171597.fb2 Bia?a ?mier? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Bia?a ?mier? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Część siódma

Dobra robota

40.

Atak lęku u Kimbera trwał już ponad godzinę. To bardzo długi okres dla tego rodzaju przypadłości. Zapytałem więc, czy obecny napad przebiega w typowy dla niego sposób. Odpowiedział ostrym głosem, że to nie ma znaczenia, bo ten napad ma całkiem inny charakter, a on jest pewien, że umiera.

Zacząłem się niepokoić. Napady lęku są przykre zarówno dla ofiary, jak i dla każdego, kto znajdzie się w pobliżu, ale zwykle nie wpływają zbytnio na fizyczny stan osoby, która ich doświadcza. Jednak nie w każdym przypadku. Czasami stres, wywołany takim napadem może mieć fatalne skutki, w postaci ataku sercowego, apopleksji, a nawet śmierci.

Po dziesięciu minutach jazdy w dół w kierunku Steambot Kimber podniósł się na tylnym siedzeniu i powiedział:

– Alan, chyba nie dojadę do miasta.

Rzeczywiście wyglądał jak człowiek umierający. Miał trupio bladą cerę i chrapliwy, urywany oddech. Wyjrzał przez okno i zapytał:

– Daleko stąd do rancza Wellego?

– Nie – odparłem. – Parę minut jazdy.

– W takim razie niech pan tam jedzie. Proszę. Czułem się doskonale, gdy tam byłem.

Mimo iż widok znajomego miejsca ma czasem dobroczynny wpływ na ofiarę ataku lękowego, nie byłem przekonany, że powrót na ranczo to najlepsze rozwiązanie.

– Jesteśmy piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut od miasta – powiedziałam.

– Nie sądzę, żebym wytrzymał dwadzieścia minut odparł.

Zacząłem go przekonywać, że na ranczu nie ma nikogo, kto otworzyłby nam bramę. Odparł, że nic go to nie obchodzi. Możemy włamać się do środka, a on wyjaśni sprawę później.

Straciłem zupełnie czucie w palcach rąk i nóg. Niech pan spróbuje powiedział błagalnym tonem.

Podjechałem pod bramę rancza i wcisnąłem guzik domofonu. Czekając na zgłoszenie się kogokolwiek, spojrzałem na zegarek. Dochodziła pora świtu. Po minucie czy dwóch odezwał się wreszcie głos Sylwii. Najwyraźniej obudziła się z głębokiego snu. Nie sądziłem, żeby nas wpuściła, jeśli powiem prawdę, więc przedstawiłem się i wyjaśniłem, że Phil Barrett prosił mnie, bym go tu podrzucił, ale zgubił klucze i nie może sobie przypomnieć numerowego kodu otwierającego bramę.

Zapytała, czy Phil znowu się upił.

Skłamałem, że tak.

Sylwia mruknęła pod nosem coś niecenzuralnego i powiedziała, że pójdzie otworzyć drzwi domu, ale potrzebuje pięciu minut, aby się ubrać.

Brama się otworzyła. Przejechałem przez nią i ruszyłem gruntową dróżką. Powiedziałem Kimberowi, żeby nie podnosił się z tylnego siedzenia. Nie chciałem, by Sylwia go zauważyła. Na pewno nie pomyliłaby, go z Barrettem. Zjawiła się przed drzwiami minutę po moim przyjeździe. Otworzyła drzwi i zapytała, czy chcę, żeby mi pomogła wprowadzić Phila do środka.

– To nie jest pierwszy raz – odparłem. – Poradzę sobie.

– Nie pójdzie panu łatwo – stwierdziła.

– Proszę wracać do łóżka. Wtoczę go, choćbym miał użyć do tego taczek.

Sylwia skwitowała to beztroskim śmiechem, wskoczyła do swego auta, i odjechała.

– Jesteśmy na miejscu, Kimber – powiedziałem, wsuwając głowę do samochodu. – Gdzie chce pan wejść?

– Do gabinetu. Tam, gdzie siedziałem w ciągu dnia. Pomogłem mu wysiąść i zaprowadziłem do gabinetu Raya Wellego. Położył się na wielkiej skórzanej sofie, zwinął w kłębek i naciągnął na głowę koc. Zapytałem go o bóle w piersiach. Uspokoił mnie machnięciem ręki spod koca. Spytałem, czy mam wezwać pogotowie. Usłyszawszy jego zdecydowane „nie”, zgasiłem światło i wyszedłem z pokoju.

Dopiero teraz, gdy znalazłem się sam, poddałem się własnemu zmęczeniu. Poszedłem do salonu, zdjąłem buty i wyciągnąłem się na kanapie. Byłem tak senny, że gdy po paru minutach usłyszałem jakieś hałasy, zdawało mi się, iż to początek sennego przywidzenia.

Jakieś drzwi zamknęły się cicho. Rozległ się szmer spuszczanej wody. Ktoś zaczął szurać nogami na drewnianej podłodze. Otworzyłem oczy. Cholera. To pewnie Kimber musiał iść do toalety. Wróciła mi nadzieja, że czuje się lepiej i możemy już wrócić do miasta. Uświadomiłem sobie jednak, że szmery dochodzą z drugiego końca domu. Serce zabiło mi jak szalone. Zacząłem nasłuchiwać.

Kto tu mógł być? Sylwia pojechała do swojego domku, a Phil Barrett leżał martwy wśród zwalonych pni.

Próbowałem przełknąć ślinę, ale miałem tak wyschnięte gardło, że zakasłałem. Zacisnąłem z całej siły usta, ale kaszlnąłem znowu, zdradzając w ten sposób moją obecność tajemniczej osobie, która chodziła po domu. Wstałem i wyjrzałem na główny korytarz. Przez mansardowe okna nad moją głową przedostawały się już pierwsze odblaski świtu. Nie zauważyłem nikogo w głębi korytarza. Jeszcze raz nastawiłem uszu, ale nie doszedł mnie żaden dźwięk.

To jednak musiał być Kimber, pomyślałem. Postałem bez ruchu jeszcze z minutę, która ciągnęła się strasznie długo. Nie usłyszawszy żadnego odgłosu, zrobiłem głęboki wydech. Przed położeniem się spać postanowiłem iść jeszcze do łazienki. Pamiętałem, że toaleta znajduje się przy głównym korytarzu, kilka kroków dalej. Wszedłem do środka, rozpiąłem suwak spodni i zacząłem sikać. W tym momencie usłyszałem z plecami:

– A to dopiero! Bóg wysłuchuje jednak tych, którzy się do niego modlą. Próbowałem przerwać czynność, w trakcie której zostałem przyłapany, ale nie udało mi się. Za bardzo przeraził mnie widok pistoletu wycelowanego w moją głowę.

– Gdy pan skończy i zapnie spodnie, proszę założyć rączki na głowę. Zaciągnąłem suwak i splotłem palce obu dłoni na karku.

– W porządku – powiedział Raymond Welle. – A teraz proszę stąd wyjść. Zaprowadził mnie do salonu i kazał mi usiąść na sofie, a potem usiadł dokładnie naprzeciwko mnie. Miał na sobie miękki wełniany szlafrok narzucony na dwuczęściową piżamę i domowe pantofle takiego samego rodzaju, jakich używał mój ojciec.

– A więc w kogo się pan bawi tej nocy? – zapytał. – We włamywacza? A może zamierza pan chodzić od sypialni do sypialni i sprawdzać, które łóżko byłoby w sam raz dla pana?

– Wszystko panu wyjaśnię…

– Niech pan sobie daruje – przerwał mi. – Nie mam ochoty słuchać pańskich wywodów, doktorze Gregory. Interesuje mnie w tej chwili tylko fakt, że przyłapałem intruza, który buszuje po moim domu w środku nocy. Mam broń i zgodnie z prawem stanu Kolorado mogę jej użyć w obronie mojej własności. A to, że owym intruzem jest gość, który dał mi porządnie popalić w ciągu ostatnich tygodni, to jak lukier na ciastku.

