171597.fb2
Zamordowane dziewczyny
Poniedziałkowy ranek przyszedł o zwykłej porze. Po niektórych weekendach to proste zjawisko zaskakuje mnie. Ten poniedziałek był właśnie jednym z takich początków tygodnia.
Pojechałem przez miasto do mojego gabinetu przy Walnut Street, żeby przyjąć pacjenta zapisanego na ósmą piętnaście. Lauren pojechała do sądu przy Canyon Boulevardna spotkanie z pierwszym zastępcą koronera. Chcieli omówić jego zeznanie na rozprawie sądowej wyznaczonej na dzisiejsze popołudnie. Lauren miała wątpliwości, czy sprawa potoczy się pomyślnie.
Wszyscy moi pacjenci zjawili się o wyznaczonych porach. Żaden nie miał problemów, z którymi nie mógłbym się łatwo uporać, więc do domu wróciłem akurat na obiad.
Przed domem Adrienne po drugiej stronie trawnika nie pojawił się ani stary saab, ani kremowy lexus. Zabrakło nam odwagi, aby spytać naszą sąsiadkę o jej obecne preferencje seksualne. Zakład pozostał nierozstrzygnięty, więc Lauren i ja nadal dzieliliśmy domowe obowiązki.
Wtorek zaczął się dla mnie tak samo, jak poniedziałek. Przed lunchem miałem przyjąć czworo pacjentów, po – następnych troje. Chciałem wrócić do domu wystarczająco wcześnie, aby pozwolić sobie na dłuższy rowerowy wypad po wiejskich drogach, przecinających otwartą prerię we wschodniej części okręgu Boulder. W poniedziałek po południu Lauren wygłosiła wstępne oświadczenie w procesie o zakończone śmiercią wykorzystanie osoby nieletniej i we wtorek rano miała przedstawić zeznanie pierwszego świadka oskarżenia. Przypuszczała, że rozprawa przeciągnie się przynajmniej do środy, ale była spokojniejsza o rozstrzygnięcie i miała nadzieję, że w przerwie na lunch odbędzie się posiedzenie, na którym zapadnie wyrok. Oceniała zeznania trzech pierwszych świadków jako niepozostawiające żadnych szans obronie. Spodziewała się, że zostaną złożone jeszcze przed południem. Podejrzewała, że jej przeciwnik za adwokackim stolikiem będzie się starał nie dostrzegać faktów albo je przeinaczać.
Wtorkowy obiad ugotowałem ja. Był halibut z rusztu i chińska kapusta na parze w sosie czosnkowym. Dania te zaproponowała Lauren. Ostatnio bardzo dbała o to, żeby w diecie były rybne tłuszcze, czosnek i żelazo. W drodze do domu kupiła bochenek wielozbożowego chleba z piekarni Breadworks przy North Broadway.
Miała się już zabrać do posprzątania kuchni, gdzie zostawiłem straszliwy bałagan, kiedy zadzwonił telefon. Odebrałem go w dużym otwartym pokoju przylegającym do całej zachodniej ściany domu.
Mieszkałem w tym domu już od dawna. Spędziłem w nim dwa okresy samotnej egzystencji, a teraz po raz drugi korzystałem z uroków małżeństwa. Moje żony bardzo się od siebie różniły, a druga była lepszą towarzyszką życia, niż pierwsza. Dom, który kiedyś był zwykłą chałupą, teraz prezentował się nader elegancko. Zeszłej jesieni podjęliśmy z Lauren ambitny plan powiększenia go i przebudowania.
Na szczęście widok z okien pozostał taki sam, jak dawniej.
Nasz dom stoi niemal u samej góry zachodniego stoku Hiszpańskich Wzgórz, we wschodniej części doliny Boulder. W pogodny dzień, a w Kolorado przeważnie panuje znośna pogoda, mamy widok na łańcuch Front Rangę od północnych urwisk Pikes Peak po północne zbocza Longs Peak i od zielonego pasa po wschodniej stronie miasta Boulder aż po masyw Continental Divide. Jeśli Pan Bóg ma piękniejsze krajobrazy za swymi oknami, uwierzę w to dopiero wtedy, gdy przyśle mi na dowód pocztówkę z ich zdjęciem.
W miarę zbliżania się lata dni robiły się coraz dłuższe, a słońce wisiało tak długo nad zachodnim horyzontem, że nie można było siedzieć z twarzą zwróconą w tamtą stronę przy podniesionych roletach. Kiedy usłyszałem dzwonek telefonu, podniosłem słuchawkę i usiadłem plecami do górskiego krajobrazu. Spodziewałem się usłyszeć głos mojej wspólniczki. W godzinach pracy Diana Estevez zostawiła mi wiadomość, że chce porozmawiać o wyjazdowym weekendzie, który planowaliśmy spędzić z nią i z jej mężem Raoulem. Ostatnio Diana dostała kota na punkcie wyjazdów do Taos. Przypuszczałem, że chce nas namówić, abyśmy na weekend pojechali nie na wielkie piaszczyste wydmy, lecz właśnie tam.
– Halo – powiedziałem do słuchawki.
– Alan? Mówi A. J.
Zaparło mi dech w piersi. Dwie zamordowane dziewczynki zdążyły na dobre wylecieć mi z głowy.
– Jak się miewasz? – zapytałem.
Prawie zapomniałem o czekającym mnie zadaniu.
– Dziękują, dobrze – odparła tonem, który wykluczał dalsze wypytywanie o jej zdrowie. Lauren przyjmowała czasami taki sam ton. Wyczuwałem go na kilometr. – Myślę, że pora rozpocząć naszą małą przygodę. Otrzymałam trochę informacji. Masz pod ręką coś do pisania?
– Nie, zaczekaj chwilę. – Pobiegłem do sypialni i złapałem notes, który trzymałem obok łóżka. – Strzelaj.
– Po pierwsze, skontaktowałam się z biurem kongresmana Wellego. Z godną uwagi skwapliwością zgodził się z tobą porozmawiać. Byłam zaskoczona. Welle będzie w Kolorado za mniej więcej dwa tygodnie. Za tydzień od najbliższego piątku leci do Denver na jakieś spotkania i wystąpienia w sprawie zbiórki pieniędzy na jego fundusz, a potem wróci do domu na parodniowy wypoczynek. Udało mi się wstępnie ustalić, że moglibyście się spotkać w następny piątek. Możesz wykonać tę robotę? Mam nadzieję, że tak.
– Postaram się tak urządzić, żebym miał ten piątek wolny. Nie powinno z tym być żadnych problemów. Gdzie chciałby ze mną porozmawiać?
– Spotka się z kilkoma osobami zbierającymi fundusze w budynku, który jego współpracownik nazwał Pałacem Phippsa. Powiedział mi, że tam odbyła się niedawno konferencja na szczycie ośmiu krajów. Wiesz coś o tym? Gdzie to jest? Jeśli chcesz, mogę dowiedzieć się czegoś bliższego.
– Nie trzeba. Już raz tam byłem. Jestem pewien, że znajdę ten budynek.
– Jak sobie życzysz. W każdym razie Welle chce się tam spotkać z tobą tuż przed albo tuż po bankiecie ze zbierającymi fundusze.
– Odpowiada mi i jedno, i drugie.
– Nie ty będziesz wybierał porę. Zadzwonią do ciebie w poniedziałek i powiedzą czy ma to być przed czy po. Myślę, że to z ich strony drobne politykierstwo. Wolą żebyś czekał, aż cię wezwą. Ale czy ja mam prawo kwestionować motywy, jakimi kieruje się taki potężny facet? Powiedzieli mi, że dostaniesz wiadomość od człowieka, który nazywa się Phillip Barrett. On będzie…
– Słyszałem o nim od Percy Smitha. To stary przyjaciel Wellego. Był szeryfem okręgu Routt, kiedy Gloria Welle została wzięta jako zakładniczka i zastrzelona. Za jego czasów zamordowano też te dwie dziewczynki.
– Nie wiedziałam o tym. Interesujące. Teraz Barrett jest jednym z ochroniarzy Wellego, może nawet szefem jego sztabu. Nie wiem dokładnie. I mało mnie to obchodzi. Rola tych ludzi polega głównie na trzymaniu petentów na odległość. Chodzi im o to, żeby trzymać zwykłych ludzi dalej niż o parę kroków od ich szefa. Ale mniejsza o to, Barrett poda ci przez telefon godzinę wybraną przez Wellego na audiencję. Podałam Barrettowi twój telefon do gabinetu i komórkę, ale nie podałam telefonu domowego.
– To dobrze. Cieszę się, że będę miał prawie dwa tygodnie czasu, zanim spotkam się z Wellem. Zamierzam pojechać do Steamboat i spróbować skontaktować się z rodziną Tami Franklin. Rozumiesz, żeby poznać jakieś konkrety na jej temat i dowiedzieć się czegoś o jej znajomości z Mariko. Muszę też dostać zezwolenie rodziców Mariko na przejrzenie dokumentacji z jej psychoterapii u doktora Wellego. Czy jakimś cudem nie masz numeru ich telefonu albo jakichś adresów? Czegokolwiek, co by mi pomogło ich odnaleźć?
– Jeśli jeszcze nie mam, to mogę się dowiedzieć. Prześlę ci je faksem najprędzej, jak będę mogła. Przefaksować ci je do gabinetu czy do domu?
– Przesyłaj wszystko tu, do domu.
– Och, a jutro dostaniesz ode mnie paczkę. Wysłałam ją wczoraj wieczorem na twój adres domowy. Są tam kopie wszystkich dokumentów z pierwszego śledztwa, które mogłyby pomóc w tym, co oboje robimy. Wiesz, zeznania, przesłuchania, raporty. Zaznaczyłam rzeczy, które wydały mi się interesujące. Jest jeszcze coś, co mogłabym dla ciebie zrobić dziś wieczorem?
Wyjrzałem za okno dokładnie w chwili, gdy słońce chowało się za granią Continental Divide. Przez całą Boulder Valley szły ku naszemu domowi mroczne cienie, wydłużając się nieustannie.
– Tylko pewną radę. Uważasz, że powinienem dać do zrozumienia Raymondowi Welle, że jestem mężem jego byłej szwagierki?
A. J. roześmiała się.
– Nie, w żadnym razie. Kiedyś później, przyjdzie może moment, że powiemy mu to bez ogródek. Ale jeszcze nie teraz. Hej, a jak ciąża? – zapytała. – Lauren czuje się dobrze?
– Doskonale. Na razie nie ma żadnych kłopotów. Prawdę mówiąc, odkąd jest w ciąży, wygląda na mniej przemęczoną.
– Słyszałam, że to się zdarza. Nie myśl, że sama to wypróbuję. Czy Mary Wright dzwoniła już do niej?
– Nic o tym nie wiem. Ale Lauren siedziała przez dwa pierwsze dni tygodnia na rozprawach w sądzie.
– Zazdroszczę jej siły. Nie mogłabym pracować tyle co ona. To dla mnie zbyt męczące.
– Wiesz, choroba, na którą obie cierpicie, ma różne oblicza. Nie u każdego powoduje te same następstwa. Mimo wszystko sam się czasami niepokoję, że zbytnio ją wyczerpuje.
A. J. nie paliła się bynajmniej do rozmowy ojej chorobie.
– Jestem pewna, że Mary wkrótce się odezwie – powiedziała. Ledwie odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił znowu. Tym razem dzwoniła Diana.
– Od paru godzin próbuję się do ciebie dodzwonić – powiedziała na powitanie. – Dlaczego nie zainstalujesz u siebie urządzenia informującego, że masz drugą rozmowę?
– Rozmawiałem tylko przez dziesięć minut. A co do tych urządzeń, to nie lubię, jak coś mi klika w uszach.
– A ja nie cierpię sygnału zajęte.
Wzruszyłem ramionami. Taka argumentacja prowadziła do nikąd.
– O co chodzi? – zapytałem. Diana westchnęła.
– Nie wolelibyście pojechać do Taos, zamiast na te wydmy? Jest tam galeria, którą koniecznie chciałabym odwiedzić. Mają coś dla mnie. No więc? Tak was proszę… Pojedziemy w te dzikie okolice i obejrzymy bawoły kiedy indziej…
Faks z adresami i numerami telefonów państwa Hamamoto nadszedł w pół godziny po tym, jak poddałem się w sprawie wyjazdu do Taos.
Okazało się, że pan Hamamoto mieszka w Kolumbii Brytyjskiej, jego żona przebywa w Japonii, a ich druga córka kończy właśnie Uniwersytet Stanforda w Kalifornii. Zadzwoniłem do pana Hamamoto i zostawiłem mu krótką informację o moim udziale w pracach Locarda i o zainteresowaniu sprawą jego zamordowanej córki. Poprosiłem go, żeby oddzwonił.
Sprawa Lauren rozstrzygnęła się w środę rano. A ponieważ Lauren pracowała na pół etatu, postanowiła wziąć wolne na resztę tygodnia. Ja planowałem zakończyć przyjęcia pacjentów w czwartek po południu. Pięciodniowa prognoza pogody zapowiadała słoneczne dni i chłodne noce. Mogły też pojawić się popołudniowe burze.
Adrienne i Jonas wyrazili chęć zaopiekowania się Emily.
Była to doskonała okazja na wizytę w Steamboat Springs. Do chwili, gdy wyjeżdżaliśmy w czwartkowe popołudnie, pan Hamamoto nie odpowiedział na mój telefon.
