popychałem. Nic. Po raz ostatni było malowane milion lat temu. Uznałem, że nie zdołam go otworzyć.

– I co teraz? – zapytała Katy.

Znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Rzuciłem okiem na Katy. Przypomniałem sobie, jak Duch powiedział, że powinienem był chronić Julie. Nie pozwolę, żeby sytuacja się powtórzyła, tym bardziej że chodzi o Katy.

– Jest tylko jedno wyjście – zauważyłem, patrząc na drzwi.

– Zobaczy nas.

– Może nie.

Przycisnąłem oko do szpary. Kierowca siedział na pieńku tyłem do nas. Dostrzegłem rozżarzony koniec papierosa.

Wsunąłem do kieszeni kawałek szkła. Dałem Katy znak, żeby się pochyliła. Gałka obróciła się lekko. Drzwi cicho zaskrzypiały. Zastygłem i zerknąłem. Szofer nie patrzył w moim kierunku. Musiałem zaryzykować. Znowu pchnąłem drzwi. Skrzyp ucichł. Uchyliłem drzwi na tyle, żeby się prześlizgnąć.

Katy patrzyła na mnie. Kiwnąłem głową. Wydostała się na zewnątrz. Po chwili oboje leżeliśmy na platformie. Zupełnie odsłonięci. Zamknąłem drzwi.

Szofer nadal nie zwracał na nas uwagi.

W porządku, teraz musimy zejść z platformy. Nie mogliśmy skorzystać z drabiny. Dałem Katy znak, żeby poszła za moim przykładem. Odczołgaliśmy się na bok. Platforma była z aluminium. To ułatwiało nam zadanie. Żadnego tarcia czy drzazg.

Dotarliśmy do bocznej ściany. Kiedy minąłem narożnik, usłyszałem głośny dźwięk. Potem coś upadło. Zastygłem. Jedna z belek pod platformą puściła i cała konstrukcja zaczęła się chwiać.

– Co, do diabła…? – zaklął szofer.

Przycisnęliśmy się do platformy. Przyciągnąłem Katy do siebie, tak że i ona znalazła się za rogiem budy. Szofer nie mógł nas teraz zobaczyć. Zwabiony hałasem obrzucił platformę uważnym spojrzeniem.

– Co wy tam robicie, do diabła? – wrzasnął.

Oboje wstrzymaliśmy oddech. Usłyszałem szmer deptanych liści. Byłem na to przygotowany. Napiąłem mięśnie. Zawołał ponownie:

– Co wy tam…?

– Nic! – odkrzyknąłem, przyciskając usta do ściany budy i mając nadzieję, że mój głos będzie stłumiony, jakby dochodził ze środka. Musiałem zaryzykować. Gdybym się nie odezwał, na pewno chciałby sprawdzić, co się stało. – Ta buda to rudera, rozpada się pod nami!

Cisza.

Katy przywarła do mnie. Czułem, jak drży. Poklepałem ją po plecach, dając jej do zrozumienia, że wszystko będzie dobrze. Nadstawiłem ucha, starając się wyłowić odgłos kroków szofera. Niczego nie słyszałem. Popatrzyłem na nią i oczami dałem jej znak, żeby poczołgała się na tył budki. Zawahała się, ale po krótkiej chwili zrobiła to, czego oczekiwałem. Postanowiłem, że ześlizgniemy się po słupie podtrzymującym jeden z dwóch tylnych narożników platformy. Katy zrobi to pierwsza. Jeśli szofer ją usłyszy, co było całkiem prawdopodobne, to cóż… na taką ewentualność miałem przygotowany plan awaryjny. Wskazałem Katy słup. Skinęła głową, po czym podpełzła do narożnika. Opuściła się i chwyciła słup, jak zjeżdżający do akcji strażak. Platforma znowu zadrżała. Bezradnie obserwowałem, jak zaczyna się kołysać. Znów rozległ się przeciągły jęk drewnianych belek. Zobaczyłem obluzowującą się śrubę.

– Co do…

Tym razem jednak szofer nie dokończył. Usłyszałem, że zdąża w naszym kierunku. Wciąż trzymając się słupa, Katy popatrzyła na mnie.

– Skacz i uciekaj! – krzyknąłem.

Puściła słup i spadła na ziemię. Nie było wysoko. Wylądowała i obejrzała się na mnie, czekając.

– Uciekaj! – krzyknąłem ponownie. Teraz odezwał się kierowca:

– Nie ruszaj się, bo strzelam.

– Uciekaj, Katy!

Przerzuciłem nogi za krawędź platformy i skoczyłem. Spadłem z nieco większej wysokości. W ostatniej chwili przypomniałem sobie, że należy wylądować na ugiętych kolanach i przetoczyć się po ziemi. Zrobiłem to i wpadłem na drzewo. Kiedy wstałem, zobaczyłem nadbiegającego szofera. Znajdował się najwyżej siedem metrów od nas. Twarz miał wykrzywioną z wściekłości.

