171593.fb2 Bez Pud?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Bez Pud?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

18

Powietrze było zimne, a dwadzieścia metrów nad ziemią wietrzyk zamienił siew całkiem silny wiatr, świszczący między listewkami żaluzji. Od uderzeń powietrza łzawiły im oczy. Siedzieli tu już dwie godziny, nic się nie działo, niczego nie widzieli. Nie słyszeli niczego poza zegarem. Jego odgłosów nauczyli się na pamięć. Na każde brzdęk składała się seria odrębnych metalicznych wibracji, począwszy od niskich, stłumionych basów większych zębatek, poprzez wyższy, cichy szczęk przekładni, aż po słaby, opóźniony ding wpadającego w rezonans najmniejszego dzwonu. Odgłos szaleństwa.

– Mam coś! – zawołała Neagley. – Terenówka, jedzie

z południa.

Reacher szybko zerknął na północ, uniósł się na kolana. Był zesztywniały, zmarznięty i obolały.

– Łap! – zawołał.

Cisnął lunetkę nad mechanizmem zegara. Neagley obróciła się i chwyciła ją jedną ręką, po czym z powrotem skupiła się na drodze. Przyłożyła lunetkę do oka.

– Wygląda na nowy model chevy tahoe – zawołała. – Złoty

metalik. Słońce świeci wprost w szybę, nie widzę pasażerów.

Reacher ponownie spojrzał na północ. Droga nadal była pusta, widział co najmniej piętnaście kilometrów. Nawet

w szybkim tempie pokonanie takiego dystansu zajęłoby dziesięć minut. Wstał, wyprostował się, przeciągnął, po czym schylił się i przeczołgał pod prętami do Neagley, która przesunęła się w prawo, robiąc mu miejsce. Reacher otarł oczy i spojrzał na południe. Natychmiast dostrzegł samotną złotą iskierkę na drodze, odległą o jakieś osiem kilometrów.

– Niezbyt duży ruch – mruknęła Neagley. – Prawda?

Podała mu lunetkę. Ustawił ostrość, oparł obudowę o żaluzję i spojrzał, mrużąc oko. Powiększenie sprawiło, że wóz wydawał się trwać w miejscu. Kołysał się na drodze, lecz w ogóle nie przesuwał naprzód. Brudna, zakurzona karoseria; wielki przedni chromowany zderzak oblepiało błoto i sól. Przednią szybę pokrywały smugi brudu, a odbijające się w szkle słońce sprawiało, że nie dało się stwierdzić, kto siedzi w środku.

– Czemu wciąż świeci słońce? – spytał. – Zdawało mi się, że będzie padać śnieg.

– Spójrz na zachód – mruknęła Neagley.

Reacher opuścił lunetkę, obrócił się i przycisnął lewy policzek do żaluzji. Zamknął prawe oko, lewym spojrzał ukośnie. Niebo sprawiało wrażenie pękniętego na pół – na zachodzie niemal czarne od chmur, na wschodzie jasno-błękitne i zamglone. W miejscu, gdzie zderzały się dwa fronty pogodowe, mgłę przebijały olbrzymie smugi słonecznego światła.

– Niewiarygodne.

– Jakaś inwersja – zauważyła Neagley. – Mam nadzieję, że to się nie zmieni, albo odmrozimy sobie tyłki.

– Jest jakieś osiemdziesiąt kilometrów od nas.

– A wiatr zwykle wieje z zachodu.

– Super.

Reacher ponownie uniósł lunetkę, sprawdził złoty samochód. Wóz zdążył pokonać półtora kilometra, podskakując i kołysząc się na wyboistej drodze. Na oko jechał prawie setką.

– I co o tym sądzisz? – spytała Neagley

– Ładny samochód – odparł. – Paskudny kolor.

Obserwował go jeszcze przez kilometr i oddał jej lunetkę.

– Muszę sprawdzić północ.

Z powrotem przeczołgał się na miejsce i spojrzał przez własną żaluzję. Na północy nic się nie działo. Droga wciąż była pusta. Przycisnął do listewek prawy policzek, ręką zasłonił lewe oko i znów sprawdził zachód. Ciężkie chmury wisiały nieruchomo nad górami. Przypominało to noc i dzień, z ostrą granicą u podnóży.

– To z pewnością chevy tahoe! zawołała Neagley. -Zwalnia.

– Widzisz rejestrację?

– Jeszcze nie. Jest półtora kilometra stąd, zwalnia.

– Widzisz pasażerów?

– Słońce i przyciemniane szyby. Nie. Trzy czwarte kilometra.

Reacher spojrzał na północ. Zero ruchu.

– To chyba rejestracja z Nevady – ciągnęła Neagley. -

Nie mogę odczytać numeru, zamazany błotem. Wóz jest

na skraju miasta, jedzie bardzo wolno. Wygląda to jak rekonesans. Nie zatrzymuje się, wciąż nie widzę pasażerów.

Jest już bardzo blisko. Patrzę z góry na dach, tylna szyba

przyciemniana. Za chwilę stracę ich z oczu. Są dokładnie

pod nami.

Reacher przywarł do ściany i spojrzał w dół pod ostrym kątem. Sposób osadzenia żaluzji sprawiał, że z góry nie

widać było terenu w promieniu dziesięciu metrów wokół wieży.

– Gdzie jest teraz? – zawołał.

– Nie wiem.

Wśród skowytu wiatru Reacher usłyszał łoskot silnika, wielkiego V8 na zwolnionych obrotach. Znów spojrzał w dół i nagle ujrzał złotą, metaliczną maskę, potem dach, tylną szybę. Samochód przejechał pod nim, przetoczył się przez miasto i pokonał most, jadąc z prędkością około trzydziestu kilometrów na godzinę. Jeszcze przez sto metrów jechał wolno, potem przyspieszył, bardzo ostro.

– Lunetka! – krzyknął Reacher.

Neagley odrzuciła mu ją. Reacher oparł obudowę na listewce i patrzył na wóz odjeżdżający na północ. Tylną szybę mocno przyciemniono. Widział na niej łuk w miejscu, gdzie wycieraczka starła słoną mżawkę. Nad tylnym chromowanym błotnikiem ujrzał litery układające się w napis Chevrolet Tahoe. Tylna tablica rejestracyjna nie dawała się odczytać; pokrywała ją zaschnięta sól z drogi. Widział ślady rąk w miejscach, gdzie otwierano i opuszczano klapę bagażnika. W sumie wóz sprawiał wrażenie, jakby w ciągu ostatnich kilku dni przejechał spory kawał świata.

– Wyjeżdża! – zawołał Reacher.

Do końca obserwował go przez lunetkę. Samochód podskakiwał, kołysał się, z każdą chwilą stawał się coraz mniejszy. Potrzebował dziesięciu minut, by zniknąć mu z oczu. Na moment jeszcze pojawił się na ostatnim wzniesieniu, a potem pozostał po nim tylko ostatni błysk słońca na złotym lakierze.

– Coś jeszcze? – zawołał Reacher.

– Na południu czysto – odkrzyknęła Neagley.

– Schodzę na dół po mapę. Tymczasem sprawdzaj obie

strony. Będziesz musiała trochę polawirować pod tym cholernym zegarem.

Reacher podczołgał się do klapy, spuścił stopy na drabinę i zszedł na dół, sztywny, zmarznięty, obolały. Szybko pokonał półkę, kręte schody, opuścił wieżę i wyszedł z kościoła na słabe południowe słońce. Pokuśtykał przez cmentarz w stronę samochodu. Nagle ujrzał stojącego obok ojca Froelich – starszy mężczyzna patrzył na wóz, jakby czekał, aż odpowie mu na parę pytań. Zauważył odbicie Reachera w szybie i odwrócił się szybko.

– Pan Stuyvesant do ciebie dzwoni – rzekł. – Z biura Secret Service w Waszyngtonie.

– Teraz?

– Czeka od dwudziestu minut. Próbowałem cię znaleźć.

– Gdzie jest telefon?

– W domu.

Froelichowie mieszkali w jednym z białych budynków przy krótszym, południowo-wschodnim odcinku litery K. Stary mężczyzna wskazywał drogę, maszerując długimi krokami – Reacher musiał przyspieszyć, by nie zostać w tyle. Przed domem rozciągał się niewielki ogród, otoczony białym palikowym płotem, pełen ziół i obumarłych z zimna roślin. Wewnątrz panował półmrok. W powietrzu unosił się miły zapach. Podłogi zrobiono z szerokich ciemnych desek, tu i tam leżały wyplatane dywaniki. Pan Froelich wskazał mu drogę do salonu. Pod oknem stał antyczny stolik z telefonem i zdjęciem. Telefon był staroświecki, miał ciężką słuchawkę i skręcony kabel w otoczce z brązowego materiału. Zdjęcie przedstawiało Froelich liczącą około osiemnastu lat. Włosy miała nieco dłuższe i nieco jaśniejsze, twarz otwartą i niewinną, słodki uśmiech.

W ciemnoniebieskich oczach jaśniała nadzieja na przyszłość.

Obok stolika nie dostrzegł krzesła. Najwyraźniej Froelichowie należeli do pokolenia, które woli rozmawiać przez telefon na stojąco. Reacher rozplatał przewód i uniósł słuchawkę.

– Stuyvesant? – spytał.

– Reacher? Masz dla mnie dobre wieści?

– Jeszcze nie.

– Jaka jest sytuacja?

– Pogrzeb zaplanowano na ósmą rano – odparł Reacher. – Ale pewnie już to wiesz.

– Co jeszcze muszę wiedzieć?

– Przylatujecie helikopterem?

– Taki mam plan. W tej chwili Armstrong jest jeszcze w Oregonie. Przewieziemy go do bazy lotniczej w Dakocie Południowej, a stamtąd wojskowym helikopterem. W sumie będziemy mieli ośmiu ludzi, łącznie ze mną.

– Chciał tylko trzech.

– Nie może protestować. Wszyscy jesteśmy jej przyjaciółmi.

– Nie moglibyście mieć jakichś problemów z silnikiem, zostać w Dakocie?

– Zorientowałby się. A zresztą lotnictwo i tak by na to nie poszło. Nie chcieliby przejść do historii jako powód, dla którego nie mógł tam dotrzeć.

Reacher wyprostował się, wyjrzał przez okno.

