171593.fb2
Froelich na mrozie rozmawiała z Armstrongiem u stóp schodów prowadzących do samolotu. To była krótka rozmowa. Poinformowała go o znalezieniu ukrytego karabinu i wyjaśniła, że to dostateczny powód do ewakuacji. Armstrong nie protestował, nie zadawał żadnych niewygodnych pytań. Sprawiał wrażenie całkowicie nieświadomego tego, co dzieje się naprawdę, i najwyraźniej zupełnie nie przejmował się własnym bezpieczeństwem. Bardziej niepokoiły go możliwe konsekwencje polityczne dla jego następcy. Odwrócił wzrok i pospiesznie przeanalizował w myślach wszystkie plusy i minusy całej sytuacji. W końcu uśmiechnął się powoli – nic nie szkodzi - i wbiegł do ciepłego samolotu, gotów podjąć przerwaną rozmowę z dziennikarzami. Tym razem Reacher szybciej dokonał wyboru miejsca. Zajął fotel w pierwszym rzędzie, obok Froelich, po drugiej stronie przejścia od Neagley. Froelich wykorzystała czas kołowania na to, by pomówić ze swym zespołem i cicho pogratulować wszystkim sprawnego działania. Rozmawiała z każdym kolejno, nachylając się blisko, mówiąc, słuchając i kończąc wymianę zdań szybkim klepnięciem dłoni jak u sportowców po zdobyciu punktu. Reacher obserwował ją uważnie. Jest świetnym przywódcą, pomyślał. W końcu wróciła na miejsce i zapięła pas. Przygładziła włosy, mocno nacisnęła palcami skronie, jakby
starała się oczyścić umysł z niedawnych wydarzeń, szykując go na to, co dopiero nastąpi.
– Powinniśmy byli tam zostać – oznajmił Reacher.
– Na miejscu roi się od policji – odparła Froelich. – Niedługo dołączy do nich FBI. To ich praca. My koncentrujemy się na Armstrongu i nie podoba mi się to ani trochę bardziej niż tobie.
– Co to był za karabin? Widziałaś go? Pokręciła głową.
– Dostaniemy raport. Mówili, że schowano go w torbie,
w winylowym futerale.
– Ukryty w trawie? Przytaknęła.
– W kępie długiej trawy pod ogrodzeniem.
– Kiedy zamknięto kościół?
– W niedzielę wieczorem, ponad sześćdziesiąt godzin temu.
– Przypuszczam zatem, że nasi ludzie się włamali. Zamek jest stary, prymitywny, a dziurka tak duża, że da się w nią wsadzić całą rękę.
– Na pewno ich nie widziałeś?
Reacher pokręcił głową.
– Ale oni mnie widzieli. Byli tam ze mną, widzieli, gdzie schowałem klucz, otworzyli sobie drzwi.
– Najprawdopodobniej ocaliłeś życie Armstronga i mój tyłek. Choć nie rozumiem ich planu. Byli w kościele, a karabin ukryli sto metrów dalej.
– Zaczekaj, póki nie dowiemy się, co to za karabin. Może wtedy zrozumiemy.
Samolot skręcił na końcu pasa i natychmiast przyspieszył. Wystartował, wznosząc się ostro. Po pięciu minutach
silniki przycichły. Reacher usłyszał, jak dziennikarze znów zaczynają rozmowę o stosunkach zagranicznych. Nie zadawali żadnych pytań dotyczących wcześniejszego powrotu wiceprezydenta.
Wylądowali w Andrews o 18:30 czasu miejscowego. Wmieście panował spokój, zaczął się już długi weekend Święta Dziękczynienia. Konwój przejechał Branch Avenue przez serce stolicy, na drugą stronę do Georgetown. Agenci przeprowadzili Armstronga do domu białym namiotem, a potem samochody jednocześnie zawróciły i skierowały się do bazy.
Stuyvesanta nie było w biurze. Reacher i Neagley poszli za Froelich. Patrzyli, jak sprawdza wyniki przeszukiwania bazy danych. Okazały się beznadziejne. U góry ekranu pojawiła się niewielka tabelka, informująca z dumą, że program zakończył przeszukiwanie po pięciu godzinach i dwudziestu trzech minutach, odnajdując 243 791 odnośników. Lista obejmowała każdą wzmiankę, dotyczącą co najmniej dwóch elementów: odcisku kciuka, dokumentu, listu bądź podpisu. Zaczynała się dokładnie dwadzieścia lat temu, i średnio obejmowała ponad trzydzieści haseł na każdy z 7305 dni. Froelich sprawdziła pierwsze dziesięć wyników, a potem kilkanaście nowszych, losowo. Nie znalazła nic przydatnego.
– Musimy zawęzić poszukiwania – oznajmiła Neagley.
Przykucnęła obok Froelich, przysunęła sobie klawiaturę. Oczyściła ekran, wywołała tabelę wyszukiwania i wpisała w odpowiednie pole: odcisk palca jako podpis. Sięgnęła po mysz i kliknęła „szukaj”. Twardy dysk zaszumiał, tabela zniknęła. W tym momencie zadzwonił telefon, Froelich podniosła słuchawkę, chwilę słuchała i odłożyła bez słowa.
– Wrócił Stuyvesant – oznajmiła. – Ma wstępny raport FBI
dotyczący karabinu. Wzywa nas do sali konferencyjnej.
– Dziś byliśmy bliscy porażki – oznajmił Stuyvesant.
Siedział u szczytu stołu, przed sobą rozłożył kartki papieru faksowego. Pokrywał je gęsty druk, lekko rozmazany po transmisji. Reacher nawet do góry nogami potrafił odczytać nagłówek pierwszej kartki. Po lewej widniało niewielkie godło. Po prawej napis: Departament Sprawiedliwości USA, Federalne Biuro Śledcze.