Kusiło mnie, żeby pojechać na północ przez Granby, drogą numer 40, bo to trasa z ładniejszymi widokami. Jest jednak dłuższa, a ja wcale nie miałem ochoty piąć się po ciemku na przełęcz Zajęczych Słuchów. Pojechaliśmy więc międzystanową drogą numer 70 do Silverthorne i tam skręciliśmy na północ. Po niecałych dziesięciu minutach zjechałem z dwupasmowej szosy na piaszczyste pobocze i zatrzymałem się. Wskazałem ręką wzgórze po wschodniej stronie i powiedziałem do Lauren:
– To jest mała farma zmarłego Eda.
Widoczny naprzeciwko nas napis nad bramą głosił: RANCZO POD NIE TAK ZNOWU LENIWĄ SIÓDEMKĄ.
W zeszłym roku moja kilkunastoletnia pacjentka, trochę młodsza od Tami Franklin, przeżyła w jednej ze stodół przy tej zakurzonej drodze przygodę, która wywróciła do góry nogami całe jej życie. Chociaż odwiedziłem raz to gospodarstwo w towarzystwie znajomego detektywa Sama Purdy’ego, dopiero dziś miałem okazję pokazać je Lauren.
Nie znała szczegółów tragedii, wiedziała tylko to, co podano w oficjalnych komunikatach.
– Więc to zdarzyło się tutaj? – zapytała, trzymając obie ręce na brzuchu? – To, o czym mówiła skorygowana wersja i… Merritt? Strzelanina też zdarzyła się na tej farmie?
Wiedziałem, że Lauren zna odpowiedzi na te pytania, ale mimo to powiedziałem:
– Nie widać stąd stodoły, ale to tutaj. Stodoła znajduje się po drugiej stronie tego osikowego zagajnika. Stąd można dojrzeć tylko mały fragment domu. Słońce odbija się w jego oknach. Widzisz? O tam, trochę w lewo.
– Tak, chyba widzę. – Odwróciła się od wzgórza i wbiła wzrok w drogę. – Nie pozwolimy, żeby coś takiego przydarzyło się naszemu dziecku, prawda? – powiedziała łagodnym, ale pewnym głosem.
Spojrzałem w lusterko wsteczne, czy nikt nie nadjeżdża, i dotknąłem dłonią jej policzka.
– Nie, kochanie. W żadnym razie. – Nie byliśmy aż tak naiwni, aby wierzyć, że możemy uchronić nasze dziecko od wielkich i małych ciosów, jakie niesie ze sobą życie. Ale jako przyszli rodzice potrzebowaliśmy jakiegokolwiek punktu oparcia, swego rodzaju talizmanu chroniącego przed lękiem. Zastanawialiśmy się więc wspólnie, jak zdobyć tę rodzicielską pewność siebie. Choć tego rodzaju troski były dla mnie czymś nowym, uznałem je za przejaw całkowicie naturalnego odruchu.
Wróciłem na szosę i wcisnąłem pedał gazu. Samochód żwawo wyrwał do przodu.
Słońce skryło się już za masywem Gore i wąska dolina, w której płynęła Blue River, pogrążała się w mroku. Resztki dziennego światła zabarwione były czarno-sinymi smugami. Zatrzymaliśmy się w Kremmling, żeby coś przekąsić. Jedząc pizzę, myślałem o płynącej w pobliżu rzece Kolorado. O tej porze roku powinna nieść ze sobą potężne masy wody z topniejących śniegów.
Topniejące śniegi. Spojrzałem w niebo, ciemniejące z każdą chwilą. Mrok, smutek, tragedia, niepokój – takie miałem skojarzenia.
Powód był prosty. Następnego ranka mieliśmy się spotkać z Catherine i Wendellem Franklinami, aby porozmawiać o ich zamordowanej córce Tamarze.
Jazda drogą lokalną numer 129 do Steamboat Springs zajęła nam nieco ponad pół godziny. Szosa wiła się brzegiem rzeki, wspinając się łagodnie pośród rozległych pastwisk i łagodnych zboczy doliny, porośniętych świerkami, jodłami i osikami. Trudno było uwierzyć, że dolina jest częścią łańcucha górskiego obejmującego masywy Gore, Maroon Bells i San Juan.
Na ranczo trafiłem bez problemów. Pamiętałem, co powiedział mi Dell Franklin przez telefon: „Proszę skręcić tuż przed Clark. Zobaczy pan nasze ranczo po lewej stronie drogi. Jeśli dojedzie pan do Clark, będzie to znaczyło, że je pan minął. Stodoła ma nowy dach”. Lauren zauważyła nowy dach i dała mi znak, żebym skręcił. Do rzeki Elk było stąd najwyżej pół mili w kierunku zachodnim. Pole wysokiej lucerny, ciągnące się aż po horyzont, falowało pod łagodnym powiewem wiatru muskającego wierzchołki traw.
Spodziewałem się, że ujrzę parę ludzi w wieku przedemerytalnym, tymczasem Franklinowie nie byli wiele starsi od Lauren i ode mnie. Cathy musiała mieć osiemnaście albo dziewiętnaście lat, kiedy urodziła pierwsze dziecko, córkę Tamarę. Rodzinne gniazdo Franklinów było już puste, podczas gdy my dopiero zaczynaliśmy słać nasze.
– Proszę nam mówić po imieniu – zaproponował Dell. – Siadajcie. Zapraszam na filiżankę kawy i ciasteczka.
Powiedziawszy to, opadł na krzesło, ciężko dysząc. Był tęgi i miał krótkie włosy, które ostatnio znowu zaczęły być modne. Wątpię jednak, czy wiedział wiele o trendach w modzie. Na spotkanie z nami włożył niebieską koszulę polo z długimi rękawami i emblematem cadillaca na piersi, nowe niebieskie dżinsy i miękkie domowe pantofle. Rękawy koszuli miał podwinięte do łokci. Nawet o tej porze roku był opalony, a głębokie zmarszczki na jego skroniach świadczyły o tym, że spędza wiele, pewnie zbyt wiele godzin w górskim słońcu.
Spojrzenie Cathy napełniło mnie smutkiem. W ciągu wielu lat praktyki spotkałem już dziesiątki rodziców, którzy objawiali swój ból w taki sam sposób jak ona. Matki spragnione jakiejkolwiek pomocy dla ich dzieci. We mnie pokładały całą nadzieję. Pragnęły uwierzyć, że zdołam pomóc, ale zarazem były świadome, że może je spotkać kolejne rozczarowanie.
Cathy trzymała na kolanach album z fotografiami.
Miała na sobie stare dżinsy, tak sprane, że materiał zrobił się miękki jak jedwab. Spod bluzki z prawdziwego, a może sztucznego jedwabiu widać było wypłowiałą podkoszulkę.
Siedzieliśmy w pokoju, który Dell nazwał bawialnią. Ja określiłbym go raczej mianem pokoju rodzinnego. Połowę długiej ściany wypełniał kominek obramowany sosnowymi balami okrytymi warstwą kamienia. Stały na nim różne sportowe trofea, wśród których wyróżniały się brązowe figurki golfistów i srebrne golfowe piłki. Kawę podano nam na niskim stoliku.
Miałaby teraz dwadzieścia osiem lat. Miałaby dzieci. A ja byłabym babcią. – Cathy westchnęła i otworzyła leżący na jej kolanach album. Zdjęcie przedstawiało Tami w wieku ośmiu lub dziewięciu lat. Stała przed namiotem z biegówkami na nogach. Zastanawiałem się, dlaczego matka pokazała fotografię córki z okresu wczesnego dzieciństwa. Oczywiście, mogło to nie mieć żadnego znaczenia, ale wydało mi się dziwne, że nie wybrała zdjęcia zrobionego tuż przed śmiercią Tami.
– Ten jej uśmiech… – powiedziała. – Był taki jasny. Widząc go, człowiek cieszył się, że żyje.
Cathy zachowywała się nerwowo i patrzyła na swoje ręce. Przyszło mi do głowy, że pozbawiona uśmiechu córki mogła zapragnąć śmierci. Pomyślałem o życiu kiełkującym w brzuchu Lauren. Poczułem skurcz żołądka i moje skupienie prysło.
– To już ponad dziesięć lat – Cathy uniosła rękę i podrapała się za uchem. W jej głosie pobrzmiewało niedowierzanie. Nie wiedziałem, czy wciąż odczuwała tę tragedię tak, jakby wydarzyła się wczoraj, czy też wylała tyle łez, że wystarczyłoby ich na kilka matczynych żywotów.
Wendell Franklin położył dłoń na kolanie żony. Był mężczyzną o zwalistej sylwetce, więc gest ten wydawał się przejawem tym większej delikatności.
– Wciąż jeszcze bywa ciężko – powiedział. – Rozumiecie… trudno jest pamiętać… ale tak samo trudno zapomnieć.
Cathy zacisnęła palce na dłoni męża i spojrzała w naszą stronę. Zmusiła się do uśmiechu, który sprawił, że w oczach zakręciły mi się łzy.
– Jesteśmy wdzięczni, że zgodziliście się państwo nam pomóc – szepnęła.
Lauren powiedziała, że nasz udział w śledztwie jest ograniczony do konkretnych czynności wyznaczonych przez stałych członków Locarda. Wyjaśniła też, na czym polega jej rola jako miejscowego prokuratora. Gdy skończyła, rzekłem:
– Jak państwo wiecie, jestem psychologiem. Moje główne zadanie to zdobycie informacji o waszej córce. Chciałbym się dowiedzieć, kim była Tami w dniu, w którym dosięgła ją śmierć.
– Nie bardzo rozumiem – Dell uniósł brwi. – W jaki sposób może to pomóc w znalezieniu mordercy?
Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią.
– Im więcej będę wiedział o Tami… im lepiej będę ją znał, tym więcej będę miał szans na to, aby wyobrazić sobie, co skłoniło ją do… – szukałem właściwych słów -… do tego, żeby wejść w konflikt z człowiekiem, który ją zamordował.
Dell chciał coś powiedzieć, ale wyprzedziła go Cathy.
– Ona była taka kochana – rzekła. – Nikomu, kto ją znał, nie przyszłoby do głowy ją zabić. To musiał być ktoś obcy.
– Tami… – Dell potrząsnął głową i uśmiechnął się ciepło – Tami potrafiła być trochę uparta. Ale była naszą córką. Kochaliśmy ją od wschodu do zachodu słońca. Boże, jak my ją kochaliśmy!
Minęło przeszło dziesięć lat, a oni wciąż opłakiwali śmierć Tami. Zauważyłem, że Lauren, która przedtem trzymała ręce na brzuchu, rozłożyła palce obu dłoni i skierowała je w dół, jakby w nieświadomie obronnym geście.
Przez następną godzinę Lauren siedziała z Cathy przy stoliku do kart w niszy przy jednej ze ścian bawialni, przeglądając albumy ze zdjęciami i słuchając wspomnień o córce, bez której Cathy nie wyobrażała sobie życia.
Gdy tylko panie pochyliły się nad albumami, Dell zaprosił mnie na krótki spacer. Chciał mi pokazać przynajmniej część farmy i opowiedzieć – co wydało mi się znaczące – nie o zmarłej córce, ale o żyjącym synu. Zaczekałem, aż zmieni buty w przestronnej sieni, i dopiero potem wyszliśmy na dwór. Dell zaskoczył mnie swoją otwartością i wrażliwością, okazaną w rozmowie o córce. Wybiegając myślą ku tej wizycie, niesłusznie zaszufladkowałem go jako małomównego, starego kowboja. Przypuszczenie to nie odpowiadało prawdzie. Zaczynałem uważać Della za człowieka o bogatym życiu wewnętrznym, który nie zdołał uciec przed własnym bólem ani przed cierpieniem swojej żony.
Według jego słów, farma miała „całe mnóstwo hektarów”.
– Większość ziemi kupił mój ojciec. Ja dodałem tylko tu i ówdzie po kawałku. Postawiłem kilka nowych budynków i, oczywiście, wprowadziłem nowe technologie, choć ojciec byłby pierwszy, żeby je stosować, gdyby tylko istniały w jego czasach. Ale głównie dbałem o kontynuowanie tego, co on sobie wymarzył. Wie pan, traktuję to gospodarstwo, jakby zostało powierzone mojej opiece.
– Chyba rozumiem – powiedziałem. Słowo „opieka” wydało mi się bardzo trafne.
– Zacząłem też hodować zwierzęta. To mój dodatek do ojcowskiej wizji. Idzie mi z tym całkiem dobrze. Uwielbiam wszystko, co wiąże się z hodowlą. Czy ma pan jakieś pojęcie o prowadzeniu farmy?
Szedłem o krok za nim dróżką prowadzącą do stodoły z nowym błyszczącym dachem.
– Raczej niewielkie – odparłem. – Mniej więcej takie, jak o gospodarce Serbii.
Dell roześmiał się.
– Większość ludzi nie zna się na tym. Ale niektórzy wyobrażają sobie, że wiedzą, na czym to polega. Myślą, że farmę może prowadzić pierwszy lepszy półgłówek. Inni znów udają że mają o tym jakieś pojęcie. Tami uwielbiała nasze gospodarstwo. I naprawdę rozumiała, jaki jest sens prowadzenia go. Ile wysiłku kosztuje wyżywienie takiego potwora i ujarzmienie go. Cathy i ja mieliśmy nadzieję, że Tami tu zostanie i wyjdzie za kogoś, kto chciałby poprowadzić farmę razem z nią.
– A Joey? Nie okazuje żadnego zainteresowania farmą? – Znałem odpowiedź, ale chciałem ją usłyszeć z ust Della.