– Bez trudu zobaczysz kościół. Wylądujecie po drugiej

stronie ulicy, od wschodu. Jest tam świetne miejsce. Potem Armstrong będzie musiał przejść około pięćdziesięciu metrów do drzwi kościoła. Gwarantuję bezpieczeństwo

najbliższego otoczenia, bo zamierzamy całą noc zostać

w kościele. Ale to, co dalej, już ci się nie spodoba. Od północy i zachodu rozciąga się pole rażenia, sto pięćdziesiąt stopni, całkowicie otwarte, z mnóstwem kryjówek. Cisza w Waszyngtonie.

– Nie mogę tego zrobić – powiedział Stuyvesant. – Nie mogę go tam przywieźć, ani moich ludzi. Nie chcę nikogo stracić.

– Pozostaje więc mieć nadzieję – rzekł Reacher.

– To nie mój styl. Musicie załatwić sprawę.

– Zrobimy to, jeśli się da.

– Skąd będę wiedział? Nie macie krótkofalówek, komórki tam nie działają, a korzystanie ze zwykłej linii jest zbyt niewygodne.

Reacher zastanowił się przez sekundę.

– Przyjechaliśmy czarnym yukonem – oznajmił. – W tej chwili stoi zaparkowany przy drodze obok kościoła. Jeśli wciąż tam będzie, gdy się zjawicie, zjeżdżajcie stąd. Armstrong będzie musiał to przełknąć. Ale jeśli zniknie, znikniemy i my, a nie znikniemy, póki nie załatwimy sprawy. Chwytasz?

– Jasne, zrozumiałem – odparł Stuyvesant. – Czarny yukon na wschód od kościoła, zwijamy się. Brak yukona, lądujemy. Przeszukaliście miasto?

– Nie możemy przeszukać wszystkich domów, ale to bardzo małe miasteczko. Wierz mi, obcy rzucaliby się w oczy.

– Nendick odzyskał przytomność, trochę nawet mówi. To samo co Andretti. Było ich dwóch, wziął ich za policjantów.

– To są policjanci. Jesteśmy tego pewni. Zdobyliście opis?

– Nie. Wciąż myśli o swojej żonie. Nie uznałem za stosowne powiedzieć, że pewnie nie musi się już martwić.

– Biedak.

– Chciałbym jakoś zamknąć tę sprawę, dla niego. Przynajmniej znaleźć ciało.

– Nie planuję aresztowania.

Cisza w Waszyngtonie.

– No dobra – rzucił Stuyvesant. – Tak czy inaczej chyba już się nie zobaczymy. Zatem powodzenia.

– Tobie też go życzę – odpowiedział Reacher.

Odwiesił słuchawkę na widełki i starannie ułożył przewód na stole. Wyjrzał przez okno. Na północy i wschodzie rozciągało się puste morze wysokich traw. Odwrócił się i ujrzał pana Froelicha obserwującego go od drzwi.

– Przyjadą tutaj, prawda? – powiedział starszy człowiek.

– Ludzie, którzy zabili moją córkę. Przyjadą, bo Armstrong

tu będzie.

– Może już tu są – odparł Reacher. Pan Froelich pokręcił głową.

– Wszyscy by o tym mówili.

– Widział pan złotą terenówkę?

Gospodarz skinął głową.

– Minęła mnie, jechała bardzo wolno.

– Kto siedział w środku?

– Nie widziałem, miała ciemne okna. Nie lubię się gapić.

– Dobrze – odpowiedział Reacher. – Jeśli usłyszy pan

o kimś nowym w miasteczku, proszę dać mi znać.

Mężczyzna ponownie skinął głową.

– Gdy tylko się dowiem, wy też będziecie wiedzieć. A dowiem się w chwili, gdy zjawi się ktoś obcy. Wieści rozchodzą się szybko.

– Będziemy na dzwonnicy – powiedział Reacher.

– Jesteś tu z powodu Armstronga?

Reacher nie odpowiedział.

– Nie – mruknął pan Froelich. – Jesteś tu, by wziąć od

wet. Oko za oko. Prawda?

Reacher skinął głową. – I ząb za ząb.

– Życie za życie.

– Ściśle biorąc, dwa za pięć – poprawił Reacher. – Zdobyli więcej punktów.

– Nie przeszkadza ci to?

– A panu?

Wodniste oczy starszego mężczyzny błysnęły. Powiódł wzrokiem po ciemnym pokoju i w końcu spojrzał na zdjęcie osiemnastoletniej córki.

– Masz dziecko? – spytał.

– Nie – odparł Reacher. – Nie mam.

– Ja też nie mam – powiedział pan Froelich. – Już nie. Zatem mnie to nie przeszkadza.

* * *

Reacher wrócił do yukona, z tylnego siedzenia zabrał mapę turystyczną. Potem wspiął się na wieżę i zastał Neagley krążącą niczym wahadłowiec tam i z powrotem między oknami.

– Pusto i spokojnie – oświadczyła, przekrzykując tykanie zegara.

– Dzwonił Stuyvesant – poinformował ją Reacher. – Do domu Froelichów. Jest bliski paniki. A, i Nendick się ocknął. To samo, co u Andrettiego.

Rozłożył mapę na podłodze dzwonnicy. Przytknął palec do punktu oznaczającego Grace. Miasto leżało pośrodku prostokąta ograniczonego czterema drogami, liczącego około stu dwudziestu kilometrów długości i szerokości. Prawą granicę wyznaczała droga 59, biegnąca z Douglas na południu, przez miasto Bill, do Wright na północy. Górną

krawędź prostokąta tworzyła droga 387 wiodąca na zachód z Wright do Edgerton. Obie były drugiej klasy. Znali ten fragment 387, pamiętali całkiem przyzwoity asfalt. Lewą granicę prostokąta tworzyła autostrada 25, biegnąca z Montany na północy, obok Edgerton, aż do Casper. Dół prostokąta ograniczała ta sama autostrada wybiegająca z Casper i skręcająca do Douglas. Stamtąd znów skręcała na południe, zmierzając do Cheyenne. Cały teren przecinała po przekątnej droga gruntowa, biegnąca z północy na południe środkiem Grace. Drogę tę na mapie oznaczała cienka, kropkowana, szara linia. W legendzie opisano ją jako nie-utwardzaną drogę lokalną.

– Jak myślisz? – spytała Neagley.

Reacher przesunął palcem po krawędziach prostokąta. Potem powiększył promień, zataczając krąg sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód, północ, zachód i południe.

– Myślę, że w całej historii Stanów Zjednoczonych nikt tak po prostu nie przejeżdżał przez Grace w stanie Wy-oming. To niewiarygodne. Bo niby po co? Jakakolwiek logiczna trasa z południa na północ albo ze wschodu na zachód całkowicie omija miasto. Powiedzmy, że jedziesz z Casper do Wright, dolny lewy narożnik do prawego górnego. Wybierzesz autostradę 25 na wschód do Douglas i drogę 59 na północ do Wright. Przejazd przez Grace nie ma cienia sensu, nie jest żadnym skrótem. Tylko wydłuża podróż z powodu jakości drogi. Zresztą czy w ogóle byś ją zauważyła? Pamiętasz, jak wyglądała od strony północnej? Sądziłem, że wiedzie donikąd.

– No i my mamy dokładną mapę turystyczną – dodała Neagley. – Na zwykłej mapie drogowej pewnie w ogóle jej nie ma.

– Zatem ten samochód przejechał tędy w jakimś celu. Nie przez przypadek, nie dla zabawy.

– To byli nasi ludzie – podsumowała Neagley.

Reacher skinął głową.

– Przeprowadzali zwiad.

– Zgadzam się – przytaknęła Neagley. – Ale czy spodobało im się to, co ujrzeli?

Reacher przymknął oczy. Co właściwie zobaczyli? Małe miasteczko, brak bezpiecznych kryjówek, lądowisko helikoptera pięćdziesiąt metrów od kościoła i czarny wóz terenowy, przypominający oficjalne pojazdy Secret Service, parkujący na drodze, wielki, wyraźny, z tablicami z Kolorado, a Denver to zapewne najbliższa siedziba filii tajnych służb.

– Nie sądzę, by skakali z radości – rzekł.

– Ale czy zrezygnują, czy raczej wrócą?

– Jest tylko jeden sposób, by się przekonać – odparł Reacher. – Zaczekamy.

* * *

Czekali. Słońce opadało na niebie, temperatura spadała wraz z nim. Zegar tykał trzy tysiące sześćset razy na godzinę. Neagley wyszła się przejść, wróciła, niosąc torbę z zakupami. Zjedli zaimprowizowany lunch. Potem opracowali nowy sposób czuwania. Oparli go na fakcie, że żaden samochód nie zdołałby dojechać do miasta w krócej niż osiem minut. Siedzieli zatem wygodnie i co pięć minut według zegarka Neagley klękali, przeczołgiwali się do swych żaluzji i sprawdzali drogę. Za każdym razem czuli lekki dreszcz oczekiwania, za każdym razem czekał ich zawód. Lecz regularne wędrówki pomagały się rozgrzać. Wkrótce zaczęli się przeciągać, rozluźniać. Dla rozgrzewki robili pompki. Zapasowa amunicja w ich kieszeniach pobrzękiwała głośno.

– Sygnał bitewny – zaśmiała się Neagley.

Od czasu do czasu Reacher przyciskał twarz do żaluzji i patrzył ku chmurom kłębiącym się na zachodzie. Nadal wisiały nisko, przytrzymywane przez niewidzialny mur osiemdziesiąt kilometrów dalej.

– Oni nie wrócą – oznajmiła Neagley. – Musieliby być szaleni, by czegokolwiek tu próbować.

– Myślę, że są szaleni – odparł Reacher.

Patrzył, czekał, słuchał zegara. Tuż przed czwartą poczuł, że ma dosyć. Ostrzem noża przeciął kilka warstw starej białej farby i wyciągnął z ramy jedną z listewek – zwykłą, prostą, długą na jakiś metr, szeroką na dziesięć centymetrów, grubą na dwa i pół. Wysunął ją przed siebie niczym włócznię, podczołgał się naprzód i wepchnął w mechanizm zegara. Zębatki się zacięły, zegar stanął. Reacher wyciągnął listewkę, wrócił i wsunął ją z powrotem. Na wieży zapanowała ogłuszająca cisza.