Welle usiadł plecami do drzwi wejściowych i do swojego gabinetu. Było jasne, że nie zdawał sobie sprawy, iż nie jestem sam.

– Wpuściła mnie tu Sylwia.

– Czyżby? Pod jakim pretekstem? Wątpię, czy pańską wizytę usprawiedliwia porozumienie, jakie zawarłem z Locardem – stwierdził Welle i roześmiał się. – Ale to nie robi żadnej różnicy. Sylwia nie wiedziała, że zamierzam wrócić na ranczo. Przyleciałem z Waszyngtonu tuż przed drugą. Z mojego punktu widzenia sytuacja jest jasna: jest pan włamywaczem. A może nawet potencjalnym mordercą. Słyszał pan, że niedawno dokonano zamachów na moje życie? – zapytał z ironicznym uśmieszkiem.

Rozmowa zmierzała w kierunku, który mi się nie podobał.

– Ray, Phil Barrett nie żyje. Dlatego tu jestem.

– Słucham? Co pan ma na myśli, mówiąc, że Phil Barret nie żyje? – Zakręcił się na krześle i wycelował pistolet w moją pierś.

– Słyszał pan o wiatrołomie w łańcuchu Routt Divide?

– Tak, słyszałem. Musiałem przycisnąć służby leśne, żeby zezwoliły ekipom ratowniczym usunąć część połamanych drzew.

– Phil zginął tam dzisiejszej nocy. Ze zbocza zsunęła się lawina połamanych pni. Jeden z nich upadł na Phila i go przygniótł.

– Przygniótł go pień? Ale co on tam robił w środku nocy?

– Próbował zatrzeć ślady swoich sprawek. To on zabił te dwie dziewczyny, Ray. Mariko i Tami. Zamordował je własnymi rękami – wyjaśniłem, bacznie go obserwując. Byłem ciekaw czy to, co powiedziałem, stanowiło dla niego nowinę. – Dziewczęta zostały zamordowane w drewnianym szałasie na pańskim ranczu – podjąłem po chwili. – Phil romansował z Cathy Franklin. Tami ich nakryła. No i sprawy wymknęły im się z rąk.

Ray Welle milczał przez chwilę.

– Zdarzyło się to tu, na moim ranczu? – zapytał wreszcie. – Niemożliwe. Nigdy w to nie uwierzę. – Przemknęło mi przez głowę, że jego zaprzeczenie nie jest zbyt przekonujące. Zamilkł i zamyślił się nad czymś. – Więc to Phil podpalił szałas? To była jego sprawka?

– Nie mam co do tego całkowitej pewności. On sam temu zaprzeczył. Gdyby kazano mi zgadywać, powiedziałbym, że zrobiła to Cathy. Przyznała, że pomagała w zabójstwie. To ona obciążyła Phila.

– Cathy? – Welle potrząsnął z niedowierzaniem głową. – Pomogła w zamordowaniu własnej córki? Myślałem, że kocha tę dziewczynkę. Jak mogła? – Znów pogrążył się w zamyśleniu. Lufa pistoletu odsunęła się o parę stopni w bok. Gdyby w tym momencie nacisnął spust, nie trafiłby mnie. – Musi pan wiedzieć, że Phil bardzo nalegał, bym odwołał zgodę na przeszukanie rancza przez ludzi Locarda. Dlatego właśnie przyleciałem dziś w nocy. Chyba doszedł do wniosku, że jesteście bliscy znalezienia czegoś, co mogłoby wskazać na niego jako na zabójcę tamtych dziewcząt – stwierdził i zamyślił się znowu. Przypuszczałem, że próbuje odgadnąć, co wiem. Uznałem że najlepszym sposobem na uratowanie życia będzie utrudnienie mu tych rozważań.

– Czy Cathy też nie żyje? – zapytał Welle. – Na nią również przewróciło się jakieś drzewo? -

– Nie, nie upadło na nią żadne drzewo, Ray. Ale faktem jest, że i ona nie żyje.

– Pan ją zabił? Zaprzeczyłem.

Welle pokiwał głową, tak jakby zrozumiał coś ważnego.

– A wracając do tamtego zabójstwa – rzekł. – Zrobili to razem, Cathy i Phil? Trudno uwierzyć. A co na to Dell?

– Dell o niczym nie wiedział.

– Sądzę, że śledztwo można uznać za zakończone. Pozostała część przeszukania rancza, przewidziana na jutro, chyba się nie odbędzie? – spytał Welle.

– Przypuszczam, że nie, ale decyzja nie należy do mnie. Opuścił ręce i oparł pistolet na kolanie.

– No tak, sam powinienem się tym zająć. Dopilnuję, żeby położyć kres temu myszkowaniu. Mimo wszystko zrobi się tu niezły cyrk dla prasy. Phil nie żyje. Dwa morderstwa popełniono na terenie mojego rancza. W dodatku przez członka mojego sztabu. Będzie lepiej, jeśli wrócę do Waszyngtonu. Nie chcę, żeby dziennikarze mnie tu znaleźli, kiedy media zaczną się pastwić nad tym, co Phil nawyczyniał ileś tam lat temu.

– Jeśli mnie pan zastrzeli, Ray, to przez jakiś czas nie będzie pan mógł polecieć do Waszyngtonu. Będzie pan musiał odpowiedzieć na parę pytań – powiedziałem.

Welle ziewnął. Zmusiłem się, żeby nie iść w jego ślady.

– Kto jeszcze wie o tym wszystkim? spytał. – Mam na myśli to, co mi pan powiedział. Na temat dziewcząt, Phila i Cathy

– Mnóstwo osób – skłamałem. – Phil zwabił na teren tego wiatrołomu wszystkich ludzi od Locarda. Może więc pozwoli mi pan spokojnie stąd odejść? Nie będzie pan miał satysfakcji z zabicia mnie, ale dzięki temu oszczędzi pan sobie wielu kłopotów.

– Pewnie ma pan rację. Ale prawda jest taka, że może mi się nie zdarzyć druga taka okazja. Widzi pan… jest jeszcze pewien problem.

– Jaki problem? – zdziwiłem się.

– Nie mogę powiedzieć, żebym był szczególnie zachwycony pytaniami, jakie zadawał pan ludziom na temat Glorii. Kazał pan stryjowi tego chłopca wysłać do mnie list z żądaniem, żebym przedstawił zapiski z psychoterapii, jaką odbył u mnie Brian Sample. Nie był to najlepszy z pańskich pomysłów.

Przypomniało mi się ostrzeżenie, jakiego udzielił mi Sam po strzelaninie pod halą tenisową w Denver.

– Jeśli to panu przeszkadza, Ray, nie będę więcej pytał. Roześmiał się.

– Chciałbym, żeby to było takie proste. Ale nie wierzę, że zaprzestanie pan tych indagacji. Nie lubi mnie pan. Pańska żona też za mną nie przepada. Myślę więc, że żadne z was nie życzy mi zajęcia miejsca w Senacie. I nie wierzę, że przestanie mi pan dokuczać. Będzie pan dalej rył i kopał pode mną dołki. Nie pozwoli pan Glorii leżeć spokojnie w grobie, dopóki nie ubierze pan tej tragedii w jakieś złowieszcze szatki.

– Ma pan moje słowo. Naprawdę tego zaprzestanę.

– Przykro mi – stwierdził Welle, ale jego mina mówiła coś zupełnie przeciwnego. Uniósł z kolan pistolet.

– Może pan przerwać moje indagacje, zabijając mnie po prostu – nie dawałem za wygraną. – Ale są inni ludzie, którzy wiedzą wszystko, czego ja się dowiedziałem.

Welle potarł wolną ręką kilkudniową szczecinę na brodzie.