– Pierwszy element to otwarte drzwi – zaczął Stuyvesant. – W FBI przypuszczają, że włamano się do środka dziś nad ranem. Twierdzą, że mogło to zrobić nawet dziecko wygiętym szydełkiem. Powinniśmy byli założyć własny tymczasowy zamek.
– Nie mogliśmy – wtrąciła Froelich. – To zabytek, nie wolno go tknąć.
– W takim razie trzeba było zmienić miejsce.
– Za pierwszym razem sprawdziłam wszystkie inne propozycje. Były znacznie gorsze.
– Trzeba było ustawić agenta na dachu – wtrąciła Neagley.
– Nie mamy środków – wyjaśnił Stuyvesant. – Aż do inauguracji.
– Jeśli dożyje – mruknęła Neagley.
– Co to za karabin? – spytał w ciszy Reacher.
Stuyvesant wyprostował przed sobą kartkę.
– A jak sądzisz?
– Coś niepotrzebnego – odparł Reacher. – Coś, czego
nie zamierzali użyć. Według mojego doświadczenia, jeśli
znajdujemy coś tak łatwo, to dlatego, że miało zostać łatwo znalezione.
Stuyvesant przytaknął.
– Trudno to w ogóle nazwać karabinem. Stara strzelba na
lisy, w kiepskim stanie, zardzewiała, pewnie nieużywana od
pokoleń. Nie była załadowana, brakowało też amunicji.
– Znaki identyfikacyjne?
– Brak.
– Odciski palców?
– Oczywiście brak. Reacher skinął głową.
– Wabik – mruknął.
– Otwarte drzwi wyglądają bardzo przekonująco – zauważył Stuyvesant. – Na przykład ty. Co zrobiłeś, kiedy tam wszedłeś?
– Zamknąłem je za sobą.
– Czemu?
– Tak wolę przy obserwacji.
– Ale gdybyś zamierzał strzelać?
– Wówczas zostawiłbym je otwarte, zwłaszcza gdybym nie miał klucza.
– Czemu?
– Żeby móc jak najszybciej uciec.
Stuyvesant przytaknął.
– Otwarte drzwi oznaczały, że zamierzali strzelać. Osobiście uważam, że czekali w środku z H5 albo vaime Mk2, albo jednym i drugim. Założyli, że znajdziemy starą strzelbę pod płotem, większość policjantów ruszy w jej stronę, pociągniemy Armstronga w stronę kawalkady i wówczas będą mogli strzelić.
– Brzmi nieźle – odparł Reacher. – Problem w tym, że nikogo tam nie widziałem.
– W wiejskim kościele jest mnóstwo kryjówek – zauważył Stuyvesant. – Sprawdziłeś kryptę?
– Nie.
– Strych?
– Nie.
– Mnóstwo kryjówek – powtórzył Stuyvesant.
– Kogoś wyczułem.
– Tak – rzekł Stuyvesant. – Oni tam byli, na pewno.
W sali zapadła cisza.
– Jacyś obcy uczestnicy? – spytała Froelich. Stuyvesant pokręcił głową.
– To był czysty chaos. Wszędzie wokół biegali policjanci, tłum się rozproszył. Nim przywrócono porządek, zniknęło co najmniej dwadzieścia osób. To zrozumiałe. Jesteś w tłumie na otwartym polu, ktoś zaczyna strzelać, uciekasz. Jak ty byś postąpiła?
– A ten pieszy w okolicy?
– Zwykły mężczyzna w płaszczu. Policjant stanowy nie zdołał znaleźć nic więcej. Pewnie to niewinny cywil. Nikt. Osobiście przypuszczam, że nasi ludzie byli już wtedy w kościele.
– Coś musiało wzbudzić podejrzenia policjanta – wtrąciła Neagley.
Stuyvesant wzruszył ramionami.
– Wiecie, jak to jest. Jak reaguje facet z policji stanowej Dakoty Północnej w obecności Secret Service? Denerwuje się, wie, że tak czy inaczej zawsze będzie jego wina. Jeśli ktoś wygląda podejrzanie, musi wezwać wsparcie, choć później nie potrafi wyjaśnić dlaczego. A my nie możemy go za to winić. Lepsza nadmierna ostrożność, lepiej, by nie bał się zachować czujności.
– Nadal więc nic nie mamy – westchnęła Froelich.
– Nadal mamy Armstronga – nie zgodził się Stuyvesant. – A Armstrong wciąż jest cały. Zjedzmy kolację i wróćmy tu na dziesiątą, na spotkanie z FBI.
Najpierw zahaczyli o biuro Froelich, żeby sprawdzić wyniki wyszukiwania. Dobiegło już końca. W istocie dobiegło końca, nim jeszcze odeszli od biurka. Rubryka u góry ekranu informowała, że wyszukiwanie trwało dziewięć setnych sekundy, wynik – zero trafień. Froelich ponownie wywołała tabelkę. Wpisała: odcisk kciuka na liście. Kliknęła „szukaj”, obserwując ekran. Obraz natychmiast uległ zmianie. Zero trafień, osiem setnych sekundy.
– Wciąż zmierzamy donikąd, ale coraz szybciej. Spróbowała: kciuk + wiadomość. Ten sam wynik. Brak rezultatów, osiem setnych sekundy. Odcisk kciuka i groźba. Rezultat identyczny, identyczne osiem setnych sekundy. Westchnęła sfrustrowana.
– Pozwól mi spróbować – poprosił Reacher.
Wstała, on zajął miejsce w jej fotelu i napisał: krótki list podpisany dużym odciskiem kciuka.