Patrzyli i czekali. Robiło się coraz zimniej, oboje zaczęli dygotać. Lecz cisza trochę pomagała. Nagle pomogła bardzo dużo. Reacher wrócił na miejsce, znów spojrzał na zachód, po czym przeczołgał się z powrotem i uniósł mapę. Wpatrywał się w nią przez chwilę zatopiony w myślach. Palcem i kciukiem niczym cyrklem odmierzał odległość. Sześćdziesiąt, sto dwadzieścia, dwieście czterdzieści, trzysta kilometrów. Wolno, szybko, wolno, szybko. Średnia prędkość jakieś sześćdziesiąt, cztery godziny.

– Słońce zachodzi na zachodzie, wschodzi na wschodzie – rzekł głośno.

– Na tej planecie – dodała Neagley.

Nagle usłyszeli dobiegające z dołu skrzypienie schodów. Zatrzeszczały stopnie drabiny. Klapa uniosła się odrobinę, opadła, po czym otworzyła gwałtownie. Wikary wsunął

głowę do środka i spojrzał wprost w celujący w niego pistolet maszynowy z jednej strony i karabin M16 z drugiej.

– Muszę z wami o tym porozmawiać – oznajmił. – Nie

możecie oczekiwać, że ucieszy mnie fakt, iż wnieśliście

do mego kościoła broń.

Stał bez ruchu na drabinie; zupełnie jakby rozmawiali z głową odciętą od ciała. Reacher odłożył M16. Wikary wspiął się na kolejny szczebel.

– Rozumiem potrzebę bezpieczeństwa – rzekł. – To dla nas zaszczyt, że odwiedzi nas wiceprezydent elekt. Ale naprawdę nie mogę pozwolić na obecność narzędzi zniszczenia w poświęconym budynku. Sądziłem, że ktoś to ze mną omówi.

– Narzędzi zniszczenia? – powtórzyła Neagley.

– O której zachodzi słońce? – spytał Reacher.

Duchowny sprawiał wrażenie zaskoczonego zmianą tematu. Odpowiedział jednak uprzejmie.

– Wkrótce. Dość wcześnie znika za górami, ale dziś tego nie zobaczycie. Chmury je zasłaniają. Z zachodu nadciąga śnieżyca.

– A o której wschodzi?

– O tej porze roku? Trochę przed siódmą.

– Słyszał pan jutrzejszą prognozę pogody?

– Mówią, że będzie tak samo jak dzisiaj.

– Świetnie – odparł Reacher. – Dzięki.

– To pan zatrzymał zegar?

– Doprowadzał mnie do szału.

– Dlatego właśnie przyszedłem. Mógłbym go znów uruchomić?

Reacher wzruszył ramionami.

– To pański zegar.

– Wiem, że hałas musi być irytujący.

– Nieważne. Znikniemy stąd tuż po zachodzie słońca, razem z bronią.

Wikary podciągnął się na rękach, wspiął do komory i pochylił nad żelaznymi zębatkami. Chwilę pomajstrował przy mechanizmie. Dołączono do niego specjalne urządzenie do nastawiania wraz z ukrytym wśród kół zębatych odrębnym miniaturowym zegarem, którego Reacher wcześniej nie zauważył. Z boku sterczała dźwigienką. Wikary zerknął na własny zegarek, dźwigienką przestawił zewnętrzne wskazówki na właściwą godzinę. Wskazówki miniaturowego zegarka poruszały się wraz z nimi. Potem po prostu pokręcił zębatką, czekając, aż mechanizm nabierze rozpędu i znów ruszy. W pomieszczeniu odezwało się znajome ciężkie brzdęk, brzdęk, brzdęk. Najmniejszy dzwon odpowiedział cicho, odmierzając kolejne mijające sekundy.

– Dziękuję – powiedział duchowny.

– Najwyżej godzinę – odparł Reacher. – Potem już nas nie będzie.

Wikary przytaknął usatysfakcjonowany i cofnął się do klapy. Zniknął, zamykając ją za sobą.

– Nie możemy stąd zejść – zaprotestowała Neagley. -

Zwariowałeś? Równie dobrze mogą przyjechać w nocy.

Może na to właśnie czekają. Przyjadą ze zgaszonymi światłami.

Reacher spojrzał na zegarek.

– Oni już tu są – odparł. – Albo prawie tutaj.

– Gdzie?

– Pokażę ci.

Ponownie wyciągnął tę samą listwę i wręczył ją Neagley. Przeczołgał się pod mechanizmem do następnej drabiny, wiodącej na dach. Wspiął się i uniósł klapę.

– Nie wychylaj się – polecił.

Jednym płynnym ruchem dźwignął się na górę, przywierając do podłoża. Budowla dokładnie przypominała tę w Bismarck – ołowiane blachy, dach w kształcie płytkiego, otwartego pudełka, rynny w rogach, solidnie zamocowany maszt flagowy, kurek i piorunochron. Oraz metrowy murek wokół krawędzi. Reacher obrócił się na brzuchu, wyciągnął rękę i odebrał od Neagley listwę. Następnie odsunął się, pozwalając, by podczołgała się do niego. Wiał silny, przeszywająco zimny wiatr.

– Teraz klęknijmy bardzo nisko obok siebie, patrząc na

zachód.

Uklękli ramię w ramię, przygarbieni, on po lewej, ona po prawej. Wciąż słyszał tykanie zegara, czuł też wibracje przebiegające przez ołów i grube deski dachu.

– Teraz tak – rzekł. Lewą ręką niósł przed twarzą listwę, trzymając ją za koniec. Neagley chwyciła ją z drugiej strony. Przesunęli się naprzód na kolanach, aż do muru. Reacher ustawił swój koniec żaluzji równolegle do jego krawędzi. Neagley uczyniła podobnie.

– Jeszcze – rzekł. – Musimy uzyskać szczelinę, przez którą będziemy patrzeć.

Unieśli listwę, wspólnie, aż zawisła poziomo, pozostawiając dwucentymetrową szparę. Jednocześnie wyjrzeli na zewnątrz. Gdyby ktoś bardzo uważnie obserwował wieżę, zauważyłby ich, w sumie jednak była to niezła taktyka. Zresztą Reacher i tak nie zdołałby zaimprowizować lepszej.

– Patrz na zachód – polecił. – Może też odrobinę na południe.

Mrużąc oczy, wpatrywali się w zachodzące słońce. Przed sobą widzieli ponad sześćdziesiąt kilometrów rozkołysanych traw. Przypominały ocean, jasny i złocisty w promieniach wieczornego słońca. Na horyzoncie panował mrok

nadchodzącej burzy śnieżnej. Granicę pomiędzy niebem i ziemią zasnuła mgła, przez którą tu i ówdzie przeświecały świetliste smugi. Widzieli wirujące plamy światła i cienia, barw i tęczy, które zaczynały się znikąd i donikąd nie zmierzały.

– Obserwuj trawę – polecił.

– Czego szukam?

– Zobaczysz.

Klęczeli kilka minut. Słońce się zniżało, ostatnie promienie uderzyły ich prosto w oczy. I wtedy ujrzeli, razem, jednocześnie. Jakieś półtora kilometra od nich pośród morza traw promienie umierającego słońca odbiły się złociście od dachu tahoe. Samochód pełzł na wschód po łące, bardzo wolno jadąc wprost ku nim, podskakując lekko na nierównym terenie, w górę i w dół, w tempie spacerującego człowieka.

– Są sprytni – powiedział Reacher. – Dokładnie sprawdzili mapę i doszli do tych samych wniosków co ty: że muszą wyjechać przez bezdroża na zachód. Potem jednak

przyjrzeli się miastu i zrozumieli, że tak samo muszą przyjechać.

Słońce zniknęło za nisko wiszącymi chmurami osiemdziesiąt kilometrów dalej. Plama cienia pochłonęła łąki. Złociste światło zgasło. Nastał zmierzch, zupełnie jakby nagle ktoś zgasił światło. Nie mieli nic więcej do oglądania. Powoli opuścili listewkę i opadli na dach. Przeczołgali się po ołowiu, wracając do pomieszczenia niżej. Neagley cofnęła się szybko pod mechanizmem i zabrała hecklera & kocha.

– Jeszcze nie – rzucił Reacher.

– No to kiedy?

– Jak myślisz, co teraz zrobią?

– Pewnie podjadą jak najbliżej. Potem zaczną czekać.

Reacher skinął głową.

– Zawrócą wóz, zaparkują go przodem na zachód w najlepszym zagłębieniu, jakie zdołają znaleźć, około stu, dwustu metrów stąd. Znajdą takie stanowisko, by widzieć cmentarz, ale żeby sami nie byli widziani. A potem zaczną czekać na przyjazd Armstronga.

– To czternaście godzin.

– Właśnie – przytaknął Reacher. – Zostawimy ich tam całą noc. Pozwolimy, by zmarzli, zesztywnieli, by się zmęczyli. A potem słońce zacznie wschodzić i świecić im prosto w oczy. Przyjdziemy razem ze słońcem. Nawet nas nie zobaczą.

* * *

Długą broń ukryli pod ławką najbliższą drzwi kościoła. Zostawili yukona na miejscu. Razem ruszyli w stronę mostu, zajęli dwa pokoje w pensjonacie, potem odwiedzili sklep i kupili coś na kolację. Słońce zniknęło, temperatura spadła poniżej zera. W powietrzu znów czuło się śnieg. Wielkie pierzaste płatki szybowały leniwie wokół, wirując i tańcząc niczym maleńkie białe ptaki.

Bufet śniadaniowy był zamknięty, lecz kobieta ze sklepu zaproponowała, że odgrzeje im coś w mikrofalówce. Najwyraźniej wzięła Reachera i Neagley za zwiadowców Secret Service – wszyscy w mieście wiedzieli, że na pogrzebie zjawi się Armstrong. Odgrzała im zapiekane w cieście mięso i wodniste jarzyny. Zjedli szybko na nieoświetlonym blacie. Posiłek smakował niczym racje polowe. Kobieta nie zgodziła się przyjąć pieniędzy.

Pokoje w pensjonacie okazały się czyste, zgodnie z reklamą. Ściany wyłożono sosnową boazerią, na podłodze leżały szmaciane dywaniki. W każdym pokoju stało pojedyncze łóżko, pokryte kwiecistą kapą praną tyle razy, że

wydawała się niemal przezroczysta. Na końcu korytarza była łazienka. Reacher pozwolił, by Neagley zajęła pokój bliżej niej. Po chwili dołączyła do niego w jego sypialni. Była niespokojna, chciała pogadać. Z braku innych mebli usiedli obok siebie na łóżku.

– Będziemy atakować przygotowane pozycje – zaczęła.