– Nie sądzę. Niektóre rzeczy, te dotyczące Glorii, mógłby zrozumieć tylko inny psychoanalityk – powiedział i podniósł się z miejsca. – Proszę wstać. To by było w złym guście, gdybym zastrzelił pana siedzącego na kanapie.

Nie ruszyłem się z miejsca i zacząłem się zastanawiać nad możliwościami, jakie mi zostały. Mogłem zaalarmować Kimbera, krzyknąć, żeby mi pomógł. Ale Ray wziąłby to pewnie za próbę odwrócenia jego uwagi i strzeliłby do mnie. Istniała też możliwość, że Kimber był wciąż obezwładniony przez napad lęku i niezdolny do niczego. Tak czy owak, nie bardzo widziałem, co mogłoby powiększyć moje szanse przeżycia.

– No, prędzej – powiedział Ray. – Może nie wyglądałoby dobrze, gdybym pana rąbnął na siedząco, ale jeśli będzie trzeba, zrobię to. Proszę nie wystawiać mnie na próbę.

Wszystko to było po prostu niesamowite. Czułem się tak zmęczony, że w przypływie halucynacji zobaczyłem na stole między nami tacę z herbatą i harcerskimi herbatnikami.

– Dokąd chce mnie pan zaprowadzić? – rąbnąłem bez namysłu. – Może do tego schowka koło pokoju gościnnego? Żeby nie musiał pan patrzeć na to, co zamierza pan zrobić?

Welle pobladł i wstrzymał na chwilę oddech, jakby go zatkało. Zauważyłem, że drgnęła mu ręka.

Aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, o jaką stawkę grał Raymond Welle. Nagle zrozumiałem.

Zabicie mnie nie byłoby pierwszym morderstwem, jakie Ray Welle popełnił na ranczu przy Silky Road.

41.

Ray Welle nie patrzył na mnie, ale gdzieś w bok. Kusiło mnie, żeby obejrzeć się i sprawdzić, co przyciągnęło jego spojrzenie.

– Niczego mi pan nie udowodni – powiedział. Otworzył usta i zaczął przez nie głęboko oddychać.

Wycelowany w moim kierunku pistolet budził tak samo mieszane uczucia we mnie, jak i w polityku, który go trzymał.

– Już samo to stwierdzenie – powiedziałem w przypływie odwagi świadczy, że nie muszę niczego udowadniać. Znaczy tyle co przyznanie się.

Welle wyprostował się, próbując przybrać władczą postawę pewnego siebie polityka. Piżama i pistolet wyraźnie mu w tym przeszkadzały.

– I co panu z tego przyszło? – rzucił szyderczym tonem. – Wie pan już wszystko i co? Tyle to panu dało, że umrze pan jako człowiek prawy i sprawiedliwy. Czuje się pan lepiej z tego powodu? Idiota! Cieszę się, że mogę uszczęśliwić pana w ten sposób. A może i wdowę po panu? Niech się pan podnosi!

Wstałem. Chciałem podtrzymać tę rozmowę i wciąż się zastanawiałem, czy wezwać na pomoc Kimbera.

– Dlaczego Brian wyświadczył panu tę przysługę, Ray? Nie mogę tego pojąć. Czy był aż tak szalony?

Welle cofnął się. Najpierw o jeden krok, potem o drugi. Ściskał pistolet tak mocno, że zaczęły bieleć knykcie jego dłoni.

– Nie, nie był szalony. Miał tak silne skłonności samobójcze, jakich nie widziałem u nikogo innego w całej mojej karierze. Ale nie był szaleńcem. Postanowił nie tylko skończyć z życiem, chciał umrzeć jako porządny człowiek. Dlatego zrobił to, co zrobił.

– Zabijając Glorię, stał się porządnym człowiekiem?

– Żartuje pan? Zabijając Glorię, kupował sobie moją przychylność. – Welle uśmiechnął się. – Widzę, że nie wie pan dokładnie, co się zdarzyło tamtego dnia.

– Rzeczywiście – przyznałem. – Nie mam pojęcia, co się wtedy stało.

– Zdumiewa mnie pan – prychnął pogardliwie Welle. – Phil Barrett domyślił się wszystkiego, do ostatniego szczegółu. Nie był zbyt bystry, więc trochę mnie tym zaskoczył. Ale miał tę przewagę nad panem, że był tu tamtego dnia.

– Więc Phil wiedział o tym?

– Tak, wiedział, że urządziłem sprawę w ten sposób, aby Brian zabił Glorię. A ja przez cały czas podejrzewałem, że Phil miał coś wspólnego z zamordowaniem dwóch dziewcząt w osiemdziesiątym ósmym. No i powstało między nami coś w rodzaju pata. Pamięta pan zimną wojnę? Naszą politykę nuklearną wobec Rosjan? Eksperci od strategii wojennej nazywali to „groźbą nieuchronnego wzajemnego wyniszczenia się”. Gdyby oni spróbowali w nas uderzyć, my uderzylibyśmy w nich. I na odwrót. Był to idealny pat. Między Philem i mną także istniał mały pakt o wzajemnej nieagresji. Zawarliśmy go tu, w dolinie Mad Creek. Kiedy zostałem wybrany do Izby Reprezentantów, postanowiliśmy trochę obniżyć napięcie między nami i zostaliśmy sprzymierzeńcami. Ta sytuacja bardzo odpowiadała nam obu. Ale teraz Phil nie żyje. Nadszedł czas na zmiany. Wobec jednostronnego unieszkodliwienia przeciwnika mam odtąd większą swobodę działania.

– Barrett zabił Dorothy Levin na pańskie zlecenie. Ray Welle uniósł brwi.

– Zrobił to i dla mnie, i dla siebie. Zabił Dorothy dla nas obu. Przyjechała tu zaledwie na weekend, a udało się jej dowiedzieć o wiele za dużo. Więc Phil usunął ją z drogi. Zrobił to w interesie nas obu.

– Więc Dorothy nie została zabita z powodu tej historii z finansowaniem kampanii wyborczych?

– Oczywiście, że nie. Co ona na mnie miała? Tylko jakieś głupie plotki. Komisja Etyki Kongresu mogła co najwyżej skarcić mnie za to. Nie, ta dziennikarka była o krok od wyśledzenia, co przydarzyło się Glorii. Miała już na haczyku sprawę tego ubezpieczenia i zadawała zbyt dużo pytań na temat mojej praktyki. Czyli robiła mniej więcej to samo co pan, tylko była trochę bystrzejsza.

Lufa pistoletu opadła tak bardzo, że mierzyła teraz gdzieś w okolice moich stóp. Próbowałem sobie przypomnieć rozkład pomieszczeń na parterze domu i obmyślić trasę ewentualnej ucieczki. Nie sądziłem, aby Welle był zbyt dobrym strzelcem. Im dalej i im prędzej odbiegłbym od niego, tym więcej było szans, że mnie nie trafi.

– Wie pan, co jest najtrudniejsze, gdy chce się utrzymać w tajemnicy morderstwo? – zapytał.

– Słucham? – spytałem, zdumiony jego słowami.

– Mam na myśli najtrudniejszą część całej tej sprawy… tej historii z zabiciem Glorii – wyjaśnił. – Chodzi mi o sytuację, kiedy zabije się kogoś, a nie jest się nawet podejrzanym. Wie pan, z czym najtrudniej dać sobie radę?

– Nie mam pojęcia powiedziałem. – Może z poczuciem winy? Ray Welle roześmiał się.