– Idiota – prychnęła Neagley.
Reacher kliknął myszką, ekran pociemniał natychmiast i doniósł, że w ciągu siedmiu setnych sekundy program nie znalazł żadnych trafień.
– Ale ustanowiłem nowy rekord. – Reacher się uśmiechnął.
Neagley odpowiedziała uśmiechem i nastrój frustracji nieco zelżał. Reacher wpisał: odcisk kciuka i skwalen. Nacisnął „szukaj”. Jedną dziesiątą sekundy później otrzymał wynik, zero.
– Wolniej – zauważył.
Sprawdził sam skwalen. Brak trafień, osiem setnych sekundy.
Wpisał skwalan, przez „a”. Brak trafień, osiem setnych sekundy.
– Zostawmy to – rzekł. – Chodźmy coś zjeść.
– Zaczekaj – nie zgodziła się Neagley. – Pozwól mi spróbować. To przypomina zawody olimpijskie.
Wypchnęła go z krzesła. Wpisała: pojedynczy niewyjaśniony odcisk kciuka. Nacisnęła „szukaj”. Brak trafień, sześć setnych sekundy. Uśmiechnęła się.
– Sześć setnych. Ludzie, mamy nowy rekord świata.
– Brawo – pogratulował jej Reacher.
Wpisała: jeden niewyjaśniony odcisk kciuka. „Szukaj”.
– Niezła zabawa – rzuciła.
Brak trafień, sześć setnych sekundy.
– Rekord wyrównany – wtrąciła Froelich. – Teraz moja
kolej.
Zajęła miejsce Neagley przy klawiaturze. Zastanowiła się przez chwilę.
– No dobra, ruszamy – stwierdziła. – Teraz albo zdobędę złoty medal, albo spędzimy tu całą długą noc.
Kliknęła odpowiednie pole i wpisała jedno słowo: kciuk. Nacisnęła „szukaj”. Tabelka zniknęła, ekran pulsował długą sekundę, w końcu wyrzucił jedno trafienie. Krótki akapit, raport policyjny z Sacramento w Kalifornii. Pięć tygodni wcześniej lekarz z izby przyjęć szpitala miejskiego zawiadomił miejscową policję, że opatrzył mężczyznę, który przypadkiem podczas cięcia drzewa odciął sobie kciuk. Z powodu natury obrażeń lekarz jednak uważał, że chodziło o amatorski, lecz świadomy zabieg. Policjanci to sprawdzili. Ofiara zapewniła ich, że istotnie doszło do wypadku z piłą mechaniczną. Sprawa zamknięta, raport złożony.
– Dziwne rzeczy można znaleźć w tym systemie – mruknęła Froelich.
– Chodźmy coś zjeść – powtórzył Reacher.
– Może spróbujmy czegoś wegetariańskiego – dodała Neagley.
Pojechali do Dupont Circle i zjedli kolację w ormiańskiej restauracji. Reacher zamówił jagnię, Froelich i Neagley zadowoliły się różnymi potrawami z soczewicy. Na deser dostali baklawę i po trzy niewielkie filiżanki mocnej, mętnej kawy. Dużo rozmawiali, choć w sumie o niczym. Nikt nie chciał mówić o Armstrongu, Nendicku, jego żonie czy ludziach zdolnych do tego, by niemal na śmierć przestraszyć człowieka i zabić dwóch niewinnych cywilów, noszących przypadkiem niewłaściwe nazwisko. Froelich nie chciała wspominać przy Reacherze o Joem, Neagley nie chciała wspominać o Reacherze przy Froelich. Rozmawiali zatem o polityce, jak wszyscy inni w restauracji i zapewne w całym mieście. Lecz rozmowa o polityce pod koniec listopada była praktycznie niemożliwa bez wspominania o nowej administracji, co prowadziło z powrotem do Armstronga. Toteż przeszli na ogólniki, poglądy osobiste, przekonania. To z kolei wymagało dodatkowych informacji i ani się obejrzeli, jak Froelich zaczęła pytać Neagley o jej życie i karierę zawodową.
Reacher się wyłączył. Wiedział, że Neagley nie odpowie na pytania dotyczące życia osobistego. Nigdy nie odpowiadała. Znał ją od wielu lat, ale nie miał pojęcia, co robiła przedtem, skąd pochodzi. Zakładał, że musiało spotkać ją coś złego. Często zdarza się to u ludzi z wojska. Niektórzy wstępują, ponieważ potrzebują pracy, chcą nauczyć się czegoś nowego. Inni, bo chcą sobie postrzelać i wysadzić coś w powietrze. Jeszcze inni, jak Reacher, robią to, bo jest im to przeznaczone. Większość jednak wstępuje do wojska w poszukiwaniu zaufania, lojalności, przyjaźni.
Szukają braci, sióstr i rodziców, których nie mają.
Neagley zatem pominęła milczeniem początek swego życia i opowiedziała Froelich o kolejnych etapach służby. Reacher tymczasem rozglądał się po restauracji. Była pełna, mnóstwo par i rodzin. Przypuszczał, że ludzie, których jutro czeka przygotowanie wielkiego obiadu na Święto Dziękczynienia, dziś nie mieli ochoty gotować. Dostrzegł kilka twarzy, które wydały mu się znajome, może polityków czy dziennikarzy telewizyjnych. Gdy z powrotem zaczął rejestrować rozmowę, Neagley opowiadała właśnie o nowej pracy w Chicago. Wyglądało to nieźle. Zawiązała spółkę z grupą ludzi z policji i wojska. Duża firma, proponująca szeroki zakres usług od zabezpieczeń komputerowych do ochrony przed porwaniami podczas podróży za granicą. Gdyby miał mieszkać w jednym miejscu i pracować co dzień, byłoby to niezłe wyjście. Neagley wydawała się zadowolona z życia.