– Nas dwoje przeciw dwóm frajerom – odparł Reacher. – Boisz się?

– Robi się trudniej.

– Powiedz mi raz jeszcze. Nie zmuszam cię do tego, prawda?

– Sam nie dasz sobie rady. Pokręcił głową.

– Dałbym sobie radę sam, jedną ręką, z głową w worku.

– Nic o nich nie wiemy.

– Ale możemy dokonać wstępnej oceny. Wysoki facet

z Bismarck to strzelec, ten drugi osłania go i prowadzi samochód. Starszy brat, młodszy brat. Łączy ich silna lojalność, typowo braterska. Cała ta sprawa to efekt braterskiej

lojalności. Trudno byłoby wyjaśnić komuś obcemu, co nimi

kieruje. Nie można po prostu podejść do nieznajomego

człowieka i oznajmić: cześć, chcę zastrzelić jednego gościa, bo jego ojciec groził, że wsadzi mi kij w dupę, i musiałem go błagać, by tego nie robił.

Neagley milczała.

– Nie proszę, byś w tym uczestniczyła – powiedział

Reacher.

Uśmiechnęła się.

– Jesteś idiotą. O ciebie się martwię, nie o siebie.

– Mnie nic się nie stanie. Umrę jako staruszek w samotnym motelowym łóżku.

– Dla ciebie to też kwestia braterskiej lojalności, prawda?

Przytaknął.

– Niewątpliwie. Armstrong zupełnie mnie nie obchodzi. Lubiłem Froelich, ale nie poznałbym jej, gdyby nie Joe.

– Czujesz się samotny?

– Czasami. Zwykle nie.

Neagley ruszyła ręką, bardzo powoli. Z początku ich dłonie dzieliły dwa centymetry, wydawało się jednak, jakby było to milion kilometrów. Palce Neagley poruszały się niepostrzeżenie ponad spraną kapą, aż w końcu znalazły się tuż obok jego palców. Potem uniosły się, przesunęły, w końcu zawisły dokładnie nad jego dłonią, odrobinę powyżej – zupełnie jakby ich ręce dzieliła warstewka powietrza, skompresowanego tak, że stało się ciepłe i płynne. Nieruchoma dłoń wisiała w powietrzu. A potem Neagley nacisnęła mocniej, opuściła ją, jej palce bardzo lekko dotknęły palców Reachera. Przekręciła łokieć tak, by dłoń ustawiła się idealnie równolegle, i nacisnęła mocniej. Rękę miała ciepłą, palce długie i chłodne. Ich czubki spoczęły na kostkach Reachera. Przesunęły się, gładząc linie, blizny, ścięgna. Opadły między jego palce. Odwrócił rękę, przycisnęła do niej dłoń, oplotła palcami i ścisnęła. On także ją uścisnął.

Przez pięć długich minut ściskał jej dłoń. W końcu Neagley cofnęła ją powoli, wstała, podeszła do drzwi, uśmiechnęła się.

– Do zobaczenia rano – rzuciła.

* * *

Reacher spał kiepsko. Obudził się o piątej dręczony niepokojem. Do głowy przychodziły mu wszystkie możliwe komplikacje. Odrzucił kołdrę, wyśliznął się z łóżka, ubrał w ciemności, zbiegł po schodach i wyszedł w mrok. Na

dworze było bardzo zimno. Wiatr niósł ze sobą śnieżne płatki, mokre i ciężkie. Zimny front poruszał się na wschód. Chyba dobrze, pomyślał Reacher.

Na zewnątrz było ciemno. Ciemne okna domów, żadnych latarni, księżyca czy gwiazd. Niedaleko dostrzegł kościelną wieżę, niewyraźną, szarą, widmową. Ruszył środkiem drogi, przeciął cmentarz, znalazł drzwi kościoła i wszedł do środka. Po omacku wspiął się po stopniach. Odszukał drabinę i wdrapał się na górę. Zegar tykał głośno, głośniej niż za dnia. Zupełnie jakby szalony kowal co sekundę uderzał w kowadło żelaznym młotem.

Reacher schylił się, przecisnął pod mechanizmem i znalazł kolejną drabinę. W ciemności wdrapał się na dach, pod-czołgał do zachodniej krawędzi i uniósł głowę. Przed sobą widział bezkresną ciemność. Wszędzie niepodzielnie panowała cisza. W mroku nie dostrzegł odległych gór, w ogóle nic nie widział, nic nie słyszał. Czuł tylko mróz. Czekał.

Czekał tak trzydzieści minut. Zimno sprawiło, że z oczu płynęły mu łzy, z nosa śluz. Trząsł się gwałtownie. Jeśli ja tak zmarzłem, to oni prawie już nie żyją, pomyślał. I rzeczywiście, po trzydziestu długich minutach usłyszał to, na co liczył. Silnik tahoe wystartował w oddali. Mimo odległości paruset metrów, w nocnej ciszy dźwięk wydawał się ogłuszający. Dobiegał od strony zachodniej. Silnik pracował na biegu jałowym całe dziesięć minut, napędzając ogrzewanie. Reacher na podstawie samego dźwięku nie zdołał określić dokładnie położenia wozu, potem jednak tamci popełnili fatalny błąd. Na moment zapalili światło. Ujrzał krótki żółty błysk pośród trawy. Samochód stał w jednym z zagłębień, idealnie ukryty, z dachem poniżej większości wzniesień, nieco na południowy zachód od wieży, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od niej. Miejsce

wybrali świetnie. Zapewne zamierzali skorzystać z samochodu jako platformy strzeleckiej – położyć się na dachu, wycelować, wystrzelić, zeskoczyć, wpaść do środka i odjechać.

Reacher położył obie ręce płasko na krawędzi. Patrząc dokładnie na wschód, zapisał w pamięci położenie krótkiego żółtego błysku względem dzwonnicy. Sto pięćdziesiąt metrów dalej, jakieś trzydzieści metrów na południe. Poczołgał się z powrotem na dół, mijając brzęczący zegar, aż do nawy. Wyciągnął spod ławki długą broń i zostawił na zmarzniętej ziemi pod yukonem. Nie chciał chować karabinów do środka; wolał uniknąć własnego błysku światła.

Potem wrócił do pensjonatu i ujrzał Neagley, wychodzącą z pokoju. Dochodziła szósta. Neagley była już ubrana, po prysznicu. Poszli do niego, by spokojnie porozmawiać.

– Nie mogłaś spać? – spytał.

– Ja nigdy nie sypiam – odparła. – Nadal tam są? Skinął głową.

– Ale mamy problem. Nie możemy ich załatwić w tamtym miejscu. Najpierw musimy ich ruszyć.

– Czemu?

– Za blisko miasta – powiedział. – Nie możemy zacząć trzeciej wojny światowej godzinę przed przylotem Armstronga. Ani zostawić dwóch trupów leżących sto pięćdziesiąt metrów od kościoła. Tutejsi ludzie nas widzieli. Rano zjawią się gliniarze z Casper, może też z policji stanowej. Pamiętaj o swojej licencji. Musimy ich przegonić i załatwić gdzieś na osobności. Może na zachodzie podczas śnieżycy. Śnieg nie stopnieje aż do kwietnia. Tego właśnie chcę. Chcę to załatwić daleko stąd i chcę, by dopiero w kwietniu ktokolwiek się zorientował.

– Dobra. Ale jak?

– Są jak Edward Fox, nie jak John Malkovich. Chcą dożyć jutra. Jeśli załatwimy to jak należy, możemy zmusić ich do ucieczki.

* * *

Przed wpół do siódmej siedzieli z powrotem w yukonie. W powietrzu wciąż tańczyły płatki śniegu, lecz na wschodzie niebo zaczynało jaśnieć. Na horyzoncie pojawił się pierwszy ślad fioletu, nad nim szarość i nocna czerń. Sprawdzili broń, zasznurowali buty, zapięli kurtki, rozruszali ramiona, by sprawdzić, czy mogą poruszać się swobodnie. Reacher włożył czapkę i lewą rękawiczkę. Neagley wsunęła do wewnętrznej kieszeni steyra, hecklera & kocha zarzuciła na plecy.

– Do zobaczenia później – szepnęła.

Pomaszerowała na zachód, w głąb cmentarza. Ujrzał, jak

przeskakuje przez niskie ogrodzenie, skręca lekko na południe, a potem znika w mroku. On sam poszedł do podstawy wieży, stanął pośrodku zachodniej ściany, raz jeszcze obliczając w pamięci pozycję tahoe. Wyciągnął rękę wprost ku niemu i ruszył w tym kierunku, przesuwając rękę tak, by uwzględniała zmianę pozycji. Cały czas namierzał cel. Położył na ziemi M16 z lufą wycelowaną na południowy zachód. Cofnął się za yukona i oparł o bagażnik, czekając na świt.

Nadszedł w końcu, powoli, stopniowo, dostojnie. Fioletowa smuga stawała się coraz jaśniejsza. U podstaw poczerwieniała. Czerwień zaczęła się rozszerzać, rozlewać, aż w końcu połowę nieba ogarnęła ognista łuna. Później, trzysta kilometrów dalej, w Dakocie Południowej, pojawił się pomarańczowy blask. Ziemia obracała się ku niemu i znad horyzontu wyłonił się pierwszy skrawek słońca.

Niebo miało barwę różu. Długie, nisko wiszące chmury płonęły ognistą czerwienią. Reacher obserwował słońce. Odczekał do chwili, gdy zaczęło ranić mu oczy, po czym otworzył drzwi yukona, uruchomił silnik, podkręcił na pełną moc i włączył radio na cały regulator. Przebiegł kolejne częstotliwości, w końcu zdecydował się na stację rockandrollową, zostawiając otwarte drzwi kierowcy, tak by muzyka mogła wylać się na zewnątrz, przeganiając poranną ciszę. Potem podniósł M16, odbezpieczył, przyłożył do ramienia i wypalił jedną krótką trzy strzałową serię, celując odrobinę na południowy zachód, dokładnie ponad ukrytym tahoe. Usłyszał, jak Neagley odpowiada natychmiast trzy pociskową serią. MP5 strzelał szybciej, z charakterystycznym grzechotliwym jękiem. Neagley zajmowała pozycję w trawie, sto metrów na południe od tahoe, strzelając dokładnie na północ. Reacher wypalił ponownie, trzy pociski ze wschodu. Teraz ona, trzy z południa. Odgłosy czterech serii odbiły się echem wśród wzniesień. Mówiły wyraźnie: wiemy… że… tam… jesteście…

Zgodnie z wcześniej ustalonym planem, Reacher odczekał trzydzieści sekund. W miejscu, w którym stał tahoe, nic się nie działo. Żadnych świateł, ruchu, ognia. Ponownie uniósł karabin, wycelował w górę, nacisnął spust. WIEMY. Heckler & Koch zagrzechotał daleko po lewej. ŻE. Reacher wypalił raz jeszcze. TAM. Neagley wystrzeliła. JESTEŚCIE.