– Pudło. Sądziłem, Alan, że ma pan trochę lepszą intuicję. Nie jestem zbyt skłonny do żałowania za grzechy. Wyrzuty sumienia nie prześladują mnie. Widzę, że nie domyśli się pan, jeśli panu nie powiem. A więc, jeżeli chce się utrzymać w tajemnicy morderstwo, najtrudniejszą rzeczą – niech pan zwróci uwagę, że nie mam tu na myśli obiektywnych szczegółów, ale moje osobiste odczucia – zatem najtrudniejsze jest to, że nie można o tym rozmawiać. A ja jestem strasznym gadułą. Powie to panu każdy, kto mnie zna. Nikt nie był w stanie mnie uciszyć, kiedy mówiłem przez radio. Przewodniczący nie mógł mnie uciszyć, kiedy zabierałem głos na sesji Kongresu. Przekraczałem pod tym względem wszelkie granice. Prawdę mówiąc, gęba nie zamykała mi się nawet podczas seansów psychoterapeutycznych. Ale nie mogłem z nikim porozmawiać o tej jednej sprawie. Nawet z Philem. Przez te wszystkie lata gadaliśmy o wielu rzeczach, lecz nigdy nie poruszyliśmy tego tematu. Ani ja, ani on. Zdarzały się chwile, kiedy tak bardzo chciałem o tym pogadać, że zastanawiałem się, czyby nie pójść do psychoanalityka. Wie pan, po to tylko, żeby podzielić się z nim tym sekretem i zostawić go z gębą otwartą z osłupienia. Ale zawsze przechodziło mi to. I na czym się skończyło? Na tym, że przez tyle lat nie powiedziałem na ten temat ani jednego słowa, aż do dzisiejszej rozmowy z panem.

Czyżby Welle oczekiwał ode mnie przyznania, że czuję się zaszczycony tym wyróżnieniem? Z każdym jego słowem nabierałem coraz większej pewności, że rzeczywiście zamierza zamknąć mi usta na zawsze. Z drugiej strony, dopóki mogłem słuchać jego zwierzeń, dopóty znajdowałem się wśród żywych. Może w tym tkwiła moja szansa.

– Ale dlaczego, Ray?

– Dlaczego zaaranżowałem jej zamordowanie? To ma pan na myśli? Ona miała mnie w ręku, mnie i wszystkie moje marzenia. Zamierzała odciąć mnie od pieniędzy, których potrzebowałem na kampanię do Kongresu w dziewięćdziesiątym drugim. Nie byłem w stanie zebrać tej forsy, nie korzystając z jej nazwiska i jej stosunków. Ale nawet to, co zebrałem, nie wystarczało. Potrzebowałem jej osobistego finansowego zaangażowania, a jako moja żona mogła wnieść tyle, ile tylko chciała. Poza tym obawiałem się, że chce wystąpić o rozwód. Gdyby się ze mną rozeszła, zostałbym z tą idiotyczną praktyką w Steamboat, z lokalnym programem radiowym i prawie bez grosza. Tak więc Gloria musiała umrzeć. Było to jedyne rozwiązanie, jakie gwarantowało realizację moich planów. Nie mogłem wprawdzie przejąć powierzonego jej majątku, lecz reszta aktywów byłaby moja. Miałem nadzieję, że wystarczą.

– A co miał z tego Brian?

– Przyrzekłem mu, że poświadczę, iż w dniu, w którym zastrzelili go na ranczu ludzie Phila Barretta, nie miał już samobójczych skłonności. Dzięki temu jego rodzina mogła otrzymać odszkodowanie, które wystarczyło na rozpoczęcie nowego życia. Bez mojej interwencji u koronera towarzystwo ubezpieczeniowe nie wypłaciłoby pieniędzy z jego polisy. Brian zdawał sobie z tego sprawę. Tak więc zabił Glorię na moje zlecenie, a ja zgodziłem się zrobić wszystko, żeby zapewnić środki finansowe jego rodzinie.

– Pomysł wyszedł od pana czy od niego?

Welle uniósł pistolet, tak że lufa wycelowana była w mój brzuch. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła.

– Brian nie był orłem, jeśli idzie o myślenie.

– A dlaczego zastrzelił ją w tym małym pomieszczeniu? To chyba był jego pomysł?

Ray pokręcił głową.

– Nie, omówiliśmy to razem. Brian nie palił się do wykonania tej roboty. Nawet kiedyśmy się już dogadaliśmy, nie był całkiem pewien, czy zdoła zastrzelić, Glorię patrząc jej w twarz. Musieliśmy znaleźć jakieś inne rozwiązanie.

– Więc dlaczego w ogóle to zrobił?

– Przekonałem go, że nikt nie będzie miał do niego o to pretensji, a wszyscy pomyślą że działał pod wpływem silnego wzburzenia. Poświęcił się dla swojej rodziny.

Starałem się pojąć desperacki czyn Briana Sample.

– Mojemu znajomemu gliniarzowi sprawa tego małego pomieszczenia wydała się podejrzana. I to, że zabójca strzelał przez drzwi. Musiało go to wiele kosztować.

– Kiedy Phil wszedł wtedy do domu, też miał z tym kupę problemów. Gdyby mi przyszło zrobić to jeszcze raz, nalegałbym na Briana, żeby strzelał do niej bezpośrednio – stwierdził Ray i uśmiechnął się szeroko. – Niech pan popatrzy! – dodał, machając pistoletem w moim kierunku. – Rzeczywiście muszę zrobić to jeszcze raz. Powinienem wyciągnąć wnioski z tamtej historii. Poszukamy teraz dobrego miejsca, lepszego niż tamto. Nie będę pana zamykał w żadnych takich dziurach.

Nadszedł czas, żebym coś wreszcie zrobił. Próba ucieczki wydała mi się absurdalnym pomysłem. Ray Welle stał o dwa, może dwa i pół metra ode mnie, trzymając pistolet wycelowany w moją pierś. Na pewno by nie spudłował. Pozostawało tylko zaalarmowanie Kimbera. Miałem nadzieję, że atak lęku już mu minął.

– Nie przyjechałem tu sam, Ray – powiedziałem.

Prawie mnie nie słuchał. Wyglądał przez okna salonu, wpatrując się w dróżkę prowadzącą od bramy. Zbliżały się nią dwa samochody: wóz policyjny ze Steamboat Springs, za którego kierownicą siedział Percy Smith, i ford taurus Russa Clavena.

– Musiała ich wezwać Sylwia – mruknął Ray bardziej do siebie niż do mnie. – Myślą, że trzyma mnie pan tu jako zakładnika. – Wolałem mu nie przypominać, że Sylwia nie miała pojęcia o jego obecności na ranczu. Byłem pewien, że Ray nie wie, kim są Flynn i Russ. Prawdopodobnie wziął ich za agentów towarzyszących Percy’emu i drugiemu policjantowi.

Przypuszczałem, że to Kimber zorientował się, co się święci, i zadzwonił na komendę. Jeśli tak, to policjanci już wiedzą, że Ray chce mnie zabić.

Samochody zatrzymały się trzydzieści metrów od domu. Towarzyszący Percy’mu policjant miał karabin z lunetą.

Zadzwonił telefon. Ray nawet się nie poruszył.

– Jestem zakładnikiem, więc nie odpowiadam na jakieś cholerne telefony – oświadczył. – Nie przeszkadzajmy mu, niech sobie dzwoni – dodał i odwrócił się do mnie. – Wycofujemy się stąd. Idziemy na korytarz, żeby nie mogli zobaczyć nas przez okno.

Popchnął mnie w kierunku korytarza prowadzącego do sypialni. Kiedy byliśmy naprzeciwko toalety, kazał mi się zatrzymać i usiąść.

Usiadłem.

Telefon przestał w końcu dzwonić.

– O czym pan zaczął wcześniej mówić? Że nie przyjechał pan sam na ranczo?

– To ze strachu. Chciałem po prostu zyskać na czasie.

Welle spojrzał na mnie surowo. Obciągnął szlafrok, starając się trzymać mnie przez cały czas na muszce.

– Nie wiem, czy mogę panu wierzyć – powiedział. To dobrze, pomyślałem.

– Nie mogę przecież obejść teraz całego domu, żeby sprawdzić, czy jest tu ktoś jeszcze. W żadnym razie. Policjanci zobaczyliby, że chodzę swobodnie i wcale nie jestem zakładnikiem.