– On? Nie, zupełnie nie. Ma tego swojego golfa i chyba nie potrzebuje niczego innego. Nigdy nie widziałem nikogo, kto byłby tak pochłonięty jednym rodzajem działalności. – Dell pokręcił głową, najwyraźniej zakłopotany postawą syna. – Okręg Routt jest pod tym względem bardzo uprzywilejowany. Wie pan, że w naszych górach można grać w golfa prawie tak długo jak w Denver? W dobrym roku sezon trwa od początku maja do końca października. Ten teren nie jest położony aż tak wysoko, jak ludzie sobie wyobrażają. Tylko nieco ponad dwa tysiące metrów. Zaskoczyło to pana, prawda? Mimo wszystko nie wiem, dlaczego Joey jest w tym aż tak dobry. Mam na myśli golfa. Niektórzy ludzie mają po prostu smykałkę do pewnych rzeczy. Zwrócił pan na to uwagę?
Odparłem, że tak, zauważyłem to.
Pierwsze dwie przegrody we wnętrzu ogromnej stodoły zostały przebudowane na pole do golfa pod dachem. Podwyższenie do wybijania piłki. Ogromna sieć do chwytania piłek. Komputer do mierzenia i analizowania jakichś parametrów. Może odległości? Nie gram w golfa, nie miałem więc pojęcia, o co mogło chodzić.
– Ja sam też trochę gram – powiedział Dell. – Od lat należę do małego klubu, który znajduje się przy drodze numer czterdzieści. Tak naprawdę zacząłem grać tylko po to, żeby mieć pretekst do spotykania się z kolegami. Ale idzie mi marnie. Jest tam pole z dziewięcioma dziurami i jeżeli mam szczęście, przekraczam pięćdziesiąt punktów. Ze dwa razy w sezonie. Nie miałem nigdy dość czasu, żeby zagrać na polu z osiemnastoma dziurami. Tracę więcej piłek, niż mam cierpliwość je liczyć. Kiedy Joe miał z pięć albo sześć lat, lubił jeździć ze mną do klubu. Czasami udawało mu się trafić. Od początku miał do tego dryg. Był jedynym chłopakiem, jakiego znałem, który wolał grać w golfa, niż jeździć na nartach, więc któregoś roku urządziłem mu ten teren pod dachem – ciągnął Dell, wskazując ręką na kryte pole. – Nie od razu wyglądało to tak jak teraz. Na początku było tu trochę sztucznej darni przybitej gwoździami do podłogi i siatka, którą powiesiłem, żeby nie zabijał piłką zwierząt. Potem dodawałem po kawałku, w miarę jak grał coraz lepiej. A później… rozumie pan… Joey stał się dla mnie… takim, no, zbawieniem. Kiedy miałem dość życia z powodu tego, co zrobili z Tami, dzięki Joeyowi dziękowałem Bogu za to, że żyję. Nie wyobraża pan sobie, jak mi to pomagało. Oczywiście, pomógł mi także Kościół. Ale gdy życie stawało się nie do zniesienia, właśnie Joey pomagał mi utrzymać piłkę na torze.
Nie miałem pojęcia, jak Dell Franklin przyjmie moje następne słowa. Mimo wszystko wypowiedziałem je:
– Cierpiał pan bardziej niż Cathy, prawda?
– Och, jasne, że tak – odpowiedział bez namysłu, uderzając czubkiem buta o podłogę. – Cathy była najlepszą przyjaciółką Tami. Tami była jej ukochanym dzieckiem. Proszę mnie źle nie zrozumieć, Cathy kocha także Joeya. Ale… on nie potrafił zapełnić luki, jak powstała, kiedy Tami została…
Nie był w stanie wykrztusić „zamordowana”, „zabita” albo „zmasakrowana”, czy jakiegokolwiek innego słowa, które określało straszliwy los, jaki spotkał jego jedyną córkę.
Próbowałem pamiętać, po co tu przyjechałem. Musiałem zachować dystans wobec cierpienia Della.
– Więc to nie Mariko była najlepszą przyjaciółką Tami? – zapytałem.
– Miko była tu nowa. I dla Tami, i dla nas. Poza tym… jakby to określić? Wie pan, była kimś egzotycznym. Myślę, że właśnie jej inność zaintrygowała Tami, która spędziła tu całe swoje życie. Nie widywaliśmy w tych stronach zbyt wielu Japończyków, dopóki nie kupili terenów narciarskich. Przypuszczam, że większość z nich jeździła do Vail i Aspen. Tu przyjeżdżali tylko amerykańscy turyści i przeważnie sami biali, tacy jak my. Przez pewien czas mieliśmy trochę Meksykan, kiedy poprawiła się im sytuacja materialna. Ale i oni chętniej jeżdżą do Vail i do Aspen. A więc dziewczęta zaprzyjaźniły się. Miko mogła jeździć z Tami na nartach. Milej im było nabijać sobie razem guzy. Niewiele dziewcząt chciało szaleć na śniegu. Ale mówiąc o Cathy i o Tami, mam na myśli coś więcej. Zwierzenia i całą tę babską romantykę. One miały jakieś swoje specjalne tajemnice.
– Czy Joey nadal tu mieszka? – zapytałem.
Uśmiechnął się. Najwyraźniej moje pytanie przyniosło mu ulgę.
– Widujemy się z nim często. Ma teraz wielki, elegancki dom koło San Diego. Oczywiście z polem golfowym. Jeździmy do niego. On też przyjeżdża do nas.
– Ma samolot – wtrąciłem. – Łatwiej mu podróżować. Dell pokręcił głową.
– Joey ma różnych doradców. Agentów. Menedżerów. Ten odrzutowiec był ich pomysłem. Chcieli, żeby stawał do gry wypoczęty i zrelaksowany. Ustąpił im. Uważam, że traci przez to kupę forsy. Ale to jego pieniądze, a ja tylko od czasu do czasu staram się go przekonać, żeby zrobił z nich dobry użytek.
Postanowiłem sprawdzić, jak Dell zareaguje na wzmiankę o tym, że Lauren i ja lecieliśmy samolotem Joeya.
– Zawieźli nas tym odrzutowcem do Waszyngtonu na zebranie Locarda. Byłem bardzo wdzięczny za to ułatwienie.
Dell kiwnął głową.
– Tak, wiem. Powiedziałem mu, że przynajmniej to może zrobić dla swojej siostry.
Mimo iż w tonie jego głosu nie wyczułem nawet cienia niechęci, odpowiedź zaskoczyła mnie. Użyczenie nam samolotu było pomysłem Della, nie Joeya.
– A jak układały się ich wzajemne stosunki? Mam na myśli Joeya i Tami.
– Bardzo dobrze. Nie było między nimi żadnych tarć. Typowy bratersko-siostrzany układ. Taki jak trzeba.
Odczekałem całą długą minutę w nadziei, że Dell opowie coś więcej. Ale on nie kontynuował tematu. Spróbowałem podejść go z innej strony.
– Ranczo musi wydawać wam się puste. Odpowiedział bez namysłu:
– Powtarzam jej bezustannie, że do tej pory oboje na pewno by już stąd wyfrunęli. Tami wyszłaby za mąż i wyjechała. Może do Denver. Mieszkałaby bliżej pana niż nas. A Joey… zrobiłby, co by zrobił. Wszystko jedno, co.
– Takie argumenty chyba nie pomagają Cathy. Mam rację? Dell uśmiechnął się.
– Bystry z pana facet. Wyczytał pan to na jej twarzy, tak? Ona wciąż jeszcze nie może żyć bez Tami. Choć upłynęło tyle lat. Mam nadzieję, że pan i pańscy przyjaciele znajdziecie odpowiedzi, które uwolnią ją od tego ciężaru. Właśnie dlatego bierzemy na siebie wszystkie te kłopoty. Dlatego jestem gotów poruszyć ziemię na grobie mojej córki. Mam nadzieję, że to uwolni nas wszystkich.
Rozumiałem, co ma na myśli, i powiedziałem mu to. Wyszliśmy ze stodoły. Dell usiadł za kierownicą terenowego pojazdu z balonowymi oponami, a ja wdrapałem się na fotel pasażera.
– Gadanie idzie mi lepiej, kiedy prowadzę – wyjaśnił.
– Może opowie mi pan o Tami?
Ruszył prosto przed siebie, w kierunku odległych pół, i dopiero po chwili zaczął mówić. Powietrze było przejrzyste jak źródlana woda. Unosił się w nim zapach skoszonego siana.
Później, idąc przez Steamboat Springs w poszukiwaniu baru, w którym można by zjeść lunch, zaczęliśmy porównywać nasze wrażenia. Lauren odezwała się pierwsza:
– Cathy mówi, że Dell był dla niej, to znaczy dla Tami, zbyt surowy. Uważał, że trzeba ją ujarzmić jak dzikiego konia. Tami nie odpowiadała ta ojcowska terapia, więc trzymała się raczej z dala od Della. Zażywała pigułki antykoncepcyjne, a zaczęła na krótko przed swoimi piętnastymi urodzinami. Dell nie miał o tym pojęcia, a gdyby się dowiedział, spowodowałoby to masę kłopotów.
– Czy Cathy jest pewna, że Tami uprawiała seks?
– Tak. Twierdzi, że nigdy nie pytała córki, z kim. Raz tylko spytała, czy zna tego chłopaka. Tami odpowiedziała: „Mamusiu, znasz przecież wszystkich”. I na tym się skończyło.
– Mów dalej.
– Przynajmniej kilka razy Cathy zauważyła, że dzieciaki gdzieś chodzą i piją alkohol. Tami i jej towarzystwo. Dell nie wiedział i o tym. Starała się sama przemówić Tami do rozumu i nakłonić ją, żeby się ustatkowała. Użyła tego właśnie słowa: „ustatkowała”.
– Czy to już wszystkie złe wiadomości?
Szliśmy właśnie aleją Lincolna, długą arterią przecinającą niczym kręgosłup śródmieście Steamboat. Lauren zatrzymała się, żeby rzucić okiem na wywieszone na zewnątrz menu kawiarni z szyldem „U Winony”. Przy stolikach stojących na chodniku wzdłuż jezdni siedziało mnóstwo ludzi, co odczytaliśmy jako zachęcający sygnał.
– Tami miała drobne kłopoty w szkole. Raz opuściła popołudniowe zajęcia i wybrała się z paroma kolegami i koleżankami na narty. Wszyscy zostali przyłapani i przesiedzieli jakiś czas w kozie. Innym razem pobiła się w stołówce, kiedy wstawiła się za jakąś przyjaciółką. Znowu została przyłapana. Cathy mówi, że Dell był dumny z tego jej postępku. Gdy była w pierwszej klasie, weszła w konflikt z nauczycielem przedmiotów ścisłych. Twierdziła, że był niesprawiedliwy. Skończyło się na tym, że musiał interweniować dyrektor. Także w tym przypadku Dell stanął po jej stronie. Jak ci się to podoba?
Ostatnie pytanie Lauren odnosiło się do menu. Nie przyglądając się zbytnio liście potraw, powiedziałem, że owszem.
– Usiądziemy?
– Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy przed jedzeniem pospacerowali jeszcze trochę? Masz dość sił? O ile pamiętam, to najładniejsza ulica w śródmieściu Steamboat. Gdyby zachciało ci się jeść, możemy zrobić kółko i wrócić tutaj. Ta część miasta nie zmieniła się specjalnie, zauważyłaś? Ale na terenach narciarskich w górskiej wiosce zbudowali ostatnio mnóstwo nowych rzeczy.
– Nie wiem, czy byłabym tym zachwycona całą tą nowoczesnością.
Ja też nie byłem nią zachwycony, ale nie chciałem tracić z oczu Tami i Miko.
– To jak, pospacerujemy jeszcze trochę? – ponowiłem pytanie.
– Czuję się świetnie – odparła Lauren. – Chodźmy.
Ruszyliśmy dalej. Przyszła kolej na moją relację z rozmowy z Dellem.
– To zabawne – powiedziałem – jeśli wziąć pod uwagę, co Cathy powiedziała na temat stosunków Tami z ojcem, ale Dell koncentrował się na zaletach córki. Prawie nie wspomniał o kłopotach, jakie z nią mieli. Powiedział mi, że pracowała jako opiekunka w szkółce niedzielnej i że pomagała w szkole uczniom młodszych klas. Wtedy żyła jeszcze matka Della, którą Tami uwielbiała. Mieszkała tu, w mieście, i Tami zaglądała do niej po lekcjach parę razy w tygodniu, żeby jej poczytać albo pomóc w pracach domowych czy zakupach. Dell był też dumny z tego, jak radziła sobie ze zwierzętami i jeździła na nartach. Do licha, prawdę mówiąc, był dumny prawie ze wszystkiego, co robiła jego córka.
– Słuchając Cathy, odniosłam wrażenie, że miał raczej krytyczny stosunek do Tami – powiedziała Lauren.
– W rozmowie ze mną zupełnie tego nie okazał. Ani razu nie rzuciło mi się to w oczy. Czy Cathy wspomniała ci, że gdy Tami miała dwanaście lat złamała nogę i przez całą wiosnę chodziła w gipsie?
– Nie.
– Zjeżdżała na nartach ze stromego urwiska, sprowokowana przez chłopaka, na którym chciała wywrzeć wrażenie. Grzmotnęła o ziemię i złamała sobie kość goleniową. Dell określił to jako „diablo głupią sprawę”, ale ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że złościł się o to na nią. Opowiedział tę historyjkę, żeby mi pokazać, jakie z niej było ziółko. Wiesz, nie zawsze robiła to, co należało. Nie była złą dziewczyną, ale zdarzało jej się robić nieprzemyślane rzeczy. Chyba chciał dać mi do zrozumienia, że podejmowała czasami błędne decyzje. Pod wpływem impulsu. Obawia się, że któraś z tych decyzji mogła mieć coś wspólnego z jej zamordowaniem. Czy to trzyma się kupy?