Brak reakcji. Przez sekundę zwątpił. Może w ciągu ostatniej godziny postanowili uciec? Albo zmądrzeli i przejechali przez miasto na wschód? Pomysł ze strzałem prosto w słońce nie był najmądrzejszy. Obrócił się na pięcie, lecz za plecami nie ujrzał niczego poza światłami zapalającymi się w oknach. Nie słyszał nic oprócz dudnienia w uszach

i ogłuszającego rock and rolla. Zawrócił ponownie, gotów do strzału, i ujrzał, jak tahoe wypada z trawy sto pięćdziesiąt metrów przed nim. Pierwsze promienie słońca odbiły się od złotej karoserii i chromowanego błotnika. Samochód podskoczył na wzniesieniu, na moment zawisł w powietrzu, po czym runął na ziemię i przyspieszając, popędził na zachód.

Reacher wrzucił karabin na tylne siedzenie yukona, trzasnął drzwiami, zgasił radio i przyspieszył, przecinając cmentarz. Z rozpędu uderzył w drewniany płot, wybijając w nim dziurę i wypadł na łąkę, skręcając szerokim łukiem na południe. Teren był morderczy, samochód podskakiwał i kołysał się na koleinach. Silnik zawodził, pokonując kotliny i wzniesienia. Reacher prowadził jedną ręką, drugą zapiął pas. Zaciągnął go ciasno, by nie wypaść z fotela. Ujrzał Neagley pędzącą ku niemu wśród trawy po lewej. Gwałtownie nacisnął hamulec. Neagley szarpnięciem otworzyła tylne drzwi i wskoczyła na siedzenie. Znów ruszył, a ona zatrzasnęła drzwi, przecisnęła się na fotel pasażera, również zapięła pas, hecklera & kocha wsunęła między kolana i oburącz przytrzymała się deski rozdzielczej, niczym pasażerka górskiej kolejki w lunaparku.

– Idealnie – wydyszała. Oddychała ciężko.

Reacher jechał dalej. Znowu szerokim łukiem skręcił na północ. Wkrótce dostrzegli ślad pozostawiony przez tahoe w trawie. Ustawił na nim wóz i dodał gazu. Przejażdżka okazała się gorsza niż jakakolwiek jazda kolejką górską. Jedna wielka szarpanina. Samochód podskakiwał, dygotał, na zmianę wzlatywał w powietrze i ciężko opadał na ziemię. Silnik wył potępieńczo, kierownica wyrywała się Reacherowi z rąk i szarpała tak ostro, że mało nie połamała

mu kciuków. Wyprostował palce, kierując wyłącznie za pomocą dłoni. Bał się, że lada moment złamią oś.

– Widzisz ich już? – krzyknął.

– Jeszcze nie! – odkrzyknęła. – Mogą być nawet trzysta metrów przed nami.

– Boję się, że samochód zaraz się rozkraczy.

Dodał gazu. Robił niemal osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, potem dziewięćdziesiąt. Im bardziej przyspieszał, tym lepiej się jechało. Samochód spędzał mniej czasu na ziemi.

– Widzę ich! – krzyknęła Neagley.

Byli dwieście metrów przed nimi, na zmianę widoczni i nie, gdy wyskakiwali w górę i znikali pośród morza traw, niczym oszalały złocisty delfin, skaczący na falach. Reacher cały czas naciskał pedał, powoli zmniejszał dystans. Miał przewagę – oczyszczali mu drogę. Powoli zbliżył się na jakieś sto metrów i utrzymywał odległość. Silnik zawodził, zawieszenie jęczało i trzeszczało.

– Mogą uciekać! – krzyknął.

– Ale się nie ukryją! – uzupełniła Neagley.

Dziesięć minut później znaleźli się piętnaście kilometrów na zachód od Grace. Reacher czuł się, jakby uczestniczył w ostrej bójce. Przy każdym wzniesieniu uderzał głową w dach, ręce bolały go potwornie, ramiona miał napięte. Silnik wciąż wył. Aby stopa nie ześliznęła się z pedału gazu, musiał wciskać go do oporu. Neagley podskakiwała obok w fotelu, kołysząc się w przód i w tył. Zrezygnowała z prób oparcia się na rękach w obawie, że mogłaby połamać łokcie.

Po kolejnych piętnastu morderczych kilometrach teren nieco się zmienił. Byli na absolutnym pustkowiu. Miasteczko Grace zostało trzydzieści kilometrów za nimi, trzydzieści

kilometrów przed nimi ciągnęła się autostrada. Teren stawał się coraz bardziej pofałdowany, wzniesienia wyższe, kotliny bardziej strome. Z ziemi zaczynały sterczeć skały. Wokół wciąż rosła trawa, nadal wysoka, ale cieńsza, słabiej ukorzeniona, a ziemię pokrywał śnieg. Sztywne od szronu źdźbła trawy sterczały w górę niczym piętnastocentymetrowy biały dywan. Oba samochody, odległe o sto metrów od siebie, zwolniły. Po kolejnych paru kilometrach pościg jeszcze bardziej zwolnił do śmiesznych trzydziestu kilometrów na godzinę. Powoli wspinali się na czterdziestopięciostopniowe zbocza, aż po maskę zagłębiali w śniegu zebranym na dnie jarów, i znów wdrapywali z napędem przełączonym na cztery koła. Kotliny miały od trzech do pięciu metrów głębokości. Nieustanny wiatr z zachodu zasypał je śniegiem, odsłaniając jedynie część zboczy. W powietrzu pędziły płatki, uderzając wprost w ich szybę.

– Zaraz utkniemy! – zawołała Neagley.

– Już raz tędy przejechali – odparł Reacher. – Muszą znać drogę.

Za każdym razem, gdy tahoe zagłębiał się w kotlinie, tracili go z oczu, dostrzegali jedynie, gdy mozolnie pokonywał kolejne wzniesienie i gdy oni sami akurat docierali na szczyt fali trzy bądź cztery zagłębienia dalej. Brakowało im rytmu, koordynacji. Oba samochody wznosiły się i opadały we własnym tempie. Jeszcze zwolnili, niemal do szybkości zwykłego marszu. Reacher zablokował bieg, samochód zaczął ślizgać się po śniegu. Daleko na zachodzie szalała śnieżyca. Pogoda pogarszała się z każdą chwilą.

– Już czas – rzucił Reacher. – W jednym z takich jarów śnieg zasypie ich aż do wiosny.

– Dobra, zaczynajmy – odparła Neagley.

Nacisnęła przycisk opuszczający szybę. Do środka wraz z powiewem lodowatego wiatru wpadł tuman śniegu. Neagley chwyciła hecklera & kocha i przestawiła na ogień ciągły. Reacher ostro przyspieszył, pokonując następne dwa zagłębienia tak szybko, jak tylko pozwalała na to wytrzymałość wozu. Potem na szczycie trzeciego wzniesienia nacisnął gwałtownie hamulec i skręcił ostro w lewo. Wóz obrócił się i zatrzymał bokiem. Neagley wychyliła się z okna, czekając. Po chwili sto metrów przed nimi pojawił się złoty tahoe, a ona wypuściła długą serię, celując nisko w tylne opony i zbiornik paliwa. Tahoe zatrzymał się na ułamek sekundy, po czym przeskoczył szczyt wzniesienia i ponownie zniknął.

Reacher zakręcił kierownicą, dodał gazu i ruszył za nim. Przystanek kosztował ich jakieś sto metrów. Pokonał trzy kolejne spadki i wzniesienia, i znów zahamował na czwartym szczycie. Czekali dziesięć sekund, piętnaście. Tahoe się nie pojawił. Odczekali dwadzieścia sekund, trzydzieści.

– Gdzie on jest, do diabła? – mruknął Reacher.

Pozwolił, by wóz zsunął się po zboczu przez śnieg. W górę, i znów w dół, i w górę przez kolejny szczyt. Ani śladu tahoe. Dodał gazu, koła obróciły się szybciej, silnik zawył. Następne wzniesienie. Przystanął na samej górze. Przed nimi grunt opadał siedem metrów, tworząc szeroką kotlinę pokrytą grubą warstwą śniegu, znad którego na trzydzieści centymetrów sterczały oszronione źdźbła trawy. Tuż przed sobą widzieli ślady pozostawione przez tahoe, gdy jechał do miasta, niemal kompletnie zatarte, zasypane śniegiem. Natomiast niedawne ślady, głębokie i świeże, skręcały ostro w prawo, biegły na północ, pokonując wzdłuż kotlinkę, i znikały za zaśnieżoną skałą. Śnieg

sypał im prosto w maskę, wzlatując z dna kotliny.

Czas i przestrzeń, pomyślał Reacher. Cztery wymiary. Klasyczny problem taktyczny. Tahoe mógł zawrócić i starać się dotrzeć z powrotem w kluczowe miejsce o kluczowej porze. Mógł wrócić po własnych śladach i znaleźć się z powrotem obok kościoła tuż przed lądowaniem Armstronga. Lecz pościg na ślepo oznaczałby samobójstwo. Bo możliwe, że tamci wcale nie wracają. Możliwe, że czekają w zasadzce za następnym zakrętem. Lecz zbyt długi namysł to także samobójstwo, bo wóz mógł nie zawrócić ani nie czekać w zasadzce, lecz zamiast tego zataczać krąg, tak by siąść im na ogonie. Klasyczny problem. Reacher zerknął na zegarek. Nie mieli już czasu. Jechali niemal trzydzieści minut, tyle samo zabrałby powrót, a gdy ruszali, Armstrong miał wylądować za godzinę i pięć minut.

– Chciałabyś trochę zmarznąć? – spytał.

– Nie mam wyjścia – odparła Neagley.