Zacząłem dostrzegać moją szansę. Była raczej licha, ale lepszy rydz niż nic.

– Nie może pan pominąć możliwości, że w tym domu znajduje się już świadek. To zbyt ryzykowne. Mógłby zobaczyć, jak morduje mnie pan z zimną krwią.

Telefon znowu zaczął dzwonić.

– Chyba nie powinienem odbierać, prawda?

Nie odpowiedziałem, bo właśnie liczyłem dzwonki. Po dwunastym zapadła cisza.

Ray Welle zmrużył oczy.

– Zastanawiam się, czy słuchawki nie podniósł ten ktoś, o kim pan mówił – rzekł.

Celując we mnie przez cały czas, wszedł tyłem do sypialni i podniósł z widełek bezprzewodowy telefon. Ruszył z powrotem w moim kierunku i po drodze nacisnął przycisk uruchamiający podsłuch. Byłem prawie pewien, że po korytarzu poniesie się donośny szept Kimbera.

Usłyszałem jednak tylko długi sygnał.

Ray odłożył aparat na widełki. Spojrzał na światełko palące się na podstawce i powiedział:

– Ktoś korzysta z drugiej linii.

– Słucham?

– Nie kłamał pan, mówiąc, że nie jesteśmy sami. Pali się sygnałowe światełko drugiej linii. Ktoś korzysta z niej w tej chwili. U diabła, Kimber, co pan tam kombinuje? Gdzie on jest? – zapytał Welle.

– Nie wiem.

– Kłamie pan. Ale to bez znaczenia. I tak go znajdę. W domu jest tylko parę miejsc, do których dochodzi ta linia.

W jego oczach pojawiły się groźne błyski.

– Wstawać. Idziemy. Wiem już, gdzie pana zamknę. Potem zajmę się tym drugim nieproszonym gościem.

Zastanawiałem się, co to za miejsce, w którym chce mnie zamknąć.

42.

Tym miejscem okazał się mały schowek. Mały schowek koło pokoju gościnnego. Ray Welle podprowadził mnie do drewnianych drzwi.

– Proszę je otworzyć – rozkazał.

– Nie mogę – odparłem. Stałem bezradnie niczym czteroletni chłopczyk, który ma nadstawić rękę do skarcenia.

– Wiem to i owo na temat psychologii motywacji – stwierdził Welle i przytknął mi lufę między łopatki.

Jego strategia odniosła skutek. Sięgnąłem do klamki i otworzyłem drzwi. W tej samej chwili ciasne pomieszczenie oświetliła lampa umieszczona pod sufitem. Zadziałał pewnie wyłącznik zamontowany między futryną i drzwiami.

– Niech pan popatrzy na te półki. Jak to jest wykończone, do ostatniego szczegółu. Nawet w takim pieprzonym schowku. Taka była Gloria. Kochała się w detalach.

– Bardzo to sympatyczne – wyjąkałem.

– Do środka!

– Ale ja…

– Bez gadania!

Znalazłem się w schowku. Ray zatrzasnął za mną drzwi. Światło zgasło. Usłyszałem chrobotanie klucza w zamku.

Jak to, przeleciało mi przez głowę, nie wstawił krzesła?

Próbowałem przekonać samego siebie, że Welle nie może zastrzelić mnie przez drzwi. Gdyby tak zrobił, nie mógłby się tłumaczyć, że bronił siebie i swojej własności przed jakimś intruzem. Pewnie przyjdzie tu, zaprowadzi mnie w jakieś inne miejsce i dopiero tam zabije.

Pomieszczenie było za małe, żeby się rozpędzić i wyłamać drzwi uderzeniem ramienia. Naparłem na nie kilka razy, ale bez skutku. Pod naciskiem buta zaczęła trzeszczeć jedna z płyt, lecz nie udało mi się jej wypchnąć.

Musiałem jakoś ostrzec Kimbera.

– Zamknął mnie w schowku! Jest w domu! Ma pistolet! – zacząłem wrzeszczeć.

Powtórzyłem te okrzyki dwa razy, a potem jeszcze raz, nasłuchując w przerwach, czy z głębi domu nie dojdą mnie odgłosy strzelaniny.

Ale w domu panowała głucha cisza.

Dopiero po kilku minutach znowu rozległ się dzwonek telefonu.

Dzwonił i dzwonił. Tym razem nikt nie podniósł słuchawki.

Co się dzieje z Kimberem?

Sprawdziłem półki w poszukiwaniu jakiejś rurki czy listwy, którą mógłbym wykorzystać do wydostania się ze schowka lub, gdyby wrócił tu Welle, jako broń przeciwko niemu. Nie znalazłem nic takiego. Zacząłem więc obmacywać oprawkę żarówki. Parę centymetrów za nią wyczułem krawędź jakiejś drewnianej, profilowanej listwy. Przesunąłem po niej palcami i stwierdziłem, że tworzy obramowanie kwadratowego włazu o boku około sześćdziesięciu centymetrów. Oparłem dłoń na środku i pchnąłem ku górze. Pokrywa ustąpiła trochę. Serce zabiło mi żywiej. Znalazłem klapę zakrywającą wejście na strych.

Wspiąłem się na wyższe półki, żeby podważyć mocniej klapę.

Nie poszło mi łatwo. Klapa nie poddawała się i zacząłem się obawiać, że zanim ją uniosę, półki załamią się pod moimi stopami. W końcu jednak ustąpiła. Wsunąłem głowę w otwór i rozejrzałem się.

Szukałem jakiegoś szybu wentylacyjnego, który dałoby się otworzyć albo wybić i przez który mógłbym wydostać się ze strychu. Uniosłem się i zacząłem się gramolić przez wąski otwór na górę.

Mały schowek wypełnił się nagle hukiem trzech strzałów, oddanych, jeden po drugim. Nogi i ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Zsunąłem się z grzędy pod sufitem i rozciągnąłem bezwładnie na podłodze.

Wstrzymałem oddech, czekając na następne strzały. Ale usłyszałem tylko oddalające się kroki i wzmocniony policyjną tubą głos dochodzący z zewnątrz budynku. Nie mogłem zrozumieć słów, lecz zorientowałem się, że któryś z policjantów woła do osoby znajdującej się w domu. Odetchnąłem z ulgą i podniosłem się.

Kule podziurawiły drzwi schowka, do którego zajrzało światło. Udało mi się przełożyć rękę przez jedno z uszkodzeń, tak że niemal sięgnęła klamki. Naparłem mocniej, przeciskając przedramię przez potrzaskaną drewnianą płytę. Klucz ciągle był w zamku. Poczułem ostry ból w ścięgnach, kiedy wykręciłem rękę, żeby go obrócić.

Przez otwarty właz na strych doszły mnie odgłosy kroków. Ktoś biegł nad sypialnią właściciela. Rozległy się kolejne strzały. Wydawało się, że padają w takim samym tempie, jak odgłosy kroków biegnącego.

Poczułem się jak ślepiec. Mogłem tylko zgadywać, co się dzieje w poszczególnych częściach domu.

Otworzyłem drzwi schowka, obejrzałem dziury po kulach. Gdybym nie próbował wdrapać się na strych, strzały oddane przez drzwi dosięgłyby mnie z całą pewnością.

Pobiegłem najpierw do pralni, a potem do holu wejściowego. Pchnąłem drzwi i z rękami uniesionymi wysoko nad głową ruszyłem biegiem w kierunku policyjnego samochodu. Zauważyłem dwa karabiny obracające się niespiesznie w moją stronę. Przypadłem do ziemi i zacząłem wołać:

– Nie strzelać! To ja! Na pomoc!

– Wstrzymać ogień! – rozkazał jeden z policjantów.

Podniosłem głowę i spojrzałem w kierunku domu. Na dachu siedział skulony Russ Claven, zaglądał do mansardowych okien oświetlających centralny korytarz. Śledził ruchy jakiejś osoby znajdującej się w środku. Zastanawiałem się, czy był to Kimber czy Ray Welle. Russ kocim ruchem ześliznął się niżej, tuż nad okienkiem, znajdował się nad sypialnią. Wskazał ręką w dół i kiwnął głową.