Mieli właśnie zamówić czwartą kawę, kiedy zadzwoniła komórka Froelich. Minęła już dziewiąta, w restauracji było dość głośno i z początku nie usłyszeli dzwonka. Potem jednak dotarł do nich cichy, uporczywy świergot dobiegający z torebki. Froelich wyciągnęła komórkę, odpowiedziała. Reacher obserwował jej twarz, ujrzał zaskoczenie, a potem lekką troskę.
– W porządku – rzuciła i zamknęła telefon. Spojrzała wprost na niego. – Stuyvesant chce, żebyś wracał do biura, natychmiast, w tej chwili.
– Ja? – spytał Reacher. – Czemu?
– Nie powiedział.
Stuyvesant czekał na nich przy recepcji, tuż za drzwiami. Oficer dyżurny krzątał się z drugiej strony. Wszystko
wydawało się zupełnie normalne, poza aparatem telefonicznym, przestawionym na koniec blatu, na całą długość kabla. Stuyvesant wpatrywał się w niego.
– Mieliśmy telefon – oznajmił.
– Od kogo? – spytała Froelich.
– Nie znamy nazwiska ani numeru. Zablokowana identyfikacja, męski głos, żadnego charakterystycznego akcentu. Zadzwonił na centralę i chciał rozmawiać z wysokim facetem. Coś w jego głosie sprawiło, że oficer dyżurny potraktował go poważnie i przełączył. Uznał może, że chodzi mu o mnie, no wiecie, aluzja do szefa. Ale nie. Dzwoniący nie chciał rozmawiać ze mną. Chciał mówić z wysokim facetem, który pojawił się niedawno.
– Ze mną? – spytał Reacher.
– Tylko ty jesteś tu nowy.
– Czemu chciałby ze mną rozmawiać?
– Niedługo się dowiemy. Zadzwoni o dziewiątej trzydzieści.
Reacher zerknął na zegarek. 9:22.
– To oni – wtrąciła Froelich. – Widzieli cię w kościele.
– Też tak sądzę – dodał Stuyvesant. – To nasz pierwszy prawdziwy kontakt. Przygotowaliśmy już magnetofon, zarejestrujemy głos. Przełączyliśmy linię, możemy go wyśledzić. Musisz rozmawiać z nim jak najdłużej.
Reacher zerknął na Neagley, która spojrzała na zegarek i pokręciła głową.
– Za mało czasu – rzekła. Reacher przytaknął.
– Możemy dostać raport o pogodzie w Chicago?
– Mogłabym zadzwonić do Andrews – odparła Froelich. – Ale po co?
– Po prostu to zrób, dobrze?
Odeszła na bok i skorzystała z innego telefonu. Służby meteorologiczne lotnictwa już po czterech minutach powiadomiły ją, że w Chicago jest zimno, ale pogodnie. Pogoda ma się utrzymać. Reacher ponownie spojrzał na zegarek.
9:27.
– Dobra – mruknął.
– Pamiętaj, rozmawiaj jak najdłużej – przypomniał Stuyvesant. – Nie potrafią wyjaśnić twojej obecności, nie wiedzą, kim jesteś, martwią się.
– Czy impreza w Święto Dziękczynienia jest na stronie?
– spytał Reacher.
– Tak – powiedziała Froelich.
– Z podaną dokładną lokalizacją?
– Tak – powtórzyła.
9:28.
– Co jeszcze macie w planach na najbliższe dni?
– Wall Street za dziesięć dni – odparła Froelich. – To wszystko.
– A ten weekend?
– Powrót do Dakoty z żoną, jutro późnym popołudniem.
– Umieściliście to na stronie?
Pokręciła głową.
– Nie, to wyjazd prywatny – odparła. – Nigdzie go nie
zapowiadaliśmy.
9:29.
– Dobra – powtórzył Reacher.
W tym momencie zadzwonił telefon. W ciszy dzwonek brzęczał bardzo głośno.
– Trochę za wcześnie – zauważył Reacher. – Ktoś się niecierpliwi.
– Rozmawiaj jak najdłużej – przypomniał Stuyvesant.
– Wykorzystaj ich ciekawość, nie przerywaj.
Reacher podniósł słuchawkę.
– Halo – rzekł.
– Następnym razem ci się nie poszczęści – powiedział czyjś głos.
Reacher zignorował te słowa, nasłuchując uważnie w poszukiwaniu jakichkolwiek towarzyszących im dźwięków.
– Hej – powiedział mężczyzna – chcę z tobą pogadać.
– Ale ja nie chcę gadać z tobą, dupku – odparł Reacher i odłożył słuchawkę.
Stuyvesant i Froelich patrzyli na niego wstrząśnięci.
– Co ty robisz, do diabła? – spytał Stuyvesant.
– Nie miałem ochoty na pogawędki – wyjaśnił Reacher.
– Mówiłem, żebyś rozmawiał jak najdłużej.
Reacher wzruszył ramionami.
– Jeśli chciałeś, by to zrobić inaczej, trzeba było samemu załatwić sprawę. Mogłeś udawać, że jesteś mną i rozmawiać do woli.
– To był świadomy sabotaż!
– Wcale nie. Jedynie kolejny ruch w grze.
– To nie jest jakaś cholerna gra.
– Ależ jest.
– Potrzebujemy informacji.
– Przestań marzyć – odparł Reacher. – I tak byście ich nie zdobyli.
Stuyvesant milczał.
– Chcę dostać kawy – oznajmił Reacher. – Wyciągnąłeś nas z restauracji, nim skończyliśmy.