Otworzyła drzwi i wyskoczyła w śnieg. Pobiegła niezgrabnie w prawo, walcząc z wiatrem wśród skał i kierując się w stronę skręcających śladów. Reacher zdjął stopę z hamulca, poruszył kierownicą i powoli zjechał w dół zbocza. Na dnie skręcił ostro w prawo, podążając śladami tahoe. Było to najlepsze, co przyszło mu do głowy. Jeśli tahoe rzeczywiście zawrócił, nie mogli czekać wiecznie. Nie ma sensu jechać ostrożnie z powrotem do kościoła i dotrzeć na miejsce już po śmierci Armstronga. A jeśli zmierzał wprost w pułapkę, to nic, gdyż za plecami przeciwników znajdzie się Neagley, uzbrojona w pistolet maszynowy. To praktycznie gwarantowało mu przeżycie.

Nie było jednak żadnej zasadzki. Reacher okrążył skałę, skręcił z powrotem na wschód i ujrzał jedynie ślady w śniegu

i Neagley stojącą pięćdziesiąt metrów dalej. Słońce miała za plecami, broń unosiła nad głowę. Wyraźny sygnał: droga wolna. Dodał gazu i popędził ku niej. Samochód ślizgał się, kołysał i podskakiwał, podążając śladami tahoe. Szarpiąc się gwałtownie, pokonywał ukryte pod śniegiem skalne występy. Reacher dotknął hamulca, wóz szarpnął się, zarzucił w lewo i przystanął z przednimi kołami w pełnym śniegu rowie. Neagley przebiła się przez zaspy i otworzyła drzwi. Wraz z nią do środka wpadło lodowate powietrze.

– Gazu! – rzuciła. Znów dyszała. – Wyprzedzili nas już

o dobre pięć minut.

Reacher nacisnął pedał gazu, cztery koła zawirowały bez skutku. Samochód pozostał w miejscu. Koła buksowały bezradnie w śniegu, przód pochylił się głębiej.

– Cholera – zaklął Reacher.

Spróbował ponownie, z tym samym skutkiem. Samochód kołysał się, drżał, ale nie ruszał z miejsca. Reacher odblokował napęd, spróbował ponownie. To samo. Zostawił silnik na biegu jałowym, potem przerzucił na wsteczny. Pierwszy, wsteczny, pierwszy. Wóz zaczął się huśtać tam i z powrotem, tam i z powrotem, dziesięć centymetrów, dwadzieścia, ale nie wydostał się z rowu.

Neagley spojrzała na zegarek.

– Są z przodu, wyprzedzają nas. Mogą zdążyć.

Reacher pokiwał głową, znów lekko dodał gazu, cały czas przerzucając dźwignię biegów w przód, w tył, w przód, w tył. Samochód buksował i podskakiwał, ale nie ruszał się. Opony z piskiem wirowały w sypkim śniegu. Maska przesuwała się na boki w rytm przeskoków silnika, podobnie jak tył wozu.

– Armstrong jest już w powietrzu – oznajmiła Neagley. -

A nasz samochód nie stoi obok kościoła, zatem wylądują.

Reacher sprawdził własny zegarek, walcząc z narastającą paniką.

– Ty to zrób – rzucił. – Huśtaj w przód i w tył.

Obrócił się w fotelu, chwycił rękawiczki, odpiął pas otworzył drzwi i wysunął się w śnieg.

– A jeśli ruszy, nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem

– dodał.

Przecisnął się na tył wozu. Tupiąc i kopiąc, wydeptał sobie w śniegu pewne miejsce. Neagley zajęła fotel kierowcy. Rytmicznie przerzucała biegi tam i z powrotem, tam i z powrotem, lekko dodając gazu przy każdej zmianie. Samochód kołysał się na resorach, huśtając się pięćdziesiąt centymetrów w przód i w tył na ubitym śniegu. Reacher oparł się plecami o tył, wsuwając dłonie pod zderzak. Zaczął poruszać się wraz z samochodem, gdy ten napierał na niego, prostując nogi, i popychając, kiedy się oddalał. Bieżniki opon wypełniał śnieg, wirujące koła wyrzucały go w powietrze, kreśląc drobne, białe hieroglify. Spaliny wystrzeliwały na zewnątrz w okolicach jego kolan i wisiały w powietrzu. Reacher chwiejnie pochylił się w przód i pchnął w tył raz, drugi. Teraz samochód unosił się już na sześćdziesiąt centymetrów. Mocniej zacisnął ręce. Padający z zachodu śnieg uderzał go prosto w twarz. Reacher zaczął liczyć. Raz, dwa… trzy. Raz, dwa… trzy. Zaczął przesuwać się wraz z wozem i popychać go naprzód. Kołysanie było coraz gwałtowniejsze, prawie metr. Reacher wydeptywał sobie kolejne ślady. Raz, dwa… trzy. Na ostatnie „trzy” pchnął z całych sił. Poczuł, jak samochód wysuwa się z rowu i znów opada. Bagażnik uderzył go mocno w plecy. Reacher cofnął się o krok, walcząc, by utrzymać się na nogach. Podjął przerwany rytm. Mimo zimna był zlany potem i zdyszany. Raz, dwa… trzy. Pchnął i dźwignął

ponownie, i samochód zniknął. Pozbawiony podparcia Reacher runął na plecy w śnieg.

Przetoczył się po ziemi, czując ostry smród spalin. Wóz był dwadzieścia metrów dalej. Neagley jechała możliwie najwolniej. Reacher, ślizgając się i potykając, popędził za samochodem, skręcił w prawo na ubity śnieg. Grunt znów się podnosił. Neagley dodała gazu, by utrzymać rozpęd. Biegł szybko, ale wyprzedzała go coraz bardziej. Jeszcze przyspieszył, wbijając palce stóp w śnieg, by się nie wywrócić. Na szczycie wzniesienia Neagley zwolniła, samochód zniknął, zjeżdżając w dół. Przez moment Reacher ujrzał całe podwozie, bak, dyferencjał. Zahamowała łagodnie, Reacher chwycił klamkę, szarpnięciem otworzył drzwi i przez sekundę biegł równolegle w dół, póki nie nabrał dość szybkości, by wskoczyć do środka. Wgramolił się na siedzenie, zatrzasnął drzwi, a ona ostro dodała gazu. Znów ruszyli naprzód, podskakując szaleńczo.

– Czas? – krzyknęła.

Z trudem utrzymując rękę nieruchomo, spojrzał na zegarek. Oddychał zbyt ciężko, by zdołać coś powiedzieć. Jedynie pokręcił głową. Mieli co najmniej dziesięć minut straty, kluczowe dziesięć minut. Osiem minut przed ich końcem tahoe wróci dokładnie tam, skąd przyjechał. Pięć minut przed końcem Armstrong wyląduje obok kościoła. Neagley jechała naprzód. Pędziła w górę wzniesień, dodawała gazu i przebijała się przez zaspy w kolejnych zagłębieniach. Pozbawiony oparcia kierownicy Reacher podskakiwał gwałtownie na wszystkie strony, walcząc na zmianę z uczuciem nieważkości i przygniatającym go potężnym ciężarem. Co jakiś czas rzucał okiem na rozmazaną tarczę zegarka, wpatrując się w niebo na wschodzie. Słońce świeciło mu prosto w oczy. Nic, ani śladu tahoe. Już dawno

zniknął, pozostały tylko ślady w śniegu. Głębokie, bliźniacze zagłębienia zwężające się w dali, celujące niczym strzały wprost w miasteczko Grace. Drobne kryształki lodu płonęły złotem i czerwienią w promieniach porannego słońca.

I nagle ślady się zmieniły. Skręciły ostro w lewo pod kątem prostym i zniknęły w zagłębieniu biegnącym z północy na południe.

– Co się stało? – krzyknęła Neagley.

– Jedź za nimi – wykrztusił Reacher.

Kotlinka była wąska niczym okop, biegła stromo w dół. Przez pięćdziesiąt metrów wyraźnie widzieli ślady tahoe. Potem skręciły ponownie, znikając im z oczu, w prawo za skałę wielkości domu. Neagley zahamowała gwałtownie, zatrzymała się. Przez sekundę czekała. W umyśle Reachera pojawiło się światełko alarmowe. Zasadzka, teraz? W ułamek sekundy po tym, gdy stopa Neagley ponownie nacisnęła pedał gazu, a ręce obróciły kierownicę, yukon podążył śladami tahoe. Dwutonowy ciężar zaczął zsuwać się po lodowatym zboczu. Tahoe wypadł z kryjówki, jadąc tyłem tuż przed nimi. Zatrzymał się w poślizgu dokładnie na ich drodze. Neagley wypadła na zewnątrz, nim jeszcze yukon zdążył zahamować. Przeturlała się w śniegu i odbiegła na północ. Yukon szarpnął się gwałtownie, zarzucił w bok i ugrzązł w zaspie. Głęboki śnieg zablokował drzwi Reachera, który potrzebował całej siły, by otworzyć je do połowy i przecisnąć się przez szparę. Ujrzał kierowcę wyskakującego z tahoe i ślizgającego się w śniegu. Reacher odturlał się na bok, wyciągnął z kieszeni steyra. Szybko uskoczył za yukona i zaczął się czołgać wzdłuż samochodu. Kierowca tahoe trzymał w dłoni karabin, grzebiąc w śniegu końcówką lufy, potykając się i ślizgając. Zmierzał

w stronę kryjówki za skałami. Był to facet z Bismarck, bez dwóch zdań. Pociągła twarz, długi tułów. Miał nawet na sobie ten sam płaszcz. Przebijał się przez zaspy, a poły płaszcza łopotały za jego plecami. Każdy krok wzbijał w powietrze niewielki tuman śniegu. Reacher uniósł steyra, oparł go o zderzak yukona, celując w głowę. Powoli zaczął naciskać spust. W tym momencie usłyszał głos, donośny, pełen napięcia, dobiegający dokładnie z tyłu.

– Wstrzymaj ogień – powiedział głos.

Reacher odwrócił głowę i dziesięć metrów dalej ujrzał drugiego przeciwnika. Tuż przed nim, potykając się w śniegu, szła Neagley. Mężczyzna trzymał w lewej ręce jej hecklera & kocha, w prawej – strzelbę wbitą w plecy Neagley. To był facet z kamery w garażu. Tu także cienia wątpliwości. Tweedowy płaszcz, niska, krępa, przysadzista sylwetka. Tym razem nie miał kapelusza. Jego twarz przypominała gościa z Bismarck, w nieco grubszej wersji. Te same siwiejące jasne włosy, odrobinę gęściejsze. Bracia.

– Proszę rzucić broń! – zawołał.