Poderwałem się na nogi i pomknąłem co sił, żeby się skryć za osłoną z samochodów. Dotarłem tam w chwili, gdy Percy Smith instruował funkcjonariuszy, aby wzięli pod ostrzał sypialnię właściciela i sąsiednie pomieszczenia. Objąłem i uścisnąłem Flynn. Zapytała, czy nic mi nie jest. Z kolei ja spytałem o Kimbera.

– Nic nie wiemy – odparła. – Straciliśmy z nim kontakt.

W jednej ze ścian sypialni znajdowało się szerokie okno wychodzące na drogę dojazdową. Dostrzegłem w nim Wellego, który wyglądał przez szczelinę między zaciągniętymi firankami. Gdy mnie zauważył, mrugnął dwa razy oczami i z niedowierzaniem potrząsnął głową.

– Jest tam, w oknie sypialni – powiedziałem, gdy firanki zsunęły się na miejsce.

– Był. Już stamtąd poszedł – odrzekł Percy.

Siedzący na dachu Russ Claven zaczął energicznie wymachiwać rękami w kierunku drugiej strony domu, do której przylegał taras.

– Nie! – wrzasnąłem. – Nie! Percy Smith spojrzał na mnie ostro.

– Co, do ciężkiej…?

W tej chwili Ray Welle wyskoczył na taras, strzelając bez opamiętania w kierunku policyjnych samochodów. Schyliłem się i powiedziałem:

– Percy! On chce, żebyście go zastrzelili! Nie róbcie tego!

– Co?

Jeden z policjantów zameldował, że namierzył uciekiniera.

– On chce, żebyście go zastrzelili! – wrzasnąłem. Nie róbcie…

Policjant strzelił. Jego kolega nacisnął na spust niemal w tym samym momencie. Oba strzały zlały się niemal w jeden huk. Patrzyłem w przerażeniu, jak Raymond Welle przewraca się na krawędzi tarasu i spada na trawnik.

Tyle razy wyobrażałem sobie tę scenę, że czułem się, jakbym widział ją już wcześniej.

– Wstrzymać ogień! – rozkazał Percy Smith. – Wezwać pogotowie.

– Zrobiliście dokładnie to, czego on sobie życzył – powiedziałem.

– Myśli pan, żeśmy go zastrzelili? On wcale nie zginął. Strzelaliśmy nad jego głową. Przestraszyliśmy go tylko. Nie spuszczać go z oka – rzucił swoim ludziom.

Russ błyskawicznie zsunął się z dachu. Zjechał na taras po jednej z rynien w chwili, gdy Welle gramolił się na kolana, starając się wymacać w trawie pistolet. Russ skoczył na Raya i rozpłaszczył go na ziemi, zanim ten zdążył chwycić broń.

Flynn złapała mnie za rękę.

– Chodźmy. Trzeba rozejrzeć się za Kimberem – powiedziała. Pobiegłem za nią do drzwi domu.

43.

Kimber siedział w przedpokoju oparty o ścianę. Został trafiony w lewe ramię. Sądząc po plamach na podłodze, stracił sporo krwi. Przyklęknąłem obok niego.

– Powiedziałem panu, że czuję się, jakbym umierał – zażartował. Objawy panicznego strachu ustąpiły.

– Kimber, ty wcale nie umierasz – powiedziała Flynn i wzięła go za rękę. – Słyszysz, co mówię? Alan, niech pan zawoła tu Russa – dodała, nie odwracając się do mnie.

– Boże, dopomóż mi – wymamrotał Kimber z udawanym przerażeniem. – Ona woła tu specjalistę od sekcji zwłok. Może już umarłem?

Zachęcające było, że nie tracił dobrego samopoczucia.

– Kimber, ty naprawdę wcale nie umierasz – mruknęła Flynn. – Ciągle oddychasz. Zajmiemy się całą resztą.

Kimber otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć, ale głowa opadła mu na piersi. Wąską dolinę wypełniło wycie karetki pogotowia.

– Prędzej! – popędziła mnie Flynn.

Wybiegłem na dwór, żeby wezwać Russa i pokazać drogę sanitariuszom.

Kiedy uporałem się z tym zadaniem, Percy Smith zabronił mi wracać do środka. Gdy wyjaśnił, dlaczego, moje podniecenie gdzieś się ulotniło. Kazał mi usiąść na tylnym siedzeniu samochodu. Oczekiwałem, że założy mi kajdanki, ale nie zrobił tego. Pewnie tylko na razie.

W czasie jazdy do Steamboat uciąłem sobie drzemkę na tylnym siedzeniu policyjnego samochodu Percy Smitha. Znalazłszy się w budynku komisariatu zasnąłem na dobre. Gdy spałem kompletowano zespół, który miał mnie przesłuchać.

W zespole znaleźli się detektywowi reprezentujący szeryfa okręgu Routt i komisariat policji w Steamboat Springs oraz agent FBI. Na wstępie zapytałem o stan Kimbera. Nie otrzymałem odpowiedzi. Spytałem, czy nie dostał ataku lękowego, ale odmówiono mi odpowiedzi i na to pytanie. Miny funkcjonariuszy wskazywały, że mogę mieć kłopoty w związku z samoobroną przeciwko Philowi Barrettowi na terenie wiatrołomu, poprosiłem więc o pozwolenie na odbycie rozmowy telefonicznej. Zgodzili się. Zadzwoniłem do Lauren. Wysłuchała mojej opowieści z godną uwagi cierpliwością i opanowaniem, dwa razy zapytała o moje samopoczucie i poleciła mi, żebym z nikim nie rozmawiał, dopóki nie znajdzie się koło mnie. Obiecała, że zjawi się w Steamboat najpóźniej za cztery godziny.

Policjanci nie byli zachwyceni, kiedy powiedziałem im, że za radą pewnego prokuratora zdecydowałem się nie odpowiadać na ich pytania, przynajmniej na razie. Wezwali Percy Smitha, żeby spróbował mnie udobruchać i namówić do współpracy. Nie zdawali sobie sprawy, że wybrali najgorszego emisariusza pod słońcem. Gdy odmówiłem poddania się przesłuchaniu, stało się jasne, że bardzo ich zmartwiła moja postawa. Mogłem ją wprawdzie zmienić, ale to zmartwiłoby moją żonę. Decyzja, żeby zachować milczenie, nie kosztowała mnie zbyt wiele. Nie zamierzałem nawiązywać porozumienia z żadnymi gliniarzami.

Zastanawiałem się, co się dzieje z Flynn, Russem i Dellem Franklinem, i czy także są przetrzymywani gdzieś w pobliżu. Nie wierzyłem, by policjanci udzielili mi informacji na ten temat, nie pytałem więc o nic. Zwinąłem się w kłębek na podłodze pokoju przesłuchań i spałem aż do przybycia mojej żony.

Lauren zajrzała do pokoju około drugiej po południu. Była trochę zdenerwowana, lecz uśmiechnęła słodko i potrząsnęła lekko głową, co zrozumiałem jako: „Wyglądasz żałośnie, ale mimo to cię kocham”. Przywiozła mi lunch, który przyjąłem z należytą wdzięcznością. Wyczuła jednak, że jestem nie w pełni usatysfakcjonowany. Pocałowała mnie bowiem i oświadczyła z kwaśną miną że powinna była mi przywieźć także szczoteczkę do zębów i maszynkę do golenia.

Ale najważniejszym prezentem, jaki mi przywiozła, była jej prawnicza bystrość.

Zapytałem, jak się czuje po długiej jeździe, a także o nasze przyszłe dziecko. Położyła rękę na brzuchu. W jej oczach wyczytałem, że wszystko dobrze. Wyjaśniła, że przywiózł ją Sam i że Satoshi również chce przyjechać. Świadomość, że Sam tu jest, była dla mnie pocieszająca. Chciałem też opowiedzieć Satoshi, jak zginęła jej siostra.