– Zostaniemy tutaj – warknął Stuyvesant. – Mogą jeszcze zadzwonić.
– Nie zadzwonią – zapewnił go Reacher.
Pięć minut czekali przy recepcji, w końcu zrezygnowali, zabrali ze sobą plastikowe kubki z kawą i przeszli do sali konferencyjnej. Neagley trzymała się z boku, Froelich była cicha i milcząca, Stuyvesant wyraźnie wściekły.
– Wyjaśnij – rzucił.
Reacher usiadł sam po jednej stronie stołu, Neagley zajęła neutralne miejsce w połowie drugiej strony. Froelich i Stuyvesant siedli razem na końcu.
– Ci ludzie używają wody z kranu do zaklejania kopert
– powiedział Reacher.
– I co z tego? – naciskał Stuyvesant.
– To z tego, że nie ma najmniejszych szans, by dzwoniąc do siedziby Secret Service, dali się wyśledzić. Na miłość boską, to oni zakończyliby rozmowę. Nie chciałem dać im tej satysfakcji. Muszą wiedzieć, że jeśli zaczynają ze mną, ja mam przewagę, nie oni.
– Spieprzyłeś sprawę, bo uznałeś, że to jakieś ambicjonalne gierki?
– Niczego nie spieprzyłem – odparł Reacher. – Zdobyliśmy już wszystkie informacje, jakie mogliśmy zdobyć.
– Nic nie zdobyliśmy.
– Ależ tak. Zarejestrowaliście głos. Facet powiedział jedenaście słów, prawie wszystkie samogłoski, większość spółgłosek, głoski świszczące, szczelinowe.
– Musimy się dowiedzieć, gdzie byli, idioto!
– Byli przy automacie telefonicznym z zablokowaną identyfikacją numeru, gdzieś na środkowym zachodzie. Zastanów się, Stuyvesant. Jeszcze dziś rano byli w Bismarck, mieli ze sobą broń, czyli przyjechali samochodem. Do tej chwili mogli przejechać sześćset kilometrów. Są gdzieś w jednym z sześciu wielkich stanów, w barze bądź wiejskim sklepiku przy telefonie. A każdy, kto ma dość
rozumu, by zakleić kopertę wodą z kranu, wie dokładnie, jak długo rozmawiać, by nie dało się go wyśledzić.
– Nie wiesz na pewno, że korzystają z samochodu.
– Nie – potwierdził Reacher. – Masz rację, nie wiem na pewno. Istnieje niewielka możliwość, że dzisiejsze wydarzenia ich zirytowały, może nawet wkurzyły. A ze strony w Sieci wiedzą, że jutro będą mieli kolejną szansę. I to tutaj, a potem długo nic. Możliwe zatem, że porzucili broń i zamierzają przylecieć tu dziś wieczór. W takim wypadku w tej chwili są na lotnisku O’Hare i czekają na połączenie. Może i warto było wysłać tam policjantów, by sprawdzili, kto korzysta z automatów. Ale miałem zaledwie osiem minut. Gdybyś pomyślał o tym wcześniej, można by to zrobić. Ty miałeś pół godziny. Na miłość boską, poinformowali cię z góry, mogłeś z łatwością coś zaaranżować. Wtedy rozmawiałbym jak najęty po to, by gliniarze mogli się rozejrzeć. Ale nie wpadłeś na ten pomysł, niczego nie załatwiłeś. Niczego. Więc nie oskarżaj mnie o sabotaż, nie mów, że to ja coś spieprzyłem.
Stuyvesant spuścił wzrok, milczał.
– Teraz spytajcie go, czemu prosił o informacje o pogodzie – podsunęła Neagley.
Stuyvesant milczał.
– Czemu prosiłeś o informacje o pogodzie? – zapytała Froelich.
– Bo wciąż mogliśmy mieć czas, by coś załatwić. Mamy dzień przed Świętem Dziękczynienia. Gdyby w Chicago była zła pogoda, na lotnisku panowałby chaos, siedzieliby tam całymi godzinami. W takim razie sprowokowałbym ich do oddzwonienia później, kiedy już wezwalibyśmy policjantów. Ale pogoda jest dobra. Żadnych opóźnień, czyli znów brak czasu.
Stuyvesant milczał.
– Akcent? – spytała cicho Froelich. – Czy jedenaście słów, jakie łaskawie pozwoliłeś im powiedzieć, cokolwiek dało?
– Przecież je nagraliście – przypomniał Reacher. – Ale nie zauważyłem nic ciekawego. Z pewnością nie obcy, nie z południa, nie ze wschodniego wybrzeża. Pewnie z jednego z tych miejsc, w których nie mówi się z wyraźnym akcentem.
Długą chwilę w sali panowała cisza.
– Przepraszam – powiedział w końcu Stuyvesant. – Chyba zrobiłeś to, co należało.
Reacher pokręcił głową, odetchnął głośno.
– Nie przejmuj się – pocieszył. – I tak chwytamy się brzytwy. Istniała szansa jedna na milion, że zdołamy ich zlokalizować. Tak naprawdę decyzję podjąłem błyskawicznie, odruchowo. Jeśli ich niepokoję, chcę, żeby niepokoili się dalej, zgadywali. Chciałem też ich wkurzyć, odciągnąć od Armstronga. Lepiej, żeby na jakiś czas skupili się na mnie.
– Chcesz, żeby ci ludzie cię zaatakowali?
– Lepiej mnie niż Armstronga.
– Oszalałeś? Jego pilnuje Secret Service, ty nie masz nikogo.
Reacher się uśmiechnął.
– Niespecjalnie się ich boję.
Froelich przesunęła odrobinę krzesło.
– A zatem to jest ambicjonalna gierka. Boże, jesteś zupełnie taki jak Joe. Wiesz?