– Jasne. Była jeszcze dzieckiem. Rzucała się w ryzykowne przedsięwzięcia.
– Możliwe. A Dell był świadomy jej niedojrzałości.
Lauren przystanęła i wskazała ręką stado ptaków lecących w zwartym szyku nad doliną.
– To ciekawe, w jakim kierunku zmierzają jego wspomnienia. Wspomnienia Cathy koncentrują się na czymś innym. Mówiła przede wszystkim o zamiłowaniu Tami do robienia rzeczy zarezerwowanych dla dorosłych. Takich, jak alkohol i seks. Może nie lubiła tego, co u jej córki było jeszcze dziecinne.
– Albo może chciała w niej widzieć osobę dorosłą – dodałem.
– Możliwe.
– Dell mówi, że Tami miała mocny charakter. Domagała się, żeby wyjaśniał jej „wszystkie cholerne rzeczy” i dlaczego ma je robić bądź nie robić. Była gotowa spierać się o wszystko. Oglądając telewizję, potrafiła kłócić się z Lanym Greenem o pięciodniową prognozę pogody. Ale Dell nie sądzi, że Tami wymknęła się spod rodzicielskiej kontroli. Daleko jej było do tego. Stwierdził, że Joey był pod wieloma względami trudniejszym dzieckiem. Zastanawia mnie, przed czym to Cathy chciała ją uchronić. Rozumiesz, dlaczego uważała, że Tami powinna trzymać się z dala od ojca? Czy powiedziała coś o jej nieposłuszeństwie? O problemach z karnością?
– Co masz na myśli?
– Jakieś zatargi między Tami i ojcem?
– Chodzi ci o obelżywe słowa?
– Także o to. Ale przede wszystkim próbuję zrozumieć, dlaczego rodzice traktowali ją tak różnie.
– Cathy nie powiedziała mi nic, co odnosiłoby się do tej sfery, ale ja nie pytałam jej o to. Czy dowiedziałeś się od Della czegoś na temat Mariko?
Kiwnąłem głową.
– Dell bardzo ją lubił. Nazywał ją Miko. Tak samo jak Tami. Powiedział, że była grzeczna, koleżeńska, miła. Pełna życia. Stwierdził, że gdyby Tami pozbyła się swojej zapalczywości i uporu, byłaby taka jak Miko Hamamoto.
– Zabawne. Odniosłam wrażenie, że Cathy nie była zachwycona tą Mariko. Poza tym nazywa ją Mariko, a nie Miko. Powiedziała mi, że przyjaźń z Mariko nie była przypadkowa, bo Tami urzeczywistniła w ten sposób jeden ze swoich zamysłów.
– Zamysłów?
Lauren chwyciła mnie za przegub dłoni.
– Tak, ich przyjaźń była swego rodzaju miłosiernym uczynkiem ze strony Tami. Cathy powiedziała, że Tami zaopiekowała się Mariko. Przyprowadziła do domu tę Japoneczkę, tak jak się przynosi małego, zabłąkanego szczeniaczka. Zdaniem Cathy, ich przyjaźń nie miała szans na przetrwanie.
Po lunchu Lauren zdrzemnęła się. Nie miała zamiaru tego robić, ale gdy tylko wróciliśmy do pokoju, zrzuciła buty, ułożyła się na środku królewskiego łoża, zwinęła w kłębek i zasnęła. Traktowała te codzienne drzemki jako ofiarę składaną z bólem serca bogom, którzy zesłali na nią stwardnienie rozsiane. Odświeżały ją choć nie zawsze. Czasami budziła się oszołomiona i zdezorientowana, a wtedy proces ponownego aklimatyzowania się zabierał kolejną godzinę z jej aktywnego życia. Konieczność wprowadzania tego interludium do dziennego rozkładu zajęć złościła ją.
Zatrzymaliśmy się w pensjonacie u stóp Howelsen Hill. Pokoik był mały i miał mansardowe okna w dwóch ścianach. Ściany pokryto tapetą w prążki, które zdawały się obiegać we wszystkich kierunkach okrągłe okienka. Złapałem się na tym, że podświadomie przechylam głowę, starając się śledzić je wzrokiem. Pokój miał też zgrabny balkonik wielkości wanienki do mycia nóg. Gdy Lauren zasnęła, wcisnąłem krzesło na balkonik i zacząłem robić notatki na laptopie, pociągając od czasu do czasu łyk dietetycznego napoju, który przyniesiono mi z lodówki na dole.
Powietrze w Steamboat było przejrzyste, a bezchmurne niebo miało odcień łagodnego błękitu. Tego popołudnia burza ominęła miasto, lecz od północy dochodziły odgłosy grzmotów.
Przeczytałem notatki dopiero po zapisaniu pięciu stron. Zmieniłem to i owo i zapełniłem trzy dalsze. Tami nabierała w mojej wyobraźni realnych kształtów prędzej, niż się spodziewałem, a kwestie tyczące jej stosunków z rodzicami i ich wzajemnych układów kryły w sobie możliwości, które mogły prowadzić do dalszych odkryć.
Wiedziałem jednak, że muszę porozmawiać z Joeyem Franklinem. Nie dlatego, że nie mogłem go wykluczyć z kręgu podejrzanych, ale z tego powodu, że po rozmowie z nim mógłbym spojrzeć na rodzinę Franklinów z szerszej perspektywy. Musiałem jakoś uporządkować rozbieżności w ocenie córki u Della i Cathy. A. J. Simes na pewno nie będzie miała nic przeciw temu, żebym nieco rozszerzył horyzont w powierzonym mi fragmencie śledztwa.
Lauren obudziła się tuż przed czwartą. Przyszła na balkon i objęła mnie od tyłu, tak że poczułem na plecach jej piersi.
– Chciałabym zobaczyć to ranczo, zanim się ściemni – powiedziała. Jej słowa zaskoczyły mnie.
– Chcesz wrócić na ranczo Franklinów?
– Nie, chciałabym przyjrzeć się ranczu przy Silky Road. Temu, na którym została zamordowana Gloria Welle. Nie wiem czemu, ale po prostu czuję, że powinnam je zobaczyć.
Nie miałem żadnych konkretnych planów na popołudnie. Perspektywa jeszcze jednej wycieczki na wieś wyglądała zachęcająco.
– Wiesz, gdzie to jest? – spytałem.
– Nie.
– Jestem pewien – powiedziałem – że właścicielka naszego pensjonatu będzie wiedziała, jak tam dojechać.
Właścicielka hotelu rzeczywiście wiedziała.
Ranczo Silky Road położone było przy tej samej lokalnej drodze, przy której znajdowała się farma Franklinów, tyle że dużo bliżej miasta. Wskazówki były precyzyjne, więc zabłądziłem tylko raz i musiałem się cofnąć do zjazdu na Silky Road, znajdującego się tuż za mostkiem nad Szalonym Potokiem.
Ranczo rozciągało się na zachodnim stoku szerokiego kanionu w kształcie podkowy, a większą część jego powierzchni zajmowała falująca łagodnie preria. Przypuszczałem, że leży mniej więcej na tej samej wysokości co dolna baza terenów narciarskich na Mount Werner, czyli około dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza. Widok w ten późnowiosenny dzień był wspaniały. Zielone pola zalane były potokami słońca, które połyskiwało w koronach drzew i skrzyło na spływającej rzeką Elk lodowatej wodzie z roztopów. Dolinę wypełniała cisza, zmącona tylko szumem wiatru.
Pani Libby, właścicielka pensjonatu, wraz ze wskazówkami, jak mamy jechać, przedstawiła nam skróconą wersję historii rancza w ostatnim okresie. Raymond Welle nie sprzedał go po śmierci Glorii, zastrzelonej w roku 1992 przez Briana Sample’a. Przez rok po morderstwie mieszkał w wynajętym wieżowcu w pobliżu terenów narciarskich, a potem wrócił na ranczo. Nadal prowadził praktykę psychologa, ale coraz więcej czasu poświęcał swemu radiowemu programowi, który zaczęło transmitować kilkadziesiąt małych stacji nadawczych i który gromadził coraz liczniejsze audytorium. Po upływie następnego roku program wszedł na antenę ogólnokrajową.
Gdy Raymond mieszkał w mieście, wielkiego domu doglądały mieszkające na ranczu Ranelle i Jane, czyli „dziewczęta”, jak je nazwała nasza gospodyni. Welle nigdy nie podzielał wielkiej pasji swej żony do koni, więc wkrótce po jej śmierci sprzedał całe stado i pozamykał stajnie. Dwaj stajenni zostali zwolnieni. Pani Libby nie wiedziała, dokąd się przenieśli.
Raymond poddał dom niewielkiej renowacji i, według relacji pani Libby, podobno wrócił tam dokładnie w rocznicę zamordowania żony. Zadaszone zagrody i stajnia przestały być używane. Raymond Welle nie znalazł żadnego sposobu, żeby je wykorzystać. Zwolnił też Ranelle i Jane.
Lauren wiedziała, że jej były szwagier nadal żyje samotnie, ale zapytała, czy ożenił się powtórnie.
– Nie, nie okazywał nigdy specjalnego zainteresowania miejscowymi paniami. Jeśli przywiezie tu kiedyś nową żonę, możecie być pewni, że będzie to osoba w typie Jane Fondy. Dama z towarzystwa albo hollywoodzka gwiazda. Zobaczycie, pokaże się tu z jakąś dziewczyną z miasta, kiedy nie będziemy się spodziewać, i oboje zapełnią tę cholerną dolinę Elk bawołami i strusiami. Może nawet emu – odparła gospodyni sarkastycznym tonem, tak jakby uważała się za jedną z miejscowych pań, wzgardzonych przez Raymonda Wellego.
Podjechałem pod główną bramę rancza i zatrzymałem się na zakurzonym poboczu, w cieniu drzew porastających brzegi rzeki. Ruch na lokalnej drodze był niewielki.
Brama była raczej bezpretensjonalna, wykonana z zespawanych trójkątów ze stalowych rur. Jednak podtrzymujące ją obramowanie nie było już tak skromne. Potężne słupy wzniesiono z kosztownego czerwonego kamienia. Każdy miał co najmniej metr szerokości i dobrze ponad dwa metry wysokości.
Na jednym słupie widniała mosiężna tabliczka z napisem: „Ranczo Silky Road – wstęp wzbroniony”. Na skrzynce umocowanej do drugiego znajdował się przycisk domofonu z głośnikiem w stalowej płycie, który miał rozmiary kuchenki mikrofalowej.
Wysiedliśmy z samochodu. Lauren wskazała ręką ku północy i powiedziała:
– Myślę, że to jest dom wybudowany przez Glorię. Tam dalej, w głębi. Widzisz? Koło zagajnika.
Dojrzałem zarysy jakichś budynków i kiwnąłem głową.
– Byłaś tu kiedy? W ich domu?
– Nie. Ani razu.
Wściekły poryw wiatru zakręcił kurzem na prowadzącej do rancza drodze. Przez chwilę przyglądaliśmy się, jak mała trąba powietrzna unosi się i ginie.
– Może byśmy objechali posiadłość wzdłuż parkanu? – zaproponowałem. – Nie wygląda na to, by zaproszono nas do środka.
– Nie, nie trzeba – odparła Lauren. – Chcę tylko rzucić okiem. Wsłuchiwałem się właśnie w szelest wiatru, kiedy nagle ożył głośnik na obramowaniu: „Znajdujecie się na terenie prywatnym. Proszę odjechać. Powtarzam: to jest teren prywatny. Proszę natychmiast odjechać”.
Ochłonąwszy trochę, rozejrzałem się za obiektywem, ukrytym czujnikiem czy innym tego rodzaju urządzeniem. Niczego nie znalazłem, ale nie mogłem pozbyć się uczucia, że obserwuje nas ukryta kamera.
– Jak myślisz, czy to było nagrane na taśmę, czy też mówiła do nas żywa osoba? – zapytałem.
Lauren uniosła brwi i potrząsnęła z niedowierzaniem głową.
– Nie jestem pewna. Ale myślę, że było to nagranie. Poznałam głos byłego szwagra.
Ten sam głos wyrecytował powtórnie ten sam tekst.
– Wygląda na to, że twój były szwagier wolałby, żebyśmy pojechali dalej. Lauren odwróciła się plecami do bramy i mruknęła pod nosem coś, co zabrzmiało jak niezbyt pochlebna uwaga na temat jej byłego szwagra.
Minęła minuta, może dwie. Lauren nie była wielką miłośniczką dreptania w kółko. Ale właśnie to robiła.
– Będziemy mieli towarzystwo – powiedziałem, wskazując drogę biegnącą w kierunku domu. W oddali widać było tuman kurzu wznoszony przez szary kształt, który wyglądał na półciężarówkę. Jechała w naszą stronę.
Przez dobre dziesięć sekund Lauren wpatrywała się w nadjeżdżający samochód, a ja przyglądałem się jej. Wcale nie miałem ochoty tłumaczyć ochroniarzom Raymonda Welle, dlaczego sterczymy przed wejściem na jego ranczo. Zwłaszcza że umówiłem się z nim za kilka dni w Denver na rozmowę o morderstwie sprzed dziesięciu lat.
– Nie mam ochoty poznawać teraz tych ludzi. Wolałbym mieć zupełnie czyste konto, kiedy będę rozmawiał z Wellem w przyszłym tygodniu. Uważasz, że zyskamy cokolwiek, zostając tu?