Gdy jadłem lunch, Lauren relacjonowała, czego zdążyła się dowiedzieć. Nie miała informacji na temat Kimbera. Podczas jazdy z Boulder usłyszała w radiowych wiadomościach, że przeżył i został umieszczony na oddziale chirurgicznym miejscowego szpitala.

Wielkim wydarzeniem okazało się aresztowanie Raymonda Wellego. Informowały o tym wszystkie krajowe agencje. Żadnej jednak nie udało się rozszyfrować zawiłości tej historii. Nie wspomniano dotąd ani słowem o dziewczętach zamordowanych w osiemdziesiątym ósmym roku na ranczu przy Silky Road, nie było też doniesień o wydarzeniach na terenie wiatrołomu w masywie Routt Divide ani o odkryciu zwłok Dorothy Levin. Lecz i tak informacja, że członek Kongresu Stanów Zjednoczonych próbował zabić byłego agenta FBI, była dużą sensacją. Zdaniem Lauren, w najbliższych godzinach należało się spodziewać nalotu dziennikarzy. Była też pewna, że prawicowi dziennikarze już szykują pilnie obronę Wellego.

Zapytałem ją jaką linię obrony mógłby przyjąć Welle w przypadku oskarżenia o zlecenie zabójstwa żony.

Uśmiechnęła się i odparła, że nie wyobraża sobie żadnej.

Lauren zupełnie się nie przejęła tym, że zawiozłem przeżywającego ciężki atak choroby Kimbera do domu Raymonda Wellego. Zaniepokoiła się natomiast, usłyszawszy, że rąbnąłem Barretta w głowę kolbą pistoletu. Jedyny świadek, który mógłby potwierdzić, iż działałem w samoobronie, był bowiem nieprzytomny, kiedy widziałem go po raz ostatni. Lauren zadała mi jeszcze kilka pytań, pocałowała mnie znowu i wyszła. Musiała załatwić parę spraw.

Wróciła po trzydziestu minutach.

Chciałabym, żebyś dobrze się zastanowił, zanim odpowiesz – rzekła, oparłszy się plecami o drzwi. – Czy powiedziałeś komukolwiek prócz mnie, że Welle jest odpowiedzialny za zamordowanie swojej żony?

– Nie. Nie miałem możliwości specjalnie się rozgadać, zanim zaczęli traktować mnie jak przestępcę.

I jesteś absolutnie pewien tego, co Welle ci powiedział?

– Tak, przyznał, że zorganizował zamordowanie Glorii. Zawarł z Brianem Sample układ, gwarantując mu, że jego rodzina otrzyma wypłatę z polisy. Przedstawił mi motywy i plan działania, wszystko.

– Złożysz zeznanie przeciwko niemu? Oczywiście.

Oczy Lauren pojaśniały.

– To dobrze. Policja zdaje się nic o tym nie wiedzieć. Zamierzam im zaproponować małą transakcję. Przypuszczam, że to wystarczy, żebyś stąd wyszedł.

– Wspaniale. Masz jakieś wieści o Kimberze?

– Przeżył operację i potwierdził twoją wersję śmierci Phila.

– To świetnie – gwizdnąłem przez zęby i wyrzuciłem w powietrze zaciśniętą pięść, zupełnie jak Sam na hokejowych meczach.

Lauren podeszła do mnie i mocno mnie objęła.

– Zwykle nie robię takich rzeczy z moimi klientami – mruknęła pod nosem.

– Zwykle?

– Jeżeli już, to tylko z jednym klientem naraz.

Przesłuchanie przed komisją śledczą trwało ponad trzy godziny. Lauren towarzyszyła mi przez cały czas. Zrelacjonowałem dokładnie wydarzenia poprzedniej nocy. Odwiedziny u Raya. Jazda do Clark. Wiatrołom. Śmierć Phila Barretta. Śmierć Cathy Franklin. Rzekome odnalezienie zwłok Dorothy Levin. Wydostanie Flynn i Russa ze skalnej pieczary zasypanej lawiną pni. Napad panicznego lęku u Kimbera i decyzja szukania dla niego ratunku na ranczu przy Silky Road. Konfrontacja z Rayem Welle i jego przyznanie się, że zlecił Sample’owi zamordowanie Glorii. Schowek koło pokoju gościnnego.

Powiedziałem wszystko, co było mi wiadome. Trzy razy.

Dziesięć po szóstej wręczono mi kopertę z kluczykami od samochodu i portfelem. Byłem wolny. Znalazłem mój wóz na parkingu przed komendą.

Przy wejściu na parking czekał na nas Sam.

– Gdybyś był moim synem – powiedział, uśmiechając się szeroko – nie pozwoliłbym ci wychodzić z domu bez hełmu na głowie.

– A przynajmniej bez prawnika pod ręką – odparłem i pocałowałem Lauren w policzek. – Dzięki, Sam, za podwiezienie mojej żony.

– Mam nadzieję, że wasz bobas też jest z tego zadowolony – stwierdził Sam. – Domyślam się, że cię zwolnili.

– Na to wychodzi. Zapłaciłem im za to pewnym kongresmanem. Sam uniósł brwi i zmarszczył czoło.

– Welle?

– Tak. Zamordował swoją żonę – wyjaśniłem. Sam wybałuszył na mnie oczy.

– Naprawdę? Mówiłem ci, że historia z wzięciem jej jako zakładniczki wydała mi się bez sensu. Znasz szczegóły? Wiesz, jak to zrobił?

– Wiem. Ale może odłożymy to na później?

– Jasne – zgodził się Sam i wskazał dłonią swojego dżipa cherokee. Na przednim fotelu siedziała Satoshi. – Satoshi jest bardzo ciekawa, czego dowiedziałeś się o jej siostrze. Wiesz, jak zginęła?

– Tak. Wszystko dokładnie opowiem, ale najpierw muszę wziąć prysznic i przespać się trochę. Muszę odzyskać jasność myśli. Zapytaj Satoshi, czy jej to odpowiada.

Sam podszedł do dżipa, zamienił kilka słów z Satoshi, a potem wrócił do mojego samochodu.

– Powiedziała, że czekała na to całe lata, więc parę minut czy godzin nie ma żadnego znaczenia.

Gdy ja siedziałem w areszcie, pokoje w naszym pensjonacie zostały przydzielone na nowo. Pokój Kimbera zajęły Satoshi i Flynn, a Sama umieszczono razem z Russem. Byłem zachwycony, że mogę znowu dzielić łoże z Lauren.

Przez prawie dwadzieścia minut pluskałem się pod prysznicem. Kąpiel mogłaby być jeszcze przyjemniejsza, gdyby Lauren zaoferowała się, że umyje mi plecy. Ale nie zrobiła tego.

Russ załatwił z panią Libby, że zjemy kolację wszyscy razem w zarezerwowanej tylko dla nas jadalni. W zamian zaoferował jej pikantne informacje o tym, co wydarzyło się w wiatrołomie, a o czym doniosłaby dopiero jutrzejsza poranna prasa. Libby zamówiła potrawy z dostawą na naszą ucztę. Piwo i wino miała podać z własnych zapasów. Russ podejrzewał, że aż się pali, byśmy ją także zaprosili. Zapytał, co sądzę o udziale pani Libby w naszym posiłku. Sprzeciwiłem się temu pomysłowi. Spytał więc, czy chciałbym zaprosić Percy’ego Smitha. Znów odpowiedziałem przecząco. Chciałem, żeby była to bardzo intymna kolacja.

