171597.fb2
Satoshi
Taro Hamamoto był zupełnie inny, niż się spodziewałem. Uznałem więc, że lepiej zrezygnować z domysłów, jak też może wyglądać jego córka Satoshi.
Mimo tego postanowienia, jadąc zatłoczoną drogą z lotniska w San Francisco, nie mogłem pozbyć się natrętnych obrazów jej twarzy. Portrety, które komponowała moja wyobraźnia, były mozaiką różnych zdjęć jej nieżyjącej siostry. Coś w mojej świadomości upierało się, aby nadać Satoshi taki wygląd, jaki Mariko miała w szesnastym roku życia, ze śniadą cerą i ujmującym uśmiechem. Nie dopuszczałem myśli, że Satoshi może być osobą zupełnie odmienną. Chciałem, aby stała się swego rodzaju oknem, przez które mógłbym wejrzeć do życia jej siostry zobaczyć, co skłoniło Mariko do nawiązania kontaktu z zabójcą.
Zamordowane dziewczyny miały po szesnaście lat. Satoshi była wtedy trzynastoletnią dziewczynką. Dziś dochodziła do dwudziestego piątego roku życia. Była już dojrzałą kobietą.
Zaproponowała mi spotkanie na terenie uniwersyteckiego kampusu.
Właściwy budynek odnalazłem bez większego trudu, ale znalezienie jej pokoju nie było już takie proste. Numeracja pokojów nie układała się w jakiś sensowny schemat, a budynek pełen był różnych zakamarków i ślepych korytarzy. Trzy razy musiałem pytać o drogę. Studenci, do których się zwracałem, byli tak samo zdezorientowani w tym względzie jak ja.
Znalazłem wskazany pokój na kilka minut przed umówioną porą. Drzwi były otwarte, zapukałem więc i wszedłem do środka. W pokoju nikogo nie było.
Rozejrzałem się. Pod trzema ścianami stały biurka i stoły, czwartą wypełniały regały i szafki. Naokoło rozstawione były komputery, niektóre nowe, inne wystarczająco wiekowe, aby zwróciły moją uwagę dziwnymi kształtami.
– Doktor Gregory? – usłyszałem za plecami miły głos, niemal pozbawiony obcego akcentu.
Odwróciłem się i zobaczyłem młodą kobietę stojącą w drzwiach. W jednej ręce trzymała puszkę coca-coli, drugą przyciskała do piersi laptop. Miała orientalne rysy twarzy.
– Satoshi Hamamoto? – zapytałem.
– Dzień jest zbyt ładny, żeby siedzieć w budynku. Nie miałby pan nic przeciwko temu, gdybyśmy wyszli na dziedziniec?
– Bardzo chętnie - odparłem.
Kiedy ruszyłem w jej stronę, odsunęła się o kilka kroków.
– Czuję się trochę skrępowana, ale… czy mogłabym zobaczyć jakiś dokument, na przykład prawo jazdy? – zapytała, kołysząc lekko głową. Na czarnych włosach związanych w kucyk miała miękki beret w kolorze więdnącej trawy.
Sięgnąłem do kieszeni po portfel i wyjąłem z niego moje prawo jazdy. Satoshi przełożyła puszkę do drugiej ręki i przez pół minuty oglądała wręczony jej dokument.
– Przepraszam pana – powiedziała – ale musiałam to zrobić.
Tym razem nie odsunęła się wstydliwie, kiedy zbliżyłem się trochę. Była wysoka i szczupła, jak jej ojciec. Twarz miała trochę węższą niż Mariko, a kryjące się pod pełnymi policzkami kości policzkowe uwydatniały się dopiero przy uśmiechu. W jej zachowaniu było więcej pewności siebie, niż, jak przypuszczałem, mogła jej nabrać Mariko w swym krótkim ziemskim bytowaniu.
Zapytała, jak przeszła mi podróż i jazda z lotniska, a także czy miałem kłopoty ze znalezieniem jej pokoju. Kiedy przyznałem się, że zabłądziłem w budynku, roześmiała się wraz ze mną.
Usiedliśmy na kamiennej ławce pod, jak wyjaśniła, drzewem laurowym. To moja ławka. Przychodzę tu codziennie. No, prawie codziennie – powiedziała i spojrzała mi w oczy. – Dziękuję, że zechciał pan tu przyjechać. I że zainteresował się pan tragedią Mariko.
– To ja dziękuję, że zgodziła się pani na to spotkanie – odparłem. – Nie jest łatwo odgrzebywać tak bolesne sprawy.