Lauren przeczesała palcami włosy i zapięła bluzkę pod szyją.
– Nie, nie uważam. Jedźmy – powiedziała. Wsiadła do samochodu i odczekała chwilę, aż usiądę za kierownicą. – Mam ochotę zjeść pstrąga na kolację. Z ogromną porcją szpinaku. Podoba ci się taki zestaw?
Wróciliśmy do pensjonatu. Skorzystałem z automatu w holu na dole, żeby sprawdzić pocztę głosową w moim gabinecie i automatyczną sekretarkę w domu. Wszystkie wiadomości miały charakter prywatny, oprócz dwóch. Pierwszą zostawiła Mary Wright. Prosiła, żeby Lauren zadzwoniła do niej w poniedziałek do Ministerstwa Sprawiedliwości. Druga wiadomość pochodziła od pana Taro Hamamoto, który zadzwonił z Kolumbii Brytyjskiej w odpowiedzi na mój telefon. Informował, że chętnie ze mną porozmawia, i pytał, czy byłbym tak uprzejmy zadzwonić do niego powtórnie. Zostawił numer, inny niż ten, który podała mi A. J. numer kierunkowy był jednak taki sam: 604.
Zatelefonowałem od razu. Podniósł słuchawkę po czwartym dzwonku.
– Słucham? – powiedział.
– Halo, czy mogę mówić z panem Hamamoto?
– Przy telefonie. Czy to doktor Gregory?
– Tak, mówi Alan Gregory. Dziękuję, że odpowiedział pan na mój telefon. Okoliczność, że zadzwonił do pana obcy człowiek w sprawie pańskiej córki, w dodatku po tylu latach, musiała wydać się panu dziwna.
– Użył pan właściwego słowa. To jest dziwne. Może zechciałby pan przekazać mi bliższe informacje o organizacji, którą pan reprezentuje? O ile pamiętam, nosi ona nazwę…
– Locard. Została tak nazwana od nazwiska francuskiego detektywa z ubiegłego stulecia, który jako jeden z pierwszych stosował metody naukowe w śledztwie. Działająca obecnie organizacja jego imienia skupia ochotników, specjalistów w różnych dziedzinach. Zajmują się wyjaśnianiem przypadków, w których umarzano śledztwo.
– Powiedział pan w swojej wiadomości, że analizujecie na nowo sprawę zamordowania Mariko. Czy dobrze zrozumiałem? Śledztwo w sprawie jej śmierci zostało umorzone, tak?
– Tak, podobnie jak w sprawie śmierci Tami Franklin.
– A wy postanowiliście ponownie zbadać okoliczności śmierci mojej córki i jej przyjaciółki… Właściwie z jakiego powodu?
– Kilka miesięcy temu do Locarda zgłosiła się rodzina Franklinów, czyli rodzice Tami, oraz nowy szef policji w Steamboat Springs, który nazywa się Percy Smith. Wystąpili z prośbą o pomoc. Najwyraźniej mają nadzieję, że Locard zdobędzie nowe informacje, które mogą doprowadzić do ujęcia ludzi odpowiedzialnych za…
– Zamordowanie mojej córki.
Słowa wychodziły z jego ust z łatwością, która mnie onieśmielała.
– Tak – potwierdziłem.
– A ode mnie? Życzy pan sobie, żebym…
– Jestem psychologiem, panie Hamamoto. Moje zadanie w tym śledztwie jest ograniczone. Poproszono mnie, żebym zebrał informacje o życiu Tami i Mariko i sporządził ich portrety psychologiczne. Chodzi o to, żeby zrozumieć, co mogło sprawić, iż weszły w kontakt z ich mordercą albo może mordercami.
Taro Hamamoto zamilkł przynajmniej na pół minuty.
– Domyślam się, doktorze Gregory, że rozpatruje pan jakąś nową hipotezę… Czekałem, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli.
– Wtedy przypuszczano, że to morderstwo było dziełem jakiegoś obcego, może włóczęgi. Z tego, co zamierza pan robić, wynika, iż tamta hipoteza mogła być błędna.
– Tak, panie Hamamoto, zakładam, że tamta hipoteza mogła być błędna. Zamilkł znowu, tym razem nawet na dłużej.
– Jestem bardzo zaintrygowany tym, co zamierza pan robić. Chciałbym się z panem spotkać, żeby bardziej szczegółowo przedyskutować pańskie zamiary. Myślę, że ważny jest osobisty kontakt. Nie sądzi pan? Dopiero później zdecyduję, czy powinienem pomóc panu w tym nowym śledztwie. Nie mogę, niestety, opuścić teraz Vancouver, będzie więc pan musiał przyjechać do Kanady. Mogę poświęcić panu kilka godzin. – Usłyszałem, że wystukuje coś na klawiaturze komputera. – Jest samolot linii United z Denver do Vancouver, który przylatuje tutaj o dwunastej trzydzieści, codziennie od poniedziałku do piątku. – Znowu usłyszałem klawisze komputera. – Startuje z powrotem do Denver o szesnastej dziesięć. Spotkam się z panem w poczekalni dla odlatujących linii Air Canada. Proszę wybrać dzień w przyszłym tygodniu i zostawić mi wiadomość, kiedy pan przyleci. Z wyjątkiem wtorku. Czy to panu odpowiada?
– Mnie tak, ale mam obowiązek uzgadniania planów wszystkich podróży w biurze Locarda. Z wyprzedzeniem.
Wydawało mi się, że Hamamoto roześmiał się kpiąco.
– Będę czekał na wiadomość od pana – powiedział i przerwał połączenie.
Zabrałem Lauren na kolację do restauracji Antares. Moja żona, zgodnie z zapowiedzią, zamówiła pstrąga ze szpinakiem. Potem wybraliśmy się do Parku Truskawkowego, lokalnej atrakcji turystycznej. Właśnie tamtejsze gorące źródła zamierzały odwiedzić Tami i Mariko owego fatalnego wieczoru przed dziesięcioma laty.
Gdy ostatnio byłem w Parku Truskawkowym, spotykali się w nim hipisi. Teraz był ogrodzony i aby wejść do środka, trzeba było kupić bilet wstępu. Nie miałbym nic przeciwko wspólnej kąpieli w naturalnym źródle, ale moczenie się w gorącej wodzie nie było wskazane ani dla kobiet w ciąży, ani dla osób ze stwardnieniem rozsianym. Zadowoliłem się więc pięknymi widokami, świeżym powietrzem i miłym towarzystwem.
– Zdecydowałeś się polecieć do Vancouver? – zapytała Lauren. W czasie kolacji opowiedziałem jej o rozmowie z Taro Hamamoto.
– Najpierw muszę porozmawiać z A. J.
– A jeśli A. J. się nie zgodzi?
– To pewnie polecę do Vancouver bez jej zgody.
– Na szczęście możemy sobie na to pozwolić – powiedziała Lauren.
– Wiem, że możemy. Ale nie o to chodzi. Zaczynam odczuwać coś w rodzaju wewnętrznego przymusu. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale nie potrafię przestać myśleć o tych dwóch dziewczynkach.
Lauren roześmiała się cicho.
– Ta sprawa pochłonęła cię na dobre, prawda? Ja czuję to samo. Nie mogę się doczekać rozmowy z Mary Wright. Jestem gotowa rzucić się w to głową naprzód. Zaczynam rozumieć, dlaczego ludzie poświęcają swój czas na pracę dla takich organizacji, jak Locard czy Vidocq.
– Zrobię wszystko, żeby rozwiązać tę zagadkę.
– Masz na myśli znalezienie mordercy?
– Tak. Mam nadzieję, że będę mógł w tym pomóc, że pomożemy oboje. Obawiam się jednak, że najważniejszą rolę odegrają tacy ludzie, jak Flynn Coe, Russ Claven i inni specjaliści. Nie my.
Do domu wyruszyliśmy późnym rankiem w niedzielę. Tym razem jechaliśmy drogą numer czterdzieści, która prowadziła przez Granby i przełęcz Berthoud, a dalej krzyżowała się z autostradą międzystanową. Dzień był ciepły, a bezchmurne niebo miało bladoniebieski, uspokajający odcień. Gdy zbliżaliśmy się do Srebrnego Potoku, zapytałem Lauren, która siedziała z nosem w niedzielnej gazecie, czy domyśla się, czego mogła chcieć Mary Wright.
Złożyła gazetę, położyła ją na kolanach i powiedziała:
– Nie mam pojęcia. Może chce omówić regulaminowe ograniczenia, zapytać o wydawanie nakazów przez sąd przysięgłych, o procesowe protokoły albo o oskarżycieli posiłkowych.
– Nie przychodzi ci na myśl nic konkretnego?
– Nie, zupełnie nic.
Do domu wróciliśmy o wpół do drugiej. Adrienne i Jonas gdzieś pojechali i zostawili Emily na wybiegu.
Wyjąłem bagaż z samochodu, pobawiłem się chwilę z psem, otworzyłem kilka okien, żeby przewietrzyć dom, i wrzuciłem brudne rzeczy do pralki. Potem zadzwoniłem do Diany, żeby poinformować ją o naszym powrocie. Powiedziała, że wszyscy moi pacjenci czuli się dobrze, nie było żadnych nagłych interwencji. Podziękowałem jej, odłożyłem słuchawkę i przesłuchałem automatyczną sekretarkę.
Dresden Lamb, właściciel firmy remontowej, z której usług korzystaliśmy w ubiegłym roku, odpowiedział na mój telefon w sprawie przeciekającej rury kanalizacyjnej i odpadającego tynku w łazience. Obiecał, że zajmie się obiema usterkami w przyszłym tygodniu. Mój przyjaciel Sam Purdy zaprosił mnie do Parku Północnego w Boulder, żebym, jak to określił, pobyczył się razem z nim na ostatnim w tym sezonie meczu piłkarskim jego syna Simona.
Ostatnia wiadomość pochodziła od kobiety, która przedstawiła się jako Dorothy Levin z „Washington Post”. Zostawiła numer telefonu i poprosiła, żeby oddzwonić najprędzej, jak to będzie możliwe.
Lauren także wysłuchała tej wiadomości.
– To do ciebie czy do mnie? – zapytała.
– Przypuszczam, że do ciebie.
– Guzik prawda. Do ciebie.
– Założę się, że ma to związek z Locardem. „Washington Post”? Musi mieć.
– W jaki sposób reporterka z „Washington Post” mogła się dowiedzieć, że współpracujemy z Locardem?
– A jak prasa dowiedziała się o Monice Levinsky?
– Oddzwonimy do tej Levin?
– Nie sądzę, żeby to było potrzebne. Kimber poinstruował nas, żebyśmy nie komentowali niczego dla prasy i informowali go o wszelkich kontaktach z dziennikarzami. Zawiadomimy jego albo A. J. o tym telefonie i nie będziemy się nim więcej przejmować.
– Ale jeśli nie odpowiemy na jej telefon – zaoponowała Lauren – nie dowiemy się, czy dzwoniła w związku z Locardem.
– W porządku – odparłem – w takim razie zadzwoń do niej.
– Nie – powiedziała. – Myślę, że ty powinieneś to zrobić. Może to jeszcze jeden głupi kawał. Obiecałeś, że będziesz mnie przed nimi bronił.
Rzeczywiście obiecałem.
– No dobrze – skapitulowałem – odpowiem na telefon Dorothy Levin. Ale tylko dlatego, że… jesteś śliczna i do tego w ciąży.
– Masz rację – Lauren uśmiechnęła się zalotnie – jestem śliczna i do tego w ciąży.
– Niedługo będziesz grubsza ode mnie, więc muszę uważać – odparłem. Chwilę później udało mi się uchylić od poduszki, która pofrunęła w moim kierunku.
Okazało się, że Dorothy Levin zostawiła swój numer domowy. Podniosła słuchawkę już po drugim dzwonku.
– Hell-o – powiedziała, podkreślając wyraźnie pierwszą część wyrazu.
– Chciałbym mówić z panią Dorothy Levin.
– Przy telefonie.
– Mówi Alan Gregory z Kolorado. Prosiła pani, żebym oddzwonił.
– Co za niespodzianka. Proszę chwileczkę zaczekać. – Usłyszałem w słuchawce odgłosy szukania czegoś. – Pan Gregory czy doktor Gregory?
– Słucham?
– Jest pan tam jeszcze? Mam panu mówić per „pan” czy per „doktor”? Na szczęście miałem tyle oleju w głowie, żeby zapytać:
– Czy pani przeprowadza ze mną wywiad? Dorothy Levin westchnęła ciężko.
– Nie wspomniałam o tym, zostawiając panu wiadomość? Jestem reporterką „Washington Post” i…
– Nie, nie powiedziała pani, że jest pani reporterką. Tylko tyle, że jest pani z „Washington Post”.
– Naprawdę? To do mnie niepodobne. Jestem przekonana, że…
– Z przyjemnością odtworzę to, co pani powiedziała. Chce pani posłuchać własnego głosu?
W słuchawce rozległo się kolejne westchnienie.
– Nie, nie trzeba. – W jej głosie wyraźnie pobrzmiewała uszczypliwość. – Niech pan posłucha. Nie tak to sobie zaplanowałam. Wcale nie żartuję. Domyśla się pan, co chcę powiedzieć? Nie podoba mi się, kiedy sprawy nie idą, jak należy. Od czego, pańskim zdaniem, moglibyśmy zacząć? – Nie zaczekała, aż odpowiem na jej pytanie. – O, już mam. Od dziś będę przedstawiać się tak: Halo, pan Gregory? Mówi Dorothy Levin. Jestem reporterką „Washington Post”. Jak pan się miewa?