– Tyle że ja wciąż żyję – odparł Reacher.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Oficer dyżurny wsunął do środka głowę.
– Przyszedł agent Bannon – oznajmił. – Gotów do wieczornego spotkania.
Stuyvesant osobiście poinformował Bannona w swym gabinecie o rozmowach telefonicznych. Do sali konferencyjnej wrócili razem dziesięć po dziesiątej. Bannon nadal bardziej przypominał doświadczonego policjanta niż agenta federalnego – tweedowa marynarka, szare flanelowe spodnie, solidne buty, ogorzała rumiana twarz. Wszystko jak u starego, doświadczonego detektywa z Chicago, Bostonu czy Nowego Jorku. W ręku trzymał cienką teczkę, minę miał bardzo poważną.
– Nendick wciąż na nic nie reaguje – rzekł.
Nikt nie odpowiedział.
– Jego stan nie polepszył się ani nie pogorszył – ciągnął
Bannon. – Nadal się o niego martwią.
Usiadł ciężko na krześle naprzeciw Neagley, otworzył teczkę, wyjął cienki plik kolorowych zdjęć i rozdał niczym karty, po dwie dla każdego.
– Bruce Armstrong i Brian Armstrong – oznajmił. – Do
niedawna z Minnesoty i Kolorado.
Mieli przed sobą duże wydruki z drukarki atramentowej, na błyszczącym papierze, nie faksy. Oryginalne zdjęcia zostały zapewne wypożyczone od rodzin, a potem przeskanowane i przesłane e-mailem. Były to zwykłe amatorskie fotki, powiększone i przycięte tak, że zostały na nich tylko głowy i ramiona. Zapewne załatwiło to miejscowe biuro FBI. Otrzymane portrety wyglądały dość sztucznie – dwie proste szczere twarze, dwa niewinne uśmiechy, dwa ciepłe spojrzenia skierowane w stronę czegoś, co także powinno być na zdjęciu. Na dolnych marginesach ktoś starannie wypisał cienkopisem dwa nazwiska. Zapewne uczynił to sam Bannon. Bruce Armstrong. Brian Armstrong.
Tak naprawdę nie byli specjalnie podobni ani do siebie, ani do Brooka Armstronga. Nikt nawet przez moment nie mógłby ich ze sobą pomylić, nawet w ciemności czy w pośpiechu. Ot, trzech zwykłych Amerykanów, jasne włosy, niebieskie oczy, trochę po czterdziestce. To wszystko. Ale w pewnym sensie byli też bardzo podobni. Jeśli zaczynamy dzielić na grupy populację całego świata, zwykle posługujemy się kolejnymi charakterystykami. Według większości z nich byli identyczni. Mężczyzna albo kobieta. Czarny bądź biały. Wysoki lub niski, gruby, chudy, średniej budowy. Młody, stary, w średnim wieku. Jasne bądź ciemne włosy. Oczy niebieskie albo brązowe. Według wszystkich tych podziałów trzech Armstrongów wyglądało tak samo.
– I jak sądzicie? – spytał Bannon.
– Dostatecznie podobni, by dać do myślenia – odparł Reacher.
– Zgadzamy się – przytaknął Bannon. – Zostawili dwie wdowy i piątkę osieroconych dzieci. Fajnie, nie?
Nikt nie odpowiedział.
– Masz dla nas coś jeszcze? – spytał Stuyvesant.
– Cały czas pracujemy. Ponownie sprawdzamy odcisk kciuka we wszystkich bazach danych całego świata. Ale nie jesteśmy dobrej myśli. Przepytaliśmy sąsiadów Nendicka. Prawie nie miewali gości. Najczęściej wychodzili razem, zwykle do baru około piętnastu kilometrów od domu w stronę lotniska Dullesa. To bar policyjny. Najwyraźniej Nendick wykorzystywał pozycję służbową. Wciąż staramy się znaleźć kogokolwiek, z kim miał bliższy kontakt.
– A dwa tygodnie temu? – spytał Stuyvesant. – Kiedy porwali mu żonę? Wówczas musiało się coś dziać.
Bannon pokręcił głową.
– Nawet w dzień na ulicy jest zawsze sporo ludzi. Matki, gospodynie domowe i tak dalej. Ale to dziura, nikt niczego nie pamięta. Oczywiście mogli załatwić to w nocy.
– Nie, sądzę, że Nendick sam ją gdzieś zawiózł – wtrącił Reacher. – Myślę, że go zmusili, w ramach dodatkowej tortury, by podkreślić, że jest odpowiedzialny, jeszcze zwiększyć strach.
– Możliwe – przyznał Bannon. – Niewątpliwie się boi, to pewne.
Reacher skinął głową.
– Myślę, że ci ludzie świetnie sobie radzą z okrutnymi
niuansami psychologicznymi. To dlatego część listów przy
chodziła bezpośrednio tutaj. Dla Armstronga nie byłoby
nic gorszego, niż dowiedzieć się od ludzi, którym płacą za
to, by go chronić, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo.
– Tyle że się nie dowiedział – wtrąciła Neagley.
Bannon nie skomentował jej słów.
Stuyvesant milczał przez sekundę.
– Coś jeszcze? – spytał.
– Doszliśmy do wniosku, że więcej listów nie będzie -oznajmił Bannon. – Uderzą w wybranym przez siebie czasie i miejscu i – co chyba oczywiste – nie poinformują was gdzie i kiedy. Z drugiej strony, jeśli spróbują i im się nie uda, nie będą chcieli, abyście wiedzieli o tym z góry, bo wówczas wydałoby się, że są nieskuteczni.
– Podejrzewacie, gdzie i kiedy mogą spróbować?