– Stój, bo strzelam!

Nie miał w ręku broni.

– Uciekaj! – ponownie zawołałem do Katy.

– Ale… – zaczęła.

– Zaraz cię dogonię! Biegnij!

Wiedziała, że kłamię. Zaakceptowałem to jako część mojego planu. Teraz powinienem jak najdłużej zatrzymać przeciwnika, tak by Katy zdołała uciec. Zawahała się. Nie podobało jej się to.

– Sprowadź pomoc – nalegałem. – Biegnij!

W końcu usłuchała, przeskakując przez korzenie i kępy traw. Sięgałem do kieszeni, kiedy skoczył na mnie, uderzając barkiem w tułów. Zatoczyłem się, ale zdołałem objąć go wpół. Razem runęliśmy na ziemię. Gdzieś wyczytałem, że niemal każda walka kończy się w parterze. Na filmach walczący wymieniają ciosy, po czym jeden z nich pada. W prawdziwym życiu człowiek pochyla głowę, chwyta przeciwnika i obala go na ziemię. Potoczyłem się, przyjmując kilka ciosów i koncentrując się na kawałku szkła, który trzymałem w dłoni.

Najmocniej jak potrafiłem, objąłem go niedźwiedzim uściskiem, wiedząc, że nie zrobię mu większej krzywdy. To nie miało znaczenia. Chciałem go tylko powstrzymać. Katy potrzebowała czasu. Trzymałem go mocno. Szarpał się. Nie puszczałem.

Nagle uderzył mnie bykiem w twarz.

Ból był niewyobrażalny. Miałem wrażenie, że ktoś rozbił mi twarz kafarem. Łzy nabiegły mi do oczu. Puściłem go. Zamierzył się do następnego ciosu, ale instynktownie przetoczyłem się po ziemi i zwinąłem w kłębek. Wymierzył mi kopniaka w żebra.

Teraz nadeszła moja kolej.

Przygotowałem się. Pozwoliłem mu zadać to kopnięcie i jedną ręką przycisnąłem jego stopę do mojej klatki piersiowej. W drugiej trzymałem kawałek szkła. Wbiłem je w jego łydkę. Wrzasnął, kiedy szkło głęboko weszło w ciało. Krzyk odbił się echem. Przestraszone ptaki z łopotem skrzydeł sfrunęły z drzew. Wyrwałem szkło z rany i dźgnąłem ponownie, tym razem pod kolano. Poczułem tryskający strumień ciepłej krwi.

Przeciwnik upadł i zaczął rzucać się jak ryba na haczyku. Już miałem uderzyć jeszcze raz, kiedy powiedział:

– Proszę. Przestań.

Przyjrzałem mu się. Jedną nogę miał bezwładną. Już nam nie zagrażał. Przynajmniej nie teraz. Nie byłem zabójcą. Jeszcze nie. I traciłem cenny czas. Duch mógł zaraz się zjawić. Powinniśmy zniknąć stąd, zanim to nastąpi.

Odwróciłem się i pobiegłem.

Po przebiegnięciu dziesięciu metrów przystanąłem i się obejrzałem. Mężczyzna nie ścigał mnie. Usiłował się odczołgać. Znów zacząłem biec i usłyszałem wołanie Katy:

– Will, tutaj! Zobaczyłem ją.

– Tędy – powiedziała.

Biegliśmy przez resztę drogi. Gałęzie smagały nas po twarzach. Potykaliśmy się o korzenie, ale żadne z nas nie upadło. Katy miała rację. Po piętnastu minutach wydostaliśmy się z lasu i na Hobart Gap Road.

Will i Katy wybiegli z lasu. Duch obserwował ich z daleka. Uśmiechnął się i wsiadł do samochodu. Po powrocie zabrał się do porządków. Znalazł ślady krwi. Tego się nie spodziewał. Will Klein wciąż go zaskakiwał, a nawet budził podziw.

Potem Duch pojechał South Livingston Avenue. Nigdzie nie było śladu Willa czy Katy. W porządku. Zatrzymał się przy skrzynce pocztowej na Northfield Avenue. Zawahał się, a potem wepchnął paczuszkę w szczelinę.

Zrobione.

Ruszył Northfield Avenue do drogi numer dwieście osiemdziesiąt, a potem Garden State Parkway na północ. Teraz to już długo nie potrwa. Zastanawiał się nad tym, od czego to wszystko się zaczęło i jak powinno się skończyć. McGuane, Will, Katy, Julie i Ken – oto osoby dramatu.

Najwięcej myśli poświęcił swojemu ślubowaniu i przyczynie, dla której przyjechał.