Wyglądało na to, że bawi się tą rozmową. Postanowiłem podjąć wyzwanie.
– Dziękuję, dobrze, pani Levin. A jak u pani ze zdrowiem?
– Wspaniale, wspaniale. Jedyne, czego mi trzeba, to… – Dorothy Levin wyraźnie wypadła z roli. – Przepraszam, przepraszam. Czuję się dobrze, dziękuję panu. Tak mi przykro, że zakłócam panu weekend, ale przygotowuję właśnie artykuł o metodach zbierania funduszy w pierwszych kampaniach wyborczych Raymonda Welle. Pańskie nazwisko przyciągnęło moją uwagę jako należące do kogoś, kto…
– Słucham? Skąd zna pani moje nazwisko?
Dorothy Levin klepnęła coś otwartą dłonią. Zabrzmiało to tak, jakby połeć mięsa spadł z wysoka na gładką ladę.
– O, kurczę. A już tak dobrze nam szło. Pańskie pytanie wszystko zniszczyło. Przecież pan wie, że nie mogę powiedzieć, skąd znam pańskie nazwisko. Trzeba przestrzegać reguł gry. Słyszał pan o aferze Watergate? O poufnych źródłach informacji? Mówi coś panu nazwa Deep Throat? Czy zechciałby pan udać, że nie zadał mi pan tego pytania, czy też będziemy musieli zacząć od początku?
Roześmiałem się. Ona także. Usłyszałem, że pociera zapałkę i zapala papierosa. Zanim odezwała się znowu, zaciągnęła się głęboko dymem.
– Jest pan tam? Nie odłożył pan słuchawki?
– Nie wiem zupełnie nic o finansowaniu kampanii Wellego. Usłyszałem dziwny odgłos, tak jakby moja rozmówczyni próbowała wypluć z kącika ust odrobinę tytoniu. Czyżby paliła papierosy bez filtra?
– Proszę kontynuować – zachęciła mnie. Roześmiałem się znowu.
– Niestety, pani Levin, ja naprawdę nic nie wiem o Raymondzie Welle i finansowaniu jego kampanii.
Nie odpowiedziała od razu. Odniosłem wrażenie, że słyszę skrzypienie pisaka z filcowym czubkiem. Dorothy Levin notowała wszystko, co mówiłem.
Uznałem, że powinienem milczeć albo odłożyć słuchawką. Nie potrafiłem jednak zdecydować, co będzie lepsze. Czekałem więc.
Ona także czekała. Cierpliwie. Wytrzymała dwadzieścia czy nawet trzydzieści sekund. W końcu odezwała się:
– A więc?
Doszedłem do wniosku, że skoro nie stać jej na nic lepszego, będzie najlepiej, jeżeli odłożę słuchawkę.
– Czy to jest pani następne pytanie?
Nie zdołała stłumić chichotu. Dopiero po chwili powiedziała:
– To było potknięcie z mojej strony. Obiecuję, że to się nie powtórzy. Proszę dać mi szansę. I bez względu na to, co pan zrobi, proszę nie mówić o tym mojemu szefowi. Zgoda? – zachichotała znowu.
– Czego właściwie pani sobie życzy? Jeśli traktuje pani tę rozmowę jako okazję do rozerwania się, a takie odnoszę wrażenie, to oboje tracimy tylko czas.
Dorothy Levin zdołała się wreszcie opanować.
– Przygotowuję artykuł… na temat metod zbierania funduszy przez kongresmana Raymonda Welle w czasie jego kampanii wyborczych. Otrzymałam pana nazwisko i zadzwoniłam w nadziei, że udzieli mi pan informacji.
– Jakich informacji?
– Że powie pan, co wie na ten temat.
– Ależ ja nic o tym nie wiem.
Dorothy Levin westchnęła, zaciągnęła się głęboko dymem, a potem zanuciła kilka taktów piosenki Will the Circle Be Unbroken! Urwała nagle i spytała:
– Dlaczego zatem zamierza się pan spotkać z Wellem w Denver przed imprezą, na której będą zbierane fundusze na jego kampanią?
– Nie bardzo rozumiem – wyjąkałem.
– Spokojnie, proszę pana – powiedziała. W jej głosie pojawił się ton arogancji. – Musi mi pan coś wyjaśnić. Czy chciał pan powiedzieć, że nie dosłyszał pan pytania, czy też zdziwiło pana, iż wiem o tym spotkaniu?
– Nie będą tego komentował.
Wydawało mi się, że usłyszałem stłumione przekleństwo.
– Ach tak… Przechodzimy od „Nic nie wiem na ten temat” do „Nie będę tego komentował”. Co to się wyprawia na tym świecie?
Poczułem pokusę wyjaśnienia, dlaczego nie mogę rozmawiać o Raymondzie Welle. Oparłem się jej jednak.
– Nie mam pani nic do powiedzenia, pani Levin – rzekłem.
– To coś innego niż zapewnienie „Nic nie wiem o Raymondzie Welle” – stwierdziła uszczypliwie.
– Obawiam się, że dotarliśmy do punktu, w którym będę musiał pożegnać się z panią.
W słuchawce rozległ się jakiś zgrzyt, którego źródła wolałem się nawet nie domyślać.
– Zostawia mi pan tylko jedną możliwość: napisać artykuł relacjonujący to, co już wiem. Nie będę miała okazji zamieścić pańskich opinii.
– Czyżby to, co pani już wie, było zbyt nudne dla czytelników „Washington Post”?
Usłyszałem świszczący odgłos wydychanego powietrza i wyobraziłem sobie kłęby dymu unoszące się nad jej głową.
– Więc niech tak zostanie. Porozmawiamy kiedy indziej. Jestem pewna, że się spotkamy – powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Musiałem zadzwonić do biura numerów, żeby otrzymać telefon centrali w redakcji „Washington Post”. Poprosiłem o połączenie z Dorothy Levin i po chwili powitała mnie jej automatyczna sekretarka, prosząc, żebym zostawił wiadomość. Nagrała to osobiście, a ja rozpoznałbym jej głos w każdych okolicznościach. Odłożyłem słuchawkę, zanim odezwał się sygnał rozpoczynający nagrywanie.
Dorothy Levin rzeczywiście istniała.
– Kto prócz nas wie o twoim spotkaniu z Wellem? – zapytała Lauren.
– Biuro Wellego. I najwyraźniej także „Washington Post”.
– Oraz A. J. nie zapominaj o A. J. I o ludziach, którzy mogli dowiedzieć się o tym od niej.
– Myślisz, że ktoś z Locarda mógł świadomie wprowadzić w błąd reporterkę „Washington Post” co do charakteru mojego spotkania z Raymondem Welle?
– Nie, to nie miałoby sensu. W takim razie w samym biurze Wellego musi być ktoś, kto pomaga pani Levin w dochodzeniu dotyczącym stosowanych przez niego praktyk przy zbieraniu funduszy. Ktoś z biura Wellego w Kongresie, albo z jego biura wyborczego. I ta osoba mylnie oceniła powody, dla których umówiłeś się z nim na rozmowę, bo ma się ona odbyć przy okazji jednej z imprez, na których Welle będzie zbierał fundusze.
– To wyjaśnienie trzyma się kupy. Do rozstrzygnięcia pozostaje pytanie, czy powinienem powiedzieć A. J. i Kimberowi Listerowi o kontakcie z prasą.
Lauren zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią.
– Nie – rzekła wreszcie. – Myślę, że nie powinieneś. Ten kontakt nie dotyczy Locarda. Przecież ona nie wspomniała ani słowem o Locardzie. Ani o dwóch dziewczynach ze Steamboat.
– Masz rację.
– Jak zwykle, skarbie.
Rozmowa z Dorothy Levin wprawiła mnie w spore rozdrażnienie. Podenerwowała mnie nie na żarty.
Kiedy jestem podenerwowany, staję się aktywny i łatwiej się skupiam.
Postanowiłem pojechać do Kanady. W środę. Zadzwoniłem do biura United Airlines i zamówiłem bilet na samolot. Gdy usłyszałem cenę, zacząłem się modlić, żeby A. J. zaakceptowała ten wydatek. Zostawiłem jej telefoniczną wiadomość z prośbą o zatwierdzenie.
Następnie wykręciłem numer pana Hamamoto i zostawiłem mu wiadomość, że spotkam się z nim w poczekalni linii Air Canada w środę wczesnym popołudniem.
Przełożyłem też na inne terminy wizyty pacjentów umówionych na środę. Wtorek i czwartek w moim gabinecie będą przypominać psychoterapeutyczny maraton, no i będę pracował także w sobotę.
Emily domagała się, żeby się nią zająć, więc poszedłem z nią do domu Adrienne. Jonas zaczął się bawić z psem, a ja rozmawiałem z Adrienne. Zapytałem, jak jej leci z Erin.
Zrobiła gniewną minę.
– Dlaczego pytasz? – warknęła. Skłamałem, że z czystej ciekawości.
– Rozumiem. Jesteś całkiem jak „National Enquirer”.
– Wiesz, od dawna jej tu nie widziałem i zacząłem się… jakby to powiedzieć… zastanawiać.
– Boże, ale z ciebie marny kłamca – roześmiała się Adrienne. – Prawda jest taka, że zostałam puszczona kantem.
– O rany, Ren, tak mi przykro.
Adrienne niepotrzebne było moje współczucie.
– Nie przejmuj się, wszystko jest w porządku. Przemyślałam sprawę do samych podstaw.
– Masz na myśli sens bytu?
– No… te rzeczy… dotyczące płci.
– Ach tak, sprawy płci… Masz może jakieś nowe pomysły w związku z… no wiesz?
– Nie. Nowe pomysły na ten temat miałam tak dawno temu, że zdążyłam o nich zapomnieć.
Czekałem na jakiś pozytywny gest z jej strony. Staliśmy, przyglądając się Jonasowi, który próbował wdrapać się na Emily, tak jakby była koniem. Suka znosiła to ze stoickim spokojem. Jonasowi udało się przejechać w ten sposób ze dwa metry. Przyszło mi do głowy, że może pobił rekord.
– Nadal jesteś lesbijką?
Adrienne zdzieliła mnie w ramię, aż zabolało.
– Dobrze wychowani ludzie nie zadają takich pytań.
– Więc jak dobrze wychowani ludzie mają się tego dowiedzieć?
– Dobrze wychowani ludzie pilnują swoich interesów.
– Czyj jest ten lexus? – zapytałem wprost. Adrienne wytrzeszczyła na mnie oczy.
– Jaki lexus?
– Ktoś przyjeżdżał do ciebie lexusem. Czyj to wóz?
Adrienne wydała gardłowy dźwięk, który przyjąłem z niesmakiem.
– Czy to w porządku, żeby kobieta żyjąca samotnie z dzieckiem w takiej cholernej dziczy nie mogła liczyć na odrobinę prywatności? Zaczynam rozumieć tych dziwaków z Idaho, którzy nie rozstają się z rewolwerami.
– Posłuchaj, Ren, żyjemy jakby w sąsiadujących ze sobą akwariach. Niechcący zaglądamy w twoje sprawy. A ty zaglądasz w nasze.
– To nie fair. Moje sprawy są znaczne bardziej interesujące. Czy przyjrzeliście się kiedy waszemu życiu z pewnego dystansu? W niczym nie przypomina brazylijskiego serialu.
Nie dowiedziałem się, do kogo należy ten lexus.
Wieczorem, kiedy leżeliśmy już w łóżku, opowiedziałem o rozmowie z Adrienne.
– Dobrze wygląda? – spytał.
– Kwitnąco.
– Nasz zakład jest nadal ważny – podsumowała. – Pogadam z nią. Na pewno powie mi rzeczy, które zataiła przed tobą. Wciąż twierdzę, że lexus należy do jakiegoś chłopaka, a nie dziewczyny.
W poniedziałek rano Lauren zadzwoniła do Mary Wright. Mary przygotowała całą listę pytań o obowiązujące w Kolorado prawo i przepisy proceduralne i prosiła o jak najszybsze odpowiedzi. Lauren zaproponowała pocztę elektroniczną, ale Mary wolała mieć to na papierze, ustaliły więc, że będą przesyłać sobie korespondencję faksem. Pierwsza kartka z nadrukiem Ministerstwa Sprawiedliwości zaczęła się wyłaniać z naszego aparatu w chwili, gdy wychodziłem z domu.
Lauren miała nadzieję, że zdoła przygotować odpowiedzi do końca tygodnia.
Lot do Kolumbii Brytyjskiej przebiegał bez zakłóceń. Przynajmniej dwadzieścia miejsc w boeingu 737 było wolnych, a jedno z nich znajdowało się przed moim, przy przejściu między rzędami foteli. Poczułem się jak w siódmym niebie, mogąc rozprostować nogi. Przez dwie godziny czytałem książkę biograficzną i dopiero gdy pilot skierował maszynę ku ziemi, przeniosłem uwagę na to, co dzieje się za oknem. Mój wzrok powędrował śladem kilwateru wycieczkowego statku, który kierował się na północ w kierunku cieśniny Georgia i wewnętrznego przesmyku. W przeciwnym kierunku płynął frachtowiec zmierzający na Pacyfik przez cieśninę Juan de Fuca.
Wyobraziłem sobie, że płynę najpierw na jednym, potem na drugim statku.
Po długiej zimie i chłodnej wiośnie w pustynnym Kolorado zieleń i bogactwo północno-zachodnich krajobrazów kusiły nieodpartym urokiem. Widoczność była dobra, mogłem więc odróżnić szczegóły topograficzne odległej wyspy Vancouver. Na bliższych wysepkach i przesmykach archipelagu San Juan dostrzegłem wiele miejsc, w których można by znaleźć odosobnienie. Vancouver do nich nie należy. Zacząłem żałować, że nie załatwiłem sobie dłuższego pobytu.