Odchyliła się do tyłu i oparła na wyprostowanych rękach. Miała na sobie luźną, sięgającą bioder bluzkę, która przesunęła się nieco w górę, odsłaniając pas opalonej skóry. Starałem się patrzeć w bok, ale mi się nie udało. Satoshi nie zauważyła mojego zakłopotania.
– Nie spodziewałam się tego od pana usłyszeć. Ojciec przygotował mnie na coś innego. Powiedział, że jest pan człowiekiem rzeczowym i otwartym.
Zabrzmiało to jak wyzwanie. Ale odniosłem wrażenie, że Satoshi nie pragnie konfrontacji ze mną. Opanowałem więc zaskoczenie i powiedziałem:
– Mimo przykrych okoliczności spotkanie z pani ojcem sprawiło mi przyjemność. Mam nadzieję, że nie spotka pani rozczarowanie i nie osądzi mnie pani inaczej niż on. Zapewniam panią, że nie zamierzałem prawić pani banałów. Powiedziałem szczerze, co myślę i czuję. Sprawa, o której będziemy rozmawiać, jest bolesna. Bolesna także dla mnie, a nie znałem przecież ani pani siostry, ani Tami Franklin.
Satoshi przymknęła powieki.
– Stara się pan być miły. To niepotrzebne. Pan nie zna, doktorze… nie może pan znać bólu, jaki stał się naszym udziałem. Bez względu na to, jak głęboko będzie się pan starał wniknąć w sprawę i z iloma ludźmi będzie pan o niej rozmawiał, nie pozna jej pan.
Kiedy znowu otworzyła oczy, jej spojrzenie kierowało się gdzieś w bok, a usta rozchyliły. Westchnęła. Mój wzrok powędrował za jej spojrzeniem. Zobaczyłem zamglone niebo nad zachodnim widnokręgiem. Faliste szczyty przybrzeżnego łańcucha wzgórz wyglądały jak duchy. Poczułem się, jakbym spoglądał w nicość rozpościerającą się za ostatnią granicą ziemskiego świata.
– Zanim cokolwiek opowiem – rzekła Satoshi musi mi pan coś obiecać.
Czekałem w milczeniu. Nie miałem pojęcia, o co poprosi mnie tym razem. Już żądanie, żebym okazał prawo jazdy, wydało mi się dziwne.
Pochyliła się do przodu i złożyła ręce na udach w taki sposób, że półotwarte dłonie skierowane były ku górze.
– Musi pan przyrzec, że informacji, których panu udzielę, nie przekaże pan nikomu oprócz członków waszej organizacji. Im też nie będzie wolno z nikim o tym rozmawiać. A już szczególnie z moimi rodzicami. Jeśli jakieś szczegóły dotrą do ich uszu, wszystkiemu zaprzeczę. Zapewniam, że nie znajdzie pan nikogo, kto mógłby potwierdzić informacje, które zamierzam panu dziś przekazać. Jeśli okażą się użyteczne, to, mam nadzieję, pańska organizacja będzie umiała je wykorzystać w dochodzeniu, które prowadzi. Ale będziecie musieli sami zdobyć dowody. Zrozumiał pan?
Starałem się odpowiedzieć spokojnym tonem, ale mi się nie udało.
– Nie, nie zrozumiałem. Posiada pani informacje, które mogą być na tyle ważne, że poprosiła pani, abym przemierzył taki szmat drogi do Kalifornii, by ich wysłuchać, a mimo to zabrania mi pani je wykorzystać? Nie będę udawał, że zrozumiałem cokolwiek. Niczego nie rozumiem.
Satoshi wyprostowała się gwałtownie. Na jej twarzy pojawił się wyraz napięcia. Dopiero po dłuższej chwili nieco się rozluźniła.
Żadne z nas, ani pan, ani ja, nie wie, jaką wartość może mieć to, co panu opowiem. Gdybym sądziła, że te informacje pomogą zidentyfikować mordercę Mariko, już dawno podzieliłabym się nimi z kimś innym. Dzielę się nimi z panem, bo mój ojciec jest przekonany, że organizacja, dla której pan pracuje, naprawdę pragnie znaleźć mordercę mojej siostry.
– Tak, to prawda.
– Dobrze. Niestety, to, co powiem, nie da odpowiedzi na podstawowe pytanie. Nie będzie dowodem na nic. Nie wiem, kto zabił Mariko i Tami. Mogę tylko wskazać motyw, którym być może kierował się morderca.
Zdawałem sobie sprawę, że Satoshi wyczuwa moją niechęć do zaakceptowania jej warunku.
– Jeśli nie obieca mi pan tego, o co proszę, będę starała się zrozumieć pańskie racje. Podziękuję panu za przyjazd i odprowadzę pana do samochodu.