Zapachy przywiezionych specjałów spodobały mi się. Wyczułem woń czosnku i aromat curry, kiedy wytarłszy się po kąpieli, zabrałem się do golenia półtoradniowego zarostu. Robiłem to krótkimi pociągnięciami, starając się zapanować nad trzęsącymi się rękami. Opadła mnie groza przeżyć, jakie stały się moim udziałem. Czułem wyrzuty sumienia z powodu tego, co przydarzyło się Kimberowi, ale najwięcej współczucia budził we mnie Dell Franklin.

Lauren uznała najwyraźniej, że za długo siedzę w łazience, bo w końcu weszła do środka bez pukania i objęła mnie od tyłu.

– Nic się nam nie stało – szepnęła. – Żadnemu z nas trojga.

44.

Kolacja w pensjonacie nie była radosną ucztą. Przypominała po trosze sabat czarownic, którym udało się uniknąć spalenia na stosie, a po trosze irlandzki obrzęd czuwania przy zwłokach. Nie brakowało wprawdzie tych, którzy wyszli cało z opresji, ale były też ofiary, które należało opłakać. No i trzeba było opowiedzieć mnóstwo rzeczy.

Satoshi czekała na mnie w małym saloniku. Wziąłem ją za rękę i zaprowadziłem do pustej, hotelowej kuchni, gdzie mogliśmy być sami. Przysiadła na krawędzi kamiennej lady.

Wydaje mi się, że nie powinnam słuchać tego na stojąco – powiedziała.

– Ja też powinienem usiąść – odparłem zajmując miejsce na taborecie i przetarłem wierzchem palców zmęczone oczy. – Jest pani gotowa na wysłuchanie mojej opowieści?

Skinęła głową.

– Czekałam na to tak długo.

Wiem, jak umarła pani siostra – zacząłem, a potem nie spiesząc się, opowiedziałem o bezsensownej śmierci Mariko, dając Satoshi czas na przemyślenie każdego szczegółu. Płakała prawie przez cały czas.

– Zginęły jak bohaterki – powiedziała, gdy skończyłem.

– Tak zgodziłem się z nią.

Jej następne pytanie zaskoczyło mnie.

– Co będzie dalej z panem Franklinem? Czy sądzi pan, że zgodziłby się ze mną porozmawiać?

Odpowiedziałem, że nie wiem. Powtórzyłem to dwa razy. A potem dodałem:

– On wie, co zrobił pani Joey. Po prostu domyślił się tego.

Satoshi odchyliła do tyłu głowę. Po chwili spojrzała na mnie uważnie i powiedziała:

– Zastanawia się pan, czy nie zmieniłam zamiaru i nie zamierzam oskarżyć Joeya, prawda?

– Tak, rzeczywiście.

– Nie jestem w stanie udowodnić, że to się wydarzyło. A jeśli go oskarżę, on wszystkiemu zaprzeczy – powiedziała, przyglądając się swojej lewej dłoni, tak jakby się spodziewała znaleźć na niej wypisaną poradę, co ma zrobić. – Moi rodzice nauczyli się jakoś żyć ze świadomością, że została im tylko jedna córka. Może tak samo powinien zrobić Dell Franklin.

Posłała mi ciepły, ale pozbawiony radości uśmiech i poprosiła, żebym zostawił ją na chwilę samą.

Kiedy dołączyłem do reszty towarzystwa, Sam i Lauren przysłuchiwali się Flynn i Russowi, którzy opowiadali, jak zostali zwabieni do wiatrołomu pod pozorem udzielenia pomocy przy wydobywaniu zwłok Dorothy Levin. Po chwili Flynn przeprosiła nas i wyszła. Chciała odwiedzić Kimbera w szpitalu. Przyszła kolej na moją opowieść. Wyjaśniłem, w jaki sposób do wiatrołomu zwabiono Kimbera i mnie, co się stało z Philem Barrettem, a potem z Dellem i Cathy Franklinami.

Była już prawie północ, gdy Russ odpowiedział na ostatnie pytanie dotyczące Raymonda Wellego i wypadków na ranczu przy Silky Road.

– Najwyższy czas, żebym poszła do łóżka – powiedziała Lauren. – Jeżeli ja czuję się tak zmęczona, to wy wszyscy musicie padać z nóg.

– Ja na pewno – stwierdziła Satoshi.

W tym momencie odezwał się telefon komórkowy w kieszeni Russa. Russ wstał, podszedł do okna we wnęce i dopiero tam odebrał. Dochodziły do mnie tylko fragmenty jego rozmowy.

Wreszcie wrócił do stołu i oznajmił:

– Zdaje się, że Flynn i ja jeszcze dziś w nocy wrócimy do Waszyngtonu. Kimber, co mnie specjalnie nie dziwi, chce się znaleźć w swojej twierdzy, zanim prasa odkryje, co tu się wydarzyło. Poprosił anestezjologa o zastrzyk znieczulający, dzięki czemu nie będzie czuł bólu przez najbliższych dziesięć godzin. Chirurg nie przejął się specjalnie tym, że opuszcza szpital, ale… Russ wzruszył ramionami -… Kimber opłacił pielęgniarkę, żeby odwiozła go do domu. A Dell Franklin załatwił sprawę transportu. Odrzutowiec Joeya będzie czekał na lotnisku. Flynn kazała mi spakować jej rzeczy i dołączyć do nich w samolocie.

– Czy Della wypuścili z aresztu? – spytałem.

– Zdaje się, że wpłacił kaucję.

– Alan, powinniśmy pożegnać się z Kimberem – zwróciła się do mnie Lauren. – To ważne.

– Ja też chciałabym się z nim zobaczyć, zanim wyjedzie – odezwała się Satoshi. – Muszę mu podziękować.

Trzy kwadranse później byliśmy już na lotnisku Yampa Valley. Satoshi, Lauren i ja dojechaliśmy tam, ściśnięci na tylnym siedzeniu starego dżipa Sama.

Odrzutowiec był gotowy do startu. Hans także. Stał u szczytu schodków z rękami założonymi do tyłu.

Flynn czekała na nas na płycie lotniska. Opaska na jej oku, pokryta maleńkimi, opalizującymi gwiazdkami, wyglądała jak nocne niebo nad górskim łańcuchem Routt Divide.

– Kimber jest już w środku – powiedziała. Przed odlotem chciałby porozmawiać sam na sam z Satoshi. Z powodu tej… hmm… przypadłości… nie miał nigdy okazji spotkać się z rodzinami ofiar po śledztwach. Zależy mu na tej rozmowie.

Satoshi zawahała się.

– Ten samolot nie jest własnością Joeya? – spytała.

– Nie – odparł Russ. – To wynajęta maszyna.

Satoshi mruknęła coś pod nosem i weszła po schodkach do kabiny. Dalej poprowadził ją Hans.

– Zdaje się, że Kimber czuje się zupełnie dobrze – powiedziała Flynn. Jest w tej chwili pod kroplówką. Pielęgniarka powiedziała, że dzięki blokadzie systemu nerwowego bóle wrócą dopiero za kilka godzin.

– Czy będzie mógł ruszać tą ręką? – zapytała Lauren.

– Chyba tak. Ale rekonwalescencja może być długotrwała. Pomogłem Russowi zanieść do samolotu bagaże. Sam obiecał mu, że odstawi taurusa na parking firmy, z której został wypożyczony, i wrzuci kluczyki do skrzynki na listy.

Po kilkunastu minutach Satoshi ukazała się w drzwiach kabiny i zaprosiła nas do środka.

– Pan Lister chce pożegnać się ze wszystkimi.

Lauren pierwsza weszła na schodki. Gdy była już prawie w progu, przystanęła i wydała cichy okrzyk, tak jakby coś ją zaskoczyło.

– Dobrze się czujesz? – zapytałem ze strachem. Odwróciła się. Jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech.

– Kochanie, właśnie się poruszyło – powiedziała, kładąc obie ręce na brzuchu.

Zrobienie tych paru kroków, które zostały do przejścia przez próg kabiny, zajęło nam dobrą minutę. Samolot wydawał się znacznie mniejszy z tyloma osobami na pokładzie.