Funkcjonariusze kanadyjskiej straży granicznej i celnicy pracowali sprawnie, więc już kwadrans po wylądowaniu szedłem w kierunku poczekalni dla odlatujących. Kiedy wypełniałem amerykański formularz imigracyjny, kusiło mnie, aby w rubryce dotyczącej długości pobytu w Kanadzie wpisać: piętnaście minut. Formalnie biorąc, wyjechałem ze Stanów, przybyłem do Kanady i wróciłem, nie opuszczając ani na chwilę lotniska w Vancouver.
Urzędnik, który sprawdził mój paszport, celnik, który nie sprawdził mojego podręcznego bagażu, i bileter, który wręczył mi kartę pokładową na lot powrotny, byli azjatyckiego pochodzenia. Najwyraźniej Vanouver stało się mekką dla ludzi zamieszkujących obrzeża Pacyfiku.
Poczekalnia była urządzona skromnie, ale wygodna, a obsługa bardzo uprzejma. Doskonałe miejscowe piwo z beczki, świetne zakąski, świeże owoce, przyjaźni ludzie. Kupiłem coś do jedzenia i picia i usiadłem w małej sali konferencyjnej, gdzie, jak mi powiedziano, miałem czekać na pana Hamamoto.
Pojawił się w drzwiach po dziesięciu minutach. Spodziewałem się zobaczyć mężczyznę niskiego wzrostu, tymczasem Taro Hamamoto miał prawie metr osiemdziesiąt. Jego wygląd wskazywał, że nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki, a szczupłą, wysportowaną sylwetką przypominał długodystansowca. Witając się z nim, stwierdziłem, że mam przed sobą człowieka o nienagannych manierach.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Pan Hamamoto skłonił się lekko i wręczył mi wizytówkę. Sięgnąłem do portfela i podałem mu swoją.
– Witam pana, doktorze Gregory – powiedział. – Miło mi pana poznać.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszę się, że mogę z panem porozmawiać, panie Hamamoto.
– Mam nadzieję, że się nie spóźniłem.
– Nie, bynajmniej. Samolot wylądował trochę przed czasem, a formalności załatwiono błyskawicznie.
Hamamoto rzucił okiem na pusty talerz i butelkę wody mineralnej stojące przede mną na stole.
– Czy ma pan ochotę posilić się czymś, zanim zaczniemy? – spytał.
– Nie, dziękuję, już to zrobiłem. Może zamówić coś dla pana?
– Doprawdy, nie trzeba – odparł. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, możemy zaczynać. Jestem… bardzo ciekaw tego, co usłyszę od pana. Nieczęsto mam okazję rozmawiać o mojej córce. – Jego oczy wyraźnie posmutniały. – Moja żona… cóż, moja żona wolałaby zapomnieć o tym nieszczęściu. Czy jest sens, żeby do niego wracać?
– Oczywiście – zapewniłem.
Przez chwilę Hamamoto przygryzał czubek języka, po czym usiadł sztywno, z wyprostowanymi ramionami. Koszulka polo, na którą włożył biały bawełniany sweterek, miała taki sam odcień jak koniuszek jego języka.
– Skontaktowałem się z kilkoma moimi znajomymi w Stanach. Osoby te były na tyle uprzejme, żeby na moją prośbę zdobyć informacje o działalności i osiągnięciach organizacji, którą pan reprezentuje – powiedział, uśmiechając się lekko. – Locard… Fascynująca sprawa, godny uwagi dorobek.
– Tak, rzeczywiście.
Moja wizytówka leżała przed nim na stole. Nim zaczął mówić dalej, przyjrzał się jej.
– A pan… Nie jest pan jej stałym członkiem…
Starałem się odpowiedzieć mu tak, żeby nie wyglądało to na odpieranie zarzutu.
– Jestem psychologiem. Mam prywatną praktykę w Boulder w Kolorado. Nie jestem stałym członkiem Locarda. Współpracuję z nimi w charakterze zaproszonego eksperta. Zostałem zaproszony do udziału w śledztwie dotyczącym zamordowania pana córki Mariko i jej koleżanki Tamary Franklin.
– Ale… proszę mi wybaczyć niewiedzę… dlaczego Locard uważa, że potrzebna jest pomoc psychologa z Boulder w Kolorado?
Byłem przygotowany na to pytanie. Wyjaśniłem, że moje zadanie polega na zgromadzeniu jak największej liczby informacji o obu zamordowanych dziewczętach i sporządzeniu ich portretów psychologicznych. Kiedy skończyłem mówić, twarz pana Hamamoto złagodniała.
– Pana wyjaśnienia, doktorze Gregory, wydają mi się przekonywające – rzekł. – Ale widzę, że czuje pan potrzebę wytłumaczenia mi, dlaczego to pan zajął się sprawą mojej córki.
Uznałem, że uciekanie się do wymijających odpowiedzi w rozmowie z tym człowiekiem byłoby niecelowe.
– W porządku, panie Hamamoto – powiedziałem. – Jeśli pan pozwoli, wyjaśnię drugi powód mojego udziału w tym śledztwie. Przez jakiś czas, na krótko przed śmiercią pana córka korzystała z porad psychologa ze Steamboat Springs. Locard uważa, że ten epizod jej krótkiego życia zasługuje na bliższe zbadanie. I właśnie mnie powierzono to zadanie. Uznano, że jestem właściwą osobą do zbadania szczegółów tej terapii.
– Chodziła do doktora Wellego. Sławnego obecnie doktora Wellego – Hamamoto pogładził kołnierzyk koszulki i uśmiechnął się smutno. Myślałem, że podda Raymonda Wellego miażdżącej krytyce, ale on stwierdził: – Pomógł jej. Chciałbym, żeby pan o tym wiedział. Pomógł nam wszystkim. – Zacisnął pięści, ale zaraz potem rozluźnił dłonie i wyprostował palce. – Mariko, by tak rzec, zachowywała się jak narciarz, który jeździ za szybko. Groziło jej, że przekroczy granicę bezpieczeństwa. Dzięki doktorowi Wellemu odzyskała kontrolę nad sobą. Wyświadczył nam w ten sposób wielką przysługę.
Użycie przenośni o jeździe na nartach zdumiało mnie prawie tak samo jak jego pochwały pod adresem Wellego.
– Cieszę się – powiedziałem – że okazał się pomocny. Tak się składa, że za dwa dni spotkam się z nim. W Kolorado.
Hamamoto kiwnął głową.
– Aby to spotkanie mogło przynieść jakieś korzyści – ciągnąłem – będę musiał przedstawić doktorowi pisemne oświadczenie – pana albo pańskiej małżonki – upoważniające go do omówienia ze mną przebiegu leczenia waszej córki. Bez takiego upoważnienia nie będzie miał prawa udzielić jakichkolwiek informacji o tej terapii.
– Sugeruje pan, że doktor Welle ma informacje, które mogłyby pomóc w znalezieniu mordercy mojej córki? – spytał Hamamoto, zaciskając usta.
– Nie mam powodu podejrzewać go o posiadanie konkretnych informacji na ten temat – odparłem. – Ale może wiedzieć o czymś, co mogłoby nam pomóc w rekonstrukcji okoliczności, w jakich pańska córka weszła w kontakt z mordercą
– Moja żona jest raczej nieosiągalna, ponieważ mieszka w Japonii – rzekł Hamamoto suchym, niemal nieprzyjaznym głosem.
– Wystarczy mi pański podpis – powiedziałem.
Wyjąłem z teczki upoważnienie, które przygotowałem poprzedniego wieczoru, i podałem panu Hamamoto.
– Czy to wszystko, czego oczekuje pan ode mnie? – W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie. A może także lekceważenie? – Chodzi tylko o podpisanie tego oświadczenia?
Pochyliłem się lekko w jego stronę.
– Nie, panie Hamamoto. Ten dokument jest potrzebny, ale bez pańskiej pomocy na nic mi się nie przyda. Chciałbym, żeby mi pan pomógł poznać Mariko. Chciałbym zobaczyć ją pańskimi oczami. Spojrzeć na nią w taki sposób, w jaki pan ją oceniał.
Hamamoto uniósł wskazujący palec lewej ręki i dotknął nim górnej wargi. Odczytałem ten gest jako symboliczną zgodę na otwarcie ust.
– Kiedy moja firma kupiła tereny narciarskie w Steamboat Springs, dostąpiłem zaszczytu objęcia funkcji głównego menedżera. Po kilku miesiącach dołączyła do mnie rodzina, która składała się wówczas z żony Eri i dwóch córek, Mariko i Satoshi. Mariko miała wtedy szesnaście, a Satoshi czternaście lat.
Pan Taro siedział teraz trochę swobodniej, nie miałem już więc wrażenia, że aby dobrze się poczuć w jego towarzystwie, musiałbym wcielić się w żołnierza piechoty morskiej.
Już przedtem zdarzało się nam mieszkać za granicą. Dziewczynki mówiły płynnie po angielsku. Żona nie dorównywała im pod tym względem. Z trudem przyswajała obce języki i kulturę. Często powtarzała, iż ma nadzieję, że nasze wygnanie w Kolorado będzie trwać krótko. Właśnie tak to określiła. Wygnanie…
Przerwał nagle, jakby poczuł się zbyt zmęczony, żeby ciągnąć swoją opowieść.
– Wygląda na to, że życzenie mojej żony się spełniło – powiedział i przymknął na chwilę oczy. – Pobyt w Kolorado bardzo się podobał moim córkom. Czy dobrze pan zna Steamboat Springs, doktorze?
– Tak – odparłem. – Spędziłem tam nawet z żoną ostatni weekend. Urocze miasto.
– Górska wioska była wówczas maleńka, a miasto o wiele mniej zatłoczone niż obecnie. Tamtejsze okolice przypominały mi rodzinne strony. Pochodzę z niewielkiej wioski w pobliżu Nagano. Zna pan Nagano? Odbyła się tam olimpiada. Czułem się w Steamboat bezpiecznie. Córki też. Widywały się z innymi dziećmi, chodziły do szkoły, prowadziły normalne życie. Uważano nas wprawdzie za obcych, ale przywykliśmy już do tego. Dziewczynki były… szczęśliwe.
Oczywiście, obie jeździły na nartach. I to doskonale. Pomogło im to, jakby to ująć… wpasować się w dziecięce środowisko Steamboat. Pod wpływem moich nalegań żona pozwoliła Mariko i Satoshi korzystać ze swobody, jaką cieszyły się ich nowe koleżanki. Eri sprzeciwiała się zbytniemu pobłażaniu. Czuła, że nowe przyzwyczajenia nie będą im służyły po powrocie do Japonii. – Posmutniał nagle: – Moja żona należy do osób, które interesuje głównie przeszłość… i trochę przyszłość. Teraźniejszość jest dla niej ważna tylko dlatego, że może wpłynąć na to, co dopiero przyjdzie. Ja zaś jestem biznesmenem, jedynym w całej rodzinie, i interesuje mnie tylko teraźniejszość. Czy to mój słaby punkt? Być może. Jeśli tak, to doktor Welle pomógł mi z nim żyć. Ale… to nastąpiło później.
Nie poprosiłem o pozwolenie robienia notatek. Po prostu wyjąłem z torby notes i zacząłem zapisywać daty i nazwiska, w miarę jak Taro Hamamoto przedstawiał proces zadomawiania się jego rodziny w Kolorado. Jeśli nawet miał coś przeciwko temu, nie zaprotestował.
Byliśmy w połowie czasu zarezerwowanego na rozmowę, gdy po raz pierwszy wspomniał Tamarę Franklin. Roześmieliśmy się obaj, kiedy powiedział:
– Oczywiście, poznałem jej rodziców. Ojciec nazywał ją małym pistolecikiem. Gdy poznałem ją lepiej, przyszło mi do głowy, że bardziej przypomina wielki karabin maszynowy.
– Tamara była bardzo miła dla mojej Mariko – ciągnął. – Wybaczałem jej więc impulsywność, a także okazywane czasami lekceważenie. Wybaczałem to, ponieważ okazywała tyle sympatii mojej córce. Była bardzo dobrą koleżanką. Ja sam miałem w dzieciństwie dobrych kolegów, umiałem więc to docenić.
Chciałem zadać kilka pytań o wzajemne stosunki Tami i Miko, ale zanim otworzyłem usta, Taro powiedział:
– Byłem tu, właśnie tu, gdy dotarła do mnie wiadomość, że Mariko zaginęła.
– W Vancouver? – spytałem.
– Na tym lotnisku. Właśnie kończyłem handlową wizytę w Whistler Mountain. Żona nigdy nie powiedziała tego głośno, ale przypuszczam, iż ma do mnie żal, że byłem nieobecny i nie mogłem w niczym pomóc. – Wzruszył ramionami. – Teraz wiem, że nie mogłem temu zapobiec. Ale wtedy…
Poczułem, że nawiązała się między nami nić porozumienia. Nasza rozmowa zamieniła się w coś w rodzaju psychoterapeutycznego seansu. Zrobiłem więc to, co robię najlepiej: nie odezwałem się ani słowem, starając się nie wchodzić w drogę mojemu rozmówcy.
– Przyjechałem tu w sprawach zawodowych. Z ramienia mojej firmy. Negocjowaliśmy warunki zakupu Whistler Mountain. Zna pan tę miejscowość? To ośrodek narciarski.
Wzruszyłem ramionami. To, czy znałem Whistler Mountain, nie miało żadnego znaczenia. Hamamoto także zdawał sobie z tego sprawę.