– Pomówimy o tym jutro rano. W tej chwili opracowujemy pewną teorię. Zakładam, że będziecie tu jutro rano?
– Czemu miałoby nas nie być?
– To Święto Dziękczynienia.
– Armstrong pracuje, czyli my też.
– Co robi?
– Rozdaje obiady w schronisku dla bezdomnych.
– To rozsądne?
Stuyvesant wzruszył ramionami.
– Nie mamy wyboru – wyjaśniła Froelich. – Konstytucja nakazuje, by politycy podawali w Święto Dziękczynienia indyka w najgorszych dzielnicach miasta.
– Cóż, zaczekajcie do jutra rana – powiedział Bannon.
– Może spróbujecie go przekonać albo poprawić konstytucję.
To rzekłszy, wstał, okrążył stół i zebrał zdjęcia, jakby zależało mu na nich osobiście.
Froelich podrzuciła Neagley do hotelu, po czym zabrała Reachera do domu. Całą drogę milczała, podejrzanie, agresywnie. Znosił to aż do mostu nad rzeką, po czym się poddał.
– Co się stało? – spytał.
– Nic – odparła.
– Coś musiało się stać.
Nie odpowiedziała, jechała naprzód. Zaparkowała możliwie najbliżej domu, czyli dwie ulice dalej. W okolicy panował spokój. Był późny wieczór przed dniem świątecznym, ludzie siedzieli w domach, odpoczywali. Froelich zgasiła silnik, ale nie wysiadła. Siedziała bez ruchu, patrząc wprost przed siebie. Milczała.
– Co się stało? – spytał ponownie.
– Chyba tego nie wytrzymam.
– Czego?
– Dasz się zabić – oznajmiła. – Zginiesz, tak jak przez ciebie zginął Joe.
– Słucham?
– Słyszałeś.
– Joe nie zginął przeze mnie.
– Nie nadawał się do takich zadań, ale pojechał tam, bo zawsze się z tobą porównywał. Musiał.
– Kto go zmusił? Ja?
– A kto inny? Był twoim bratem, śledził twoją karierę. Reacher nie odpowiedział.
– Czemu musicie być tacy, czemu?
– My? – spytał. – Jacy my?
– Wy, mężczyźni – odparła. – Wojskowi. Cały czas ładujecie się w coś głupiego.
– To właśnie robię?
– Wiesz, że tak.
– Nie ja przysiągłem, że dam się zastrzelić w ochronie bezwartościowego polityka.
– Ja też nie. To tylko takie powiedzenie. I nie wszyscy politycy są nic niewarci.
– A zatem osłoniłabyś go przed kulą czy nie? Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem.
– A ja w nic się nie ładuję.
– Owszem, ładujesz. Rzucono ci wyzwanie i niech Bóg broni, byś zachował spokój i po prostu odszedł.
– Chcesz, żebym odszedł, czy też chcesz, żebym załatwił sprawę?
– Nie zrobisz tego, stając do walki jak jeleń na rykowisku.
– Czemu nie? Wcześniej czy później wszystko sprowadza się do jednego: my albo oni. Tak to wygląda. Zawsze tak wygląda. Czemu udawać, że jest inaczej?
– A czemu sam szukasz kłopotów?
– Nie szukam. Nie uważam ich za kłopoty.
– A czym niby są?
– Nie wiem.
– Nie wiesz? Milczał przez chwilę.
– Znasz jakichś prawników? – spytał w końcu.
– Kogo?
– Słyszałaś.
– Prawników? Żartujesz? W tym mieście? Tu się roi od prawników.
– No dobra. Wyobraź sobie prawnika. Dwadzieścia lat po studiach, mnóstwo doświadczenia. Ktoś go pyta: czy mógłby pan przygotować mi skomplikowany testament? Co odpowie prawnik? Co zrobi? Zacznie dygotać ze strachu? Uzna to za wyzwanie? Zagra w nim testosteron? Nie, po prostu odpowie: jasne, mogę to zrobić. A potem to zrobi, bo taką ma pracę. Po prostu.
– To nie twoja praca, Reacher.
– Owszem, w gruncie rzeczy to właśnie moja praca. Wujek Sam przez trzynaście lat płacił mi dolarami z twoich podatków dokładnie za takie zadania. I z całą pewnością nie oczekiwał, że w najważniejszej chwili zacznę uciekać i przeżywać konflikty psychologiczne.
Froelich cały czas patrzyła przed siebie. Szyba zachodziła mgiełką od ich oddechów.
– W innych oddziałach Secret Service pracują setki ludzi
– powiedziała w końcu. – W wydziale przestępstw finansowych setki. Nie wiem dokładnie ilu, ale całe mnóstwo. To
dobrzy ludzie. My nie zajmujemy się dochodzeniami, oni
tak. To ich żywioł. Po to właśnie są. Joe mógł wyznaczyć
dziesięciu z nich i wysłać do Georgii, mógł wysłać nawet
pięćdziesięciu. Ale nie zrobił tego, musiał jechać tam sam,
osobiście, bo ktoś rzucił mu wyzwanie. Nie umiał się wycofać, bo zawsze się z tobą porównywał – powtórzyła.
– Zgadzam się, nie powinien tego robić – przyznał
Reacher. – Tak jak lekarz nie powinien spisywać testamentu
ani prawnik przeprowadzać operacji.
– Ale ty go zmusiłeś.
Pokręcił głową.
– Nie, nie zmusiłem go – rzekł.
Milczała.