Typowy policyjny tekst, typowy policyjny głos. Neagley bezgłośnie wypowiedziała jedno słowo: „przepraszam”. Reacher obrócił w dłoni steyra, ujął go za kolbę.

– Proszę rzucić broń – powtórzył przysadzisty mężczyzna.

Jego brat z Bismarck znowu skręcił. Parł ku nim przez śnieg, zbliżając się z każdą sekundą. Uniósł karabin. To także był steyr, długa, piękna broń, cała oblepiona śniegiem. Celowała wprost w głowę Reachera. Poranne słońce sprawiło, że rzucała długi cień. A co z samotnym motelowym łóżkiem? – pomyślał Reacher. Śnieżne płatki tańczyły wokół nich, powietrze było przenikliwie zimne. Cofnął

rękę i cisnął swój pistolet, który zatoczył leniwy, dziesięciometrowy łuk w śniegu i wylądował gdzieś w zaspie. Facet z Bismarck lewą ręką pogrzebał w kieszeni, wyciągnął odznakę, przytrzymał ją na dłoni. Złota odznaka w skórzanej oprawie. Brązowa, wytarta skóra. Karabin się poruszył. Mężczyzna schował odznakę, uniósł broń do ramienia i przytrzymał nieruchomo.

– Jesteśmy policjantami – oznajmił.

– Wiem o tym – odparł Reacher.

Obejrzał się. Śnieg padał coraz gęściej, zacinając i wirując w powietrzu. Jar, w którym się znaleźli, przypominał pozbawioną sklepienia jaskinię. Zapewne najbardziej samotne miejsce na całej Ziemi. Mężczyzna z filmu w garażu popchnął Neagley, która się potknęła. Dogonił ją, pchnął ponownie na bok, cały czas przyciskając lufę strzelby do jej pleców.

– Ale kim wy jesteście? – spytał facet z Bismarck.

Reacher nie odpowiedział. W myślach sprawdzał geometrię. Nie wyglądała zbyt ciekawie. Tkwił cztery metry od każdego z napastników, śnieg pod jego stopami był śliski i lepki.

Facet z Bismarck się uśmiechnął.

– Przybyliście walczyć o wolność i demokrację?

– Przybyłem tu, bo kiepsko strzelasz – odparł Reacher. -W czwartek trafiłeś niewłaściwą osobę. – Poruszając się bardzo ostrożnie, odciągnął mankiet i sprawdził godzinę. Uśmiechnął się. – I znów przegraliście. Jest już za późno, nie zdążycie.

Mężczyzna z Bismarck pokręcił głową.

– Mamy skaner policyjny w naszym wozie. Cały czas

podsłuchujemy policję z Casper. Armstrong spóźni się

o dwadzieścia minut. Mieli problemy z pogodą w Dakocie

Południowej. Postanowiliśmy zaczekać i pozwolić wam się doścignąć. Reacher milczał.

– Bo was nie lubimy – ciągnął tamten. Mówił z karabinem przy policzku, jego usta poruszały się tuż obok

kolby. – Wtrącacie się w coś, co was nie dotyczy. To sprawa czysto prywatna, nie macie z nią nic wspólnego. Możecie więc się uznać za aresztowanych. Chcecie się przyznać do winy?

Reacher milczał.

– A może wolicie błagać?

– Tak jak wy? – spytał Reacher. – Gdy mieliście poczuć w tyłku kij do baseballu?

Tamten umilkł na chwilę.

– Pańskie nastawienie tylko pogarsza sprawę – rzekł. Ponownie umilkł na pięć długich sekund.

– Sąd podjął decyzję – oznajmił w końcu.

– Jaki sąd?

– Ja i mój brat. Na innych sędziów nie możecie liczyć. W tej chwili jesteśmy całym waszym światem.

– Cokolwiek się stało, od tego czasu minęło trzydzieści lat.

– Kiedy ktoś robi coś takiego, powinien zapłacić.

– On już nie żyje.

Gliniarz z Bismarck wzruszył ramionami, kolba poruszyła się lekko.

– Powinieneś uważniej czytać Biblię, przyjacielu. Grzechy ojców, słyszałeś o nich kiedyś?

– Jakie grzechy? Po prostu przegraliście w walce. To wszystko.

– My nigdy nie przegrywamy. Wcześniej czy później zawsze wygrywamy. A Armstrong patrzył, nadęty, bogaty

bachor wyszczerzony w uśmiechu. Mężczyzna nie zapomina takich rzeczy.

Reacher nie odpowiedział. Cisza była ogłuszająca. Słyszeli każdy płatek śniegu wirujący z sykiem w powietrzu. Niech mówi dalej, pomyślał Reacher, niech się rusza. Gdy jednak spojrzał w szalone oczy, nie wiedział, co ma powiedzieć.

– Kobieta pójdzie z nami – oznajmił tamten. – Kiedy już załatwimy Armstronga, zabawimy się z nią. Ale ciebie zastrzelę już teraz.

– Nie z karabinu – odparł Reacher. Niech mówi dalej, niech się porusza. – Lufa jest zapchana śniegiem, wybuchnie ci w rękach.

Zapadła cisza. Mężczyzna jednym rzutem oka ocenił odległość dzielącą go od Reachera. Potem opuścił karabin. Odwrócił go w rękach, tam i z powrotem, dostatecznie szybko, by sprawdzić. Całą lufę wypełniał lodowaty śnieg. M16 leży na tylnym siedzeniu yukona, pomyślał Reacher, ale drzwi są zablokowane śniegiem.

– Postawisz swoje życie na odrobinę śniegu? – spytał

facet z Bismarck.

– A ty? – odparował Reacher. – Komora eksploduje, zdmuchnie ci buźkę. A potem ja chwycę lufę i wepchnę ci ją w dupę. Będę udawał, że to kij baseballowy.

Twarz mężczyzny pociemniała. Ale nie nacisnął spustu.

– Proszę odejść od wozu – rzucił znów jak policjant, którym przecież był. Reacher odszedł długi krok od yukona, brodząc w śniegu.

– Jeszcze krok.

Reacher poruszył się ponownie. Stał teraz dwa metry od wozu. Dwa metry od swego M16. Dziesięć metrów od pistoletu leżącego w śniegu. Obejrzał się. Brat z Bismarck trzymał

karabin lewą ręką, prawą wsunął pod płaszcz. Wyciągnął pistolet, glocka, czarny, kanciasty, paskudny. Pewnie starą broń policyjną. Zwolnił bezpiecznik i wycelował w twarz Reachera.

– Z tego też nie – rzucił Reacher. Niech mówi dalej, niech się porusza.

– Czemu nie?

– To twoja broń z pracy. Zapewne korzystałeś z niej już

wcześniej. Jest w rejestrach. Kiedy znajdą moje ciało, pociski doprowadzą ich wprost do ciebie.

Mężczyzna długą chwilę stał bez ruchu, nie odzywał się. Jego twarz nie zdradzała niczego. Schował jednak glocka, uniósł karabin. Szurając nogami, powędrował z powrotem przez śnieg w stronę tahoe. Cały czas obserwował Reachera, celując mu w pierś. Po prostu naciśnij ten cholerny spust i wszyscy się pośmiejemy, pomyślał Reacher. Mężczyzna sięgnął za siebie, otworzył tylne drzwi tahoe od strony kierowcy. Odrzucił karabin w śnieg i jednym płynnym ruchem wyciągnął pistolet – starą berettę M9, podrapaną, pokrytą plamami zaschniętego smaru. Ponownie ruszył naprzód. Zatrzymał się dwa metry od Reachera. Uniósł rękę, kciukiem odbezpieczył pistolet i wycelował wprost w środek twarzy Reachera.

– Zapasowa broń – oznajmił. – Żadnych śladów.

Reacher milczał.

– Możesz się pożegnać – szepnął tamten.

Nikt się nie poruszył.

– Kiedy szczęknie – powiedział Reacher.

Patrzył wprost w pistolet. Kątem oka dostrzegł twarz Neagley. Widział, że niczego nie zrozumiała, ale i tak przytaknęła. Lekko poruszyła powiekami w jednym dyskretnym mrugnięciu. Mężczyzna z Bismarck uśmiechnął się, poruszył palcem. Jego kostka zbielała, nacisnął spust.

Rozległ się głuchy szczęk.

Reacher wyskoczył naprzód z otwartym ceramicznym nożem. Chlasnął nim w bok przez czoło mężczyzny. Lewą dłonią chwycił kolbę beretty, szarpnął w górę, a potem w dół, unosząc kolano. Siła zderzenia strzaskała przedramię strzelca. Reacher odepchnął go i obrócił się gwałtownie. Neagley prawie się nie poruszyła, lecz mężczyzna z filmu w garażu leżał nieruchomo w śniegu u jej stóp i krwawił z obojga uszu. W jednej dłoni trzymała swego hecklera & kocha, w drugiej strzelbę.

– Tak? – spytała.

Skinął głową. Cofnęła się o krok, by nie poplamić ubrania, wycelowała strzelbę w dół i trzy razy strzeliła do mężczyzny. Bang, bang… bang. Podwójne trafienie w głowę i strzał zabezpieczający w pierś. Strzelba huknęła ogłuszająco, dźwięk odbił się echem niczym grom. Oboje odwrócili się szybko. Mężczyzna z Bismarck potykał się w śniegu. Był kompletnie ślepy. Czoło miał rozcięte do kości, spływająca z rany krew zalewała mu oczy, miał ją w nosie i w ustach, z trudem chwytał oddech. Przyciskał do siebie strzaskaną rękę. Potykając się, obracał się w lewo i w prawo, lewym przedramieniem osłaniając twarz, próbując zetrzeć krew z oczu, by móc coś zobaczyć.

Reacher obserwował go przez moment. Jego twarz nic nie zdradzała. Potem wziął od Neagley hecklera & kocha, przestawił na ogień pojedynczy, odczekał, aż cel obróci się doń plecami i strzelił mu od tyłu w kark, starając się trafić dokładnie w miejsce, w które tamten postrzelił Froelich. Kula przebiła kark mężczyzny i z donośnym łoskotem uderzyła w stojącego siedem metrów dalej tahoe, a facet z Bismarck runął naprzód na twarz. Leżał nieruchomo w śniegu, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej czerwony.

Echa wystrzału wkrótce umilkły i absolutna cisza ponownie objęła okolicą we władanie. Reacher i Neagley stali bez ruchu, nasłuchiwali, wstrzymując oddech. Nie słyszeli niczego prócz szmeru padających śnieżnych płatków.