– Piękny ośrodek. To moje obecne miejsce pracy. Ale zatrudnia mnie inna firma, nie japońska. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych gospodarka Japonii stała się taka… niepewna. Większość osiągnięć z poprzedniej dekady poszła na marne. Japonia jest najsłabsza wtedy, gdy wydaje się, że stoi mocno na nogach. Tak było zawsze. Interesuje się pan historią” panie Gregory?
– Tylko losami poszczególnych ludzi.
Ach, tak. – Hamamoto spojrzał na mnie cieplejszym wzrokiem. – Moją Mariko? Jej osobistym losem? Tak, chyba rozumiem. Jej pewność siebie okazała się jej słabością. Ale nigdy nie była zarozumiała. Była młodą dziewczyną i ufała ludziom.
– A jej słabe punkty?
– Uleganie wpływom.
– Koleżanek?
– Tak, koleżanek.
– Także Tami Franklin?
– Oczywiście.
Rzucił mi badawcze spojrzenie.
– Wie pan, oczywiście, że moja córka znalazła się w areszcie? Starałem się ukryć zaskoczenie. Ale nie udało mi się.
– Nie wiedział pan o tym – powiedział Hamamoto. – Bardzo mnie to dziwi.
– Przejrzałem dokładnie dokumenty ze śledztwa. Nie ma tam wzmianki o aresztowaniu.
– Nie ma? Może usunięto ją z akt. Ale teraz to nie ma już żadnego znaczenia. Ta informacja nie ułatwi zidentyfikowanie mordercy. Co najwyżej umożliwi poznanie jej i, jak pan to określił, jej osobistych losów. To przy okazji aresztowania Mariko poznaliśmy doktora Raymonda Wellego.
Chodziło o marihuanę – wyjaśnił Hamamoto. – Posiadanie czy rozprowadzanie? – zapytałem. – Posiadanie. Mariko, Tamara i dwaj chłopcy, a właściwie mężczyźni. Turyści z Chicago. Byli studentami Northwestern University. Szeryf aresztował całą czwórkę. Wydarzyło się to w marcu. Byliśmy zdruzgotani. Moja żona… - urwał i opuścił głowę. Zauważyłem, że zaczyna łysieć. – To była moja wina. Nie powinienem był pozwalać Mariko na tyle… tyle… – strzelił palcami swobody. Ja zawiniłem. Nie powinienem był pozwolić, żeby znalazła się tam z tymi młodzieńcami, których nie znaliśmy. Jako ojciec nie stanąłem na wysokości zadania. – Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. – Ale Mariko rzeczywiście paliła marihuanę. Przyznała mi się do tego. I za to ponosi odpowiedzialność ona sama. To był jej błąd. Zacisnął dłoń w pięść i uderzył się nią w pierś, niczym żałujący swych uczynków grzesznik.
Zastanawiałem się. Szesnastoletnia dziewczyna eksperymentująca z narkotykami i spotykająca się z chłopakami z college’u? W jej zachowaniu nie było w końcu nic aż tak wstrząsającego.
– Byli koło jednego z gorących źródeł. Słyszał pan o gorących źródłach w Steamboat? W Parku Truskawkowym?
– Tak. Tego wieczoru, kiedy dziewczęta zaginęły, Tami powiedziała rodzicom, że jedzie właśnie tam. Teraz park odwiedza mnóstwo turystów. Muszą płacić za wstęp.
Naprawdę? Cieszę się, że turyści odkryli to miejsce. Wtedy było tam zupełnie inaczej. Mariko nie powiedziała matce, że wybiera się z Tamarą do gorących źródeł. Moja żona zabroniła jej tam chodzić.
– Niepokoi pana, że Mariko okłamała matkę? Hamamoto zaczerwienił się.
– Kiedy szeryf aresztował moją córkę, ona była… – urwał i spojrzał w bok. – Była… naga – dokończył, a potem wyprostował się na krześle i podniósł obie dłonie do kołnierzyka. – Mariko była tam bez ubrania, razem z dwoma mężczyznami, których poznała po południu w sklepie samoobsługowym. Paliła marihuanę. Wiedziała, że musi ukryć przed matką dokąd się wybiera. Co za wstyd.
Zamyśliłem się nad tym, co właśnie usłyszałem. Kiedy sam miałem szesnaście lat, nie robiłem rzeczy, na których przyłapano Mariko. Ale zacząłem je robić trochę później. Koło innych gorących źródeł, w górach Sangre de Christo. Były też starsze ode mnie dziewczyny, absolwentki państwowego college’u w Arizonie.
Samo wspomnienie rozgrzało mnie równie mocno, jak to, co wówczas tam robiłem. Ale była także pewna różnica. Nie zostałem przyłapany.
– Tego wieczoru byłem na zebraniu w ośrodku. Wróciłem stamtąd prosto do domu. Moja żona była w szoku, zupełnie nie wiedziała, co robić. Poszedłem na komendę policji i odebrałem Mariko. Wydano mi ją bez żadnego… – urwał i strzelił palcami. -…zobowiązania z mojej strony. Czy to właściwe słowo?
Tak.
– Na policji spotkałem Cathy Franklin, matkę Tami. Byłem zdenerwowany bardziej niż ona. Powiedziałem jej, że być może Mariko będzie musiała wrócić do Japonii. Wyjaśniłem, że chodzi o wyrwanie jej spod złych wpływów. My, rodzice, nie mogliśmy już niczemu zapobiec. Nie mieliśmy nad nią kontroli. Cathy próbowała mnie uspokoić. Przekonywała mnie, że dzieci są tylko dziećmi. Eksperymentują. Rozwijają skrzydła, tak to ujęła. Trochę się posprzeczaliśmy. Próbowaliśmy uzgodnić postępowanie. Cathy powiedziała, że może byłoby dobrze zabronić dziewczętom na jakiś czas spotykania się, ale odsyłanie do Japonii uznała za… pochopne. Czy dobrze się wyraziłem? Podała mi nazwisko kogoś, kto mógłby pomóc Mariko w unormowaniu jej życia.
– Doktora Raymonda Welle?
– Tak. Tego dnia usłyszałem o nim po raz pierwszy.
Przypomniało mi się, co mówiła Lauren. Cathy Franklin nie była zachwycona Mariko i uważała, że przyjaźń dziewcząt nie potrwa długo. Sądziła, iż Mariko posłużyła Tami do urzeczywistnienia jakichś osobistych planów.
Taro Hamamoto wstał, przeprosił i wyszedł do toalety. Pogrążyłem się w zadumie. Fragmenty układanki w żaden sposób nie dawały się ułożyć w sensowną całość.
Czas uciekał. Postanowiłem, że w ciągu pozostałych minut będę bardziej rzeczowy. Nie sądziłem, abym mógł spotkać się z Taro Hamamoto jeszcze raz.
– Czy udaliście się do doktora Wellego wszyscy? Całą rodziną?
– Nie, nie od razu. Żona przeżywała po tym aresztowaniu wstyd, który był dla niej nie do zniesienia. Uważała, że całe miasto osądza ją pod kątem tego, co zrobiła Mariko. Błagała mnie… chciała zabrać dziewczynki i wyjechać z Kolorado. Wrócić do Japonii. Był to dla mnie bardzo trudny okres.
Umilkł i zamyślił się.
– Trudny? – spytałem. – W jakim sensie?
Egoizm – odparł. Wypowiedział to słowo tak, jakby miało tłumaczyć wszystko. – Dopiero po chwili dodał: – Jestem trochę próżny i zdarza mi się myśleć tylko o sobie. Bardzo lubiłem moją pracę w ośrodku. Zdawałem sobie sprawę, że stracę w oczach pracodawców, jeżeli moja rodzina opuści Steamboat i wyjedzie do Japonii. Firma nie odniosłaby się ze zrozumieniem do naszych kłopotów. – Zawiesił głos i potrząsnął głową. – Mogłoby to zagrozić mojej karierze.
– Więc w końcu żona uległa?
– Tak. Uznała… moje racje. Parę tygodni później poszliśmy po raz pierwszy do doktora Wellego.
– Całą rodziną?
– Najpierw rozmawiał z Mariko. Tylko z nią. Potem z Eri i ze mną, oddzielnie. Na koniec przyjął nas wszystkich razem. Chodziliśmy do niego oddzielnie w ciągu jednego tygodnia, a w następnym zaprosił wszystkich i przedstawił nam swój plan działania. Określił go jako program leczenia. Zaproponował, że będzie rozmawiał z Mariko dwa razy w tygodniu, żeby jej pomóc… przeobrazić się w młodą kobietę. Chciał też spotykać się co tydzień na zmianę z moją żoną i ze mną, aby nam pomóc w kierowaniu córką w tym trudnym okresie jej życia. Opisał Mariko jako osobę zawieszoną między dwiema kulturami, która czasami traci równowagę psychiczną. Powiedział, że nie jest przygotowana do porzucenia żadnej z tych kultur, a gdybyśmy ją zmuszali, żeby wybrała którąś z nich, albo pozbawili ją tej czy tamtej, mogłaby się zbuntować. Nasze kłopoty pogłębiłyby się tylko, a powrót do Japonii wcale by ich nie rozwiązał.
Terapia zaproponowana przez Wellego wydała mi się sensowna i trafnie dobrana. Uzmysłowiłem sobie zarazem, że spodziewałem się czegoś znacznie bardziej spektakularnego i wydumanego. Może nie doceniałem umiejętności zawodowych doktora Wellego?
Welle spotykał się z państwem Hamamoto przez dwa miesiące. Z każdym z małżonków po sześć razy. Psychoterapia Mariko trwała nieco dłużej. Chodziła do doktora dwa razy w tygodniu przez pierwszy miesiąc i raz w tygodniu przez następne dwa. W sumie odbyła szesnaście wizyt. Hamamoto zaproponował, że przejrzy stare rachunki, gdyby konieczne było ustalenie dokładnej ich liczby.
Obecnie kasa chorych z pewnością nie zaakceptowałaby takiej terapii u psychoanalityka. Ale Mariko leczyła się w roku 1988, kiedy opieka zdrowotna nie podlegała tak surowym ograniczeniom. Psycholodzy często wykorzystywali ówczesny system i znacznie przedłużali terapię. Nie odniosłem jednak wrażenia, aby doktor Welle dopuścił się w tym przypadku jakiegokolwiek nadużycia. Leczenie, które zaaplikował Mariko, nie było ani przesadnie długie, ani zbyt krótkie. Po prostu w sam raz.
Taro zauważył, że zerkam na zegarek.
– Zdaję sobie sprawę – powiedział – że nasz czas się kończy. Spróbuję jak najkrócej przedstawić to, co mi jeszcze pozostało. Jak powiedziałem wcześniej, doktor Welle bardzo nam pomógł. Sprawił, że moja żona i ja lepiej rozumieliśmy niebezpieczeństwa czyhające na nasze córki. Nauczył nas, jak możemy pomóc dziewczynkom wrócić na właściwą drogę. Był wrażliwy na problemy różnic kulturowych, z którymi musieliśmy sobie radzić. Ani Eri, ani ja nie chcieliśmy bowiem odrzucić japońskich tradycji. Nie wiem, co mówił i co doradzał Mariko, ale nie mieliśmy z nią więcej żadnych kłopotów, jeśli chodzi o narkotyki i o chłopców.
Wyczułem, że Hamamoto chce, bym zachęcił go do rozwinięcia tego ostatniego stwierdzenia. Nie zrobiłem tego, więc postukał czubkiem palca w zegarek i powiedział:
– Musi pan pędzić do samolotu. Zanim pan odejdzie, z przyjemnością podpiszę to upoważnienie. – Sięgnął po leżącą na stole kartkę i położył ją przed sobą. – Jestem panu wdzięczny za zainteresowanie sprawami mojej… rodziny. Proszę pozdrowić doktora Wellego, kiedy go pan zobaczy. – Wyjął długopis z kieszeni spodni i złożył podpis na formularzu.
Wsunąłem upoważnienie do torby.
– Dziękuję panu za rozmowę – powiedział Hamamoto. – To, co pan robi, daje mi pewną nadzieję. Podniosło to moją rodzinę i mnie bardzo na duchu.
Ja także podziękowałem mu za spotkanie.
– Gdybyśmy mieli okazję porozmawiać znowu, mógłbym opowiedzieć panu o mojej drugiej córce, Satoshi. Studiuje zoologię w Stanford, w Kalifornii. Pewnie już prawie nie pamięta, jak się żyje w Japonii. Może powinien pan wziąć pod uwagę także rozmowę z nią. Pod pewnymi względami znała Mariko dużo lepiej ode mnie.
– Czy zgodziłaby się na spotkanie?
– Oczywiście. Jeśli pan pozwoli, zostawię panu numer jej telefonu. Uprzedzę ją, że pan zadzwoni.
Dziesięć minut później byłem już na pokładzie boeinga 747, który miał mnie zabrać z powrotem do Denver. Dopiero gdy wszedłem po schodkach, spojrzałem na kartę pokładową i stwierdziłem, że mam miejsce w pierwszej klasie. Stewardesa nie umiała wytłumaczyć, jakim cudem zostałem przeniesiony do części oddzielonej zasłoną ale zasugerowała mi z przekornym uśmiechem, abym „nie narzekał na los, który spływa niczym promień słońca”.
Podejrzewałem, że nieznanym dobrym wróżkom pomógł Taro Hamamoto. Wyraziłem mu w myślach swoją wdzięczność i ochoczo przyjąłem kieliszek szampana, który zaproponowała mi mądra stewardesa.