– Dwie sprawy, Froelich. Po pierwsze, ludzie nie powinni wybierać sobie pracy pod kątem tego, co może pomyśleć o tym ich brat. A po drugie, gdy ostatni raz mieliśmy ze sobą bliższy kontakt, ja byłem szesnastolatkiem, a on osiemnastolatkiem. Właśnie wyjeżdżał do West Point. Byłem dzieckiem, nawet nie przyszłoby mu do głowy mnie naśladować. Oszalałaś? A potem tak naprawdę nigdy nie rozmawialiśmy, widywaliśmy się tylko na pogrzebach. Bo cokolwiek myślisz o mnie jako o bracie, on wcale nie był lepszy. Nie interesował się mną, przez całe lata się nie odzywał.
– Ale śledził przebieg twojej służby. Wasza matka przysyłała mu różne rzeczy. Wciąż się z tobą porównywał.
– Nasza matka zmarła siedem lat przed nim. Wtedy praktycznie zaczynałem służbę.
– Na samym początku w Bejrucie odznaczono cię Srebrną Gwiazdą.
– Bomba o mało mnie nie zabiła – wyjaśnił. – A potem dali mi medal, bo nie wiedzieli, co innego mogliby zrobić. Tak właśnie działa armia. Joe o tym wiedział.
– Wciąż się z tobą porównywał – upierała się.
Reacher przesunął się lekko, patrzył, jak obłoczki pary osiadają na szybie.
– Może – przyznał. – Ale nie ze mną.
– To z kim?
– Może z naszym ojcem.
Wzruszyła ramionami.
– Nigdy mi o nim nie opowiadał.
– I proszę – rzekł Reacher. – Wyparcie, odrzucenie.
– Tak sądzisz? Co było takiego niezwykłego w waszym ojcu?
Reacher odwrócił wzrok, zamknął oczy.
– Służył w piechocie morskiej – powiedział. – W Korei
i Wietnamie. Bardzo zorganizowany człowiek. Łagodny,
nieśmiały, uroczy, kochający, ale jednocześnie zimny morderca, twardy jak skała. W porównaniu z nim jestem miękki
jak Liberace.
– A ty się z nim porównujesz?
Reacher pokręcił głową, otworzył oczy.
– Nie ma sensu, przy nim zawsze będę wyglądał jak Liberace. Nieważne, co zrobię. W sumie dla świata to nawet nie tak źle.
– Nie lubiłeś go?
– Był w porządku. Ale był też dziwolągiem. Na świecie nie ma już miejsca dla takich ludzi.
– Joe nie powinien był wyjeżdżać do Georgii – stwierdziła.
Reacher przytaknął.
– Bez dwóch zdań – rzucił. – Absolutnie. Ale zrobił to, bo tak chciał. Powinien być rozsądniejszy.
– Ty też.
– Ja jestem rozsądny. Na przykład, nie wstąpiłem do piechoty morskiej, tylko do żandarmerii wojskowej. Na przykład, nie czuję potrzeby zaharowywać się, projektując nową studolarówkę. Trzymam się tego, co umiem.
– I sądzisz, że umiesz załatwić tych ludzi?
– Tak jak śmieciarz umie pozbyć się śmieci. To żadna
filozofia.
– Zabrzmiało to dość arogancko.
Pokręcił głową.
– Posłuchaj, nie mam ochoty dłużej się tłumaczyć. To śmieszne. Znasz swoich sąsiadów, ludzi, którzy mieszkają w pobliżu?
– Niespecjalnie – przyznała.
Reacher starł ręką mgiełkę z szyby i kciukiem wskazał jeden z domów.
– Może jest wśród nich staruszka, która robi na drutach swetry. Czy podejdziesz do niej i powiesz: o mój Boże, czy pani oszalała? Nie mogę uwierzyć, że ma pani dość odwagi, by umieć robić na drutach swetry!
– Porównujesz walkę z robieniem na drutach?
– Mówię tylko, że każdy z nas jest w czymś dobry. A tak się składa, że ja jestem dobry akurat w tym. Może tylko w tym. Nie jestem z tego dumny, ale też się nie wstydzę. To i tak niczego nie zmieni, nic nie mogę poradzić. Jestem genetycznie zaprogramowany do tego, by wygrywać. To kwestia kilku pokoleń.
– Joe miał te same geny.
– Nie. Miał tych samych rodziców, a to różnica.
– Oby twoja wiara w siebie miała jakieś podstawy.
– Owszem, ma, zwłaszcza teraz, gdy pomaga mi Neagley. Przy niej też wyglądam jak Liberace.
Froelich odwróciła wzrok, umilkła.
– O co chodzi? – spytał.
– Ona cię kocha.
– Bzdura.
Froelich popatrzyła wprost na niego.
– Skąd miałbyś wiedzieć?
– Nigdy nie była mną zainteresowana.
Froelich jedynie pokręciła głową.
– Dopiero co rozmawiałem z nią o tym – dodał. – Wczoraj. Mówiła, że nigdy nie była zainteresowana. Sama mi powiedziała, dokładnie tymi słowami.
– A ty jej uwierzyłeś?
– A nie powinienem?
Froelich milczała. Reacher uśmiechnął się powoli.
– A co? Myślisz, że jest zainteresowana? – spytał.
– Uśmiechasz się zupełnie jak Joe – odparła. – Nieco nieśmiało, nieco krzywo. To najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam.
– Nie do końca ci przeszło, prawda? – spytał. – Pewnie jak zwykle zorientowałem się ostatni i mówię rzecz oczywistą.
Froelich milczała. Po prostu wysiadła z samochodu i ruszyła naprzód. Reacher podążył za nią. Na ulicy było zimno i mokro. Wilgoć wisiała w powietrzu. Czuł zapach rzeki i benzyny. Dotarli do domu, Froelich przekręciła klucz i otworzyła drzwi. Weszli do środka.
Na środku przedpokoju leżała kartka.