– Skąd wiedziałeś? – spytała cicho Neagley.

– To był pistolet Froelich – odparł. – Ukradli go z jej kuchni. Rozpoznałem rysy i ślady smaru. Pięć lat przechowywała w szufladzie załadowane magazynki.

– I tak mógł wypalić – zauważyła Neagley.

– Całe życie to jedno wielkie ryzyko – odrzekł. – Od

samego początku do samego końca. Nie sądzisz?

Znów ogarnęła ich cisza i mróz. Byli sami pośrodku setek kilometrów kwadratowych lodowatej pustki. Dyszeli ciężko i drżeli, czując adrenalinowe mdłości.

– Jak długo potrwa impreza w kościele? – spytał Reacher.

– Nie wiem – przyznała Neagley. – Czterdzieści minut, godzinę.

– To nie musimy się spieszyć.

Powoli ruszył naprzód, zabierając z zaspy swojego steyra. Śnieg zaczynał już zasypywać oba ciała. Wyjął im z kieszeni portfele i odznaki, wytarł nóż o gruby płaszcz mężczyzny z Bismarck. Otworzył wszystkie drzwi tahoe, by śnieg wpadł do środka i szybciej zasypał samochód. Neagley otarła rąbkiem własnego płaszcza strzelbę mężczyzny z garażu i rzuciła ją na ziemię. Potem razem wrócili do yukona, wsiedli do środka, raz jeszcze obejrzeli się za siebie. Wszystko zdążyła już przysypać warstewka świeżego śniegu, z każdą chwilą coraz bielsza i grubsza. Po czterdziestu ośmiu godzinach wszystko zniknie. Lodowaty wiatr zamrozi cały jar, a wraz z nim wszelkie ślady aż do wiosny, gdy słońce rozpuści zaspy.

Neagley ruszyła wolno naprzód. Reacher ułożył na kolanach portfele, zaczął od odznak. Wóz podskakiwał lekko, tak że niełatwo było utrzymać je nieruchomo przed oczami dostatecznie długo, by każdą obejrzeć.

– Wiejscy gliniarze z Idaho – oznajmił. – Gdzieś na wsi

na południe od Boise.

Wsunął obie odznaki do kieszeni. Otworzył portfel faceta z Bismarck. Brązowa skóra, zeschnięta, popękana i wypchana. Wewnątrz za zmętniała folią tkwiła legitymacja policyjna. Z fotografii spojrzała na nich pociągła twarz strzelca.

– Nazywał się Richard Wilson – oznajmił Reacher. -Detektyw pierwszego stopnia.

W portfelu tkwiły dwie karty kredytowe i prawo jazdy z Idaho. A także strzępki papieru i niemal trzysta dolarów gotówką. Reacher wysypał papiery na kolana, gotówkę schował do kieszeni. Otworzył portfel faceta z garażu. Sztuczna skóra aligatora, czarna. Legitymacja z tego samego posterunku.

– Peter Wilson – przeczytał. Sprawdził prawo jazdy. Rok

młodszy.

Peter miał trzy karty kredytowe i prawie dwieście dolarów. Reacher zabrał gotówkę. Spojrzał naprzód. Chmury zostały za nimi, niebo na wschodzie było czyste, słońce świeciło im w oczy. W powietrzu wisiał czarny punkcik. Reacher widział sam zarys kościelnej wieży trzydzieści kilometrów dalej. Yukon, podskakując, zbliżał się do niej nieubłaganie, czarny punkcik rósł w oczach. Widać już było szarą smugę rotorów. Wisiał nieruchomo w powietrzu. Reacher przytrzymał się deski rozdzielczej i spojrzał w górę. Na szczycie szyby wymalowano przyciemniane pasmo. Helikopter przesunął się przez nie. Dostrzegał już jego

kształt, okrągły, ciężki. Prawdopodobnie night hawk. Pilot zobaczył kościół i skierował się ku niemu, szybując w powietrzu niczym tłusty owad. Yukon podskakiwał lekko na coraz płytszych zagłębieniach. Portfele zsunęły się z kolan Reachera, papierki poleciały wokół. Helikopter zawisł w powietrzu, a potem obrócił się drzwiami w stronę kościoła.

– Kije golfowe – oznajmił Reacher – nie próbki narzędzi.

– Słucham?

Uniósł skrawek papieru.

– Rachunek z UPS. Dostawa lotnicza z Minneapolis na

adres Richard Wilson, gość w motelu w Waszyngtonie. Pudło trzydzieści na trzydzieści na sto dwadzieścia centymetrów. Zawartość: kije golfowe.

Nagle umilkł, wpatrując się w kolejny papierek.

– I coś jeszcze – rzekł. – Może coś dla Stuyvesanta.

* * *

Patrzyli, jak odległy helikopter ląduje i zatrzymuje się pośrodku pustej łąki. Potem wysiedli na mróz i zaczęli krążyć bez celu, przeciągając się i ziewając w złocistych promieniach słońca. Yukon stygł powoli, wydając z siebie głośne trzaski. Reacher zgarnął z fotela odznaki, legitymacje policyjne i prawa jazdy, po czym cisnął w dal puste portfele.

– Musimy posprzątać – oznajmił.

Wspólnie starli odciski z czterech sztuk broni i porzucili je w trawie na północ, południe, wschód i zachód. Opróżnili kieszenie z zapasowych pocisków, ciskając je w dal. Kawałki mosiądzu błyskały w słońcu, kreśląc w powietrzu lśniące łuki. Za nimi poleciała lunetka. Reacher zatrzymał czapkę i rękawiczki oraz ceramiczny nóż. Polubił go.

Potem powoli, spokojnie pokonali resztę trasy do Grace, przejeżdżając przez łąkę, rozbity płot i cmentarz. Zaparkowali obok helikoptera, wysiedli. Słyszeli jęk organów i dobiegający ze środka śpiew ludzi. Ani śladu tłumów czy mediów. Wszystko wyglądało spokojnie i bardzo godnie. Nieco dalej dyskretnie parkował radiowóz z Casper. Obok helikoptera stał mechanik w kombinezonie lotniczym, czujny, skupiony. Zapewne tak naprawdę nie był to mechanik, lecz jeden z ludzi Stuyvesanta w pożyczonym stroju. Zapewne w kabinie ukrył karabin, zapewne vaime Mk2.

– Wszystko w porządku? – spytała Neagley.

– Ze mną zawsze jest wszystko w porządku – odparł Reacher. – A z tobą?

– Nic mi nie jest.

Stali bez ruchu piętnaście minut, niepewni, czy jest im gorąco, czy zimno. W końcu organy wydały z siebie długi żałosny akord i umilkły. Usłyszeli stłumiony odgłos kroków na zakurzonych deskach. Wielkie dębowe drzwi otworzyły się i ze środka wysypał się niewielki tłumek ludzi. Wikary stanął za progiem z rodzicami Froelich i rozmawiał kolejno z każdym wychodzącym.

Po paru minutach ujrzeli Armstronga. U boku miał Stuyvesanta, obaj założyli długie ciemne płaszcze. Otaczało ich siedmiu agentów. Armstrong zamienił parę słów z księdzem, uścisnął dłonie obojga Froelichów. Jeszcze chwilę rozmawiali. Potem ochrona poprowadziła go do helikoptera. Nagle dostrzegł Reachera i Neagley i skręcił tak, by przejść obok nich, patrząc pytająco.

– Wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie – oznajmił Reacher.

Armstrong raz jeden skinął głową.

– Dziękuję – rzekł.

– Bardzo proszę – odparł Reacher.

Armstrong zawahał się jeszcze sekundę, potem, nie ściskając im rąk, odwrócił się i pomaszerował do helikoptera. Następnie podszedł do nich samotny Stuyvesant.

– Szczęśliwie? – powtórzył.

Reacher wyciągnął z kieszeni legitymacje, odznaki i prawa jazdy. Stuyvesant nadstawił dłonie.

– Może szczęśliwiej niż sądziliśmy – powiedział Reacher.

– Z całą pewnością nie byli to wasi ludzie, tylko gliniarze

z Idaho, w pobliżu Boise. Masz tu adresy. Na pewno znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz. Komputer, papier,

drukarkę, kciuk Andrettiego w zamrażarce. I może coś

jeszcze.

Wyjął z kieszeni świstek papieru.

– Znalazłem jeszcze to – oznajmił. – W jednym z portfeli, to paragon. W piątek wieczorem poszli do sklepu spożywczego. Kupili sześć mrożonych obiadów i sześć dużych butelek wody.

– I co z tego? – spytał Stuyvesant.

Reacher się uśmiechnął.

– Przypuszczam, że raczej nie robili zwykłych cotygodniowych zakupów. Nie w takiej chwili. Może chcieli się

upewnić, że pani Nendick będzie miała co jeść podczas

ich nieobecności. Myślę, że ona wciąż żyje.

Stuyvesant chwycił paragon i pobiegł do śmigłowca.

* * *

Późnym rankiem następnego dnia Reacher i Neagley pożegnali się na lotnisku w Denver. Był poniedziałek. Reacher przepisał na nią swój czek, a ona kupiła mu bilet lotniczy pierwszej klasy do Nowego Jorku. Odprowadził ją na samolot do Chicago. Ludzie przechodzili już odprawę. Nie

powiedziała ani słowa. Odłożyła tylko torbę na ziemię, stanęła bez ruchu wprost przed nim. Potem wspięła się na palce i uścisnęła go szybko, jakby nie wiedziała, jak to się robi. Po sekundzie puściła, chwyciła torbę i odeszła, nie oglądając się za siebie.

Reacher wylądował na lotnisku La Guardia późnym wieczorem. Pojechał autobusem i metrem na Times Square i ruszył w głąb Czterdziestej Drugiej Ulicy, szukając nowego klubu B.B. Kinga. Kwartet gitarowy kończył właśnie pierwszą część programu. Byli nieźli. Wysłuchał ich do końca, po czym podszedł do biletera.

– Czy w zeszłym tygodniu była tu starsza kobieta? Głos

trochę podobny do Dawn Penn? Ze staruszkiem grającym

na keyboardzie?

Bileter pokręcił głową.

– Nie było nikogo takiego – odparł. – Nie tutaj.

Reacher raz jeden skinął głową, po czym wyszedł w rozświetloną miejską ciemność. Na ulicy było zimno. Skierował się na zachód, na dworzec Port Authority, aby złapać pierwszy autobus z miasta.