Miałem niewiele do stracenia. Mile widziana byłaby jakakolwiek wskazówka z jej strony. Przez chwilę zastanawiałem się, jakiej udzielić odpowiedzi, wreszcie powiedziałem:
– Mógłbym dać pani słowo, Satoshi, ale tylko wprowadziłbym panią w błąd. Z chwilą, gdy przekażę informacje Locardowi, utracę kontrolę nad ich dalszym losem. Aby dać pani gwarancje, których pani żąda, musiałbym uzgodnić to z osobami postawionymi dużo wyżej niż ja.
– Dziękuję panu za szczerość. Czy może pan to uzgodnić przez telefon? Teraz?
– Tak.
– Wrócimy więc do mojego pokoju – powiedziała. Zanim wstała, obejrzała się za siebie, jakby szukała czegoś czy kogoś na podwórzu. Wreszcie poprowadziła mnie z powrotem do budynku. Usiadłem przy jej biurku, wyjąłem kartę telefoniczną i wybrałem numer A. J. Simes w Waszyngtonie.
A. J. chciała osobiście porozmawiać z Satoshi. Młoda Japonka prowadziła negocjacje z dyplomatyczną układnością, ale i zdecydowaniem. Otrzymawszy żądane zapewnienia, zostawiła swoje rzeczy w pokoju, zdjęła beret i zaprowadziła mnie do budynku, w którym mieściło się coś w rodzaju studenckiego klubu. Kupiła jogurt waniliowy i zaniosła go do stolika w pustym kąciku kawiarenki. Usiadła na krześle plecami do ściany i zaczęła jeść, podnosząc za każdym razem do ust odrobinę jogurtu na czubku łyżeczki. Powtarzała te ruchy z mechaniczną jednostajnością przez minutę lub dwie. Czekałem, aż skończy.
Wreszcie umieściła łyżeczkę w pustym pojemniku i zmiotła dłonią jakieś okruchy leżące na stole. Pojemniki z solą i pieprzem ustawiła obok plastykowej butelki z musztardą, której szyjka oblepiona była stwardniałą, złotawą mazią. Trzy pojemniki stanęły w szeregu niczym żołnierze po komendzie baczność, tuż za niklowaną podstawką do serwetek. Satoshi skrzyżowała ręce na piersi, opierając czubki palców na obojczykach. Tchnęła taką niewinnością, że poczułem się dziwnie onieśmielony.
– Joey Franklin. Wie pan coś o nim? – spytała. Skinąłem głową. – A więc to będzie opowieść o Joeyu Franklinie, młodszym bracie Tami. Wie pan, że zrobił wielką karierę? Jest znanym golfistą.
– Wiem, kim on jest – powiedziałem.
Satoshi najwyraźniej pokonała wewnętrzne wahania. Jej słowa nabrały zdecydowania i siły.
– Pewnego dnia w roku osiemdziesiątym ósmym, krótko po rozpoczęciu roku szkolnego, Joey… zmusił mnie do odbycia z nim stosunku seksualnego. Miał wtedy piętnaście, może czternaście lat. Ja miałam trzynaście… – wzięła głęboki oddech. – Jedyną osobą, której o tym powiedziałam, była Mariko. Powiedziałam jej, co mi zrobił, na trzy dni przed jej zaginięciem. Na trzy dni przed jej… zamordowaniem. To już wszystko.
Jej wyznanie oszołomiło mnie. Chciałem wybąkać jakieś słowa pocieszenia, ale Satoshi wydawała się opanowana i spokojna. Wysiłkiem woli powstrzymałem się od dotknięcia jej ręki.
– Tak mi przykro – powiedziałem. Potrząsnęła energicznie głową.
– Niepotrzebnie – rzekła. – Nie oczekuję od pana współczucia. To nie jest rozmowa o mnie, ale o Mariko. I o tym kimś, kto ją zabił. Oczywiście mam powody, żeby obawiać się, że mógł to być Joey.
– Powiedziała pani, że Joey zmusił panią do odbycia stosunku. Nie użyła pani słowa: zgwałcił.
Odniosłem wrażenie, że moja odpowiedź spodobała się jej.
– Zastanawiające rozróżnienie, prawda? Teraz, jako dorosła kobieta, patrzę na to z perspektywy, jakiej nie miałam w trzynastym roku życia. Wtedy czułam się, jakbym zrobiła coś złego. Jakby stało się to z mojej winy. Myślałam, że może sama zachęciłam go do tego, żeby się na mnie rzucił. Że powinnam była, czy ja wiem, okazać więcej zdecydowania w odrzucaniu jego zalotów. Bardzo wstydziłam się tego, co mnie spotkało. Mam nadzieję, że potrafi pan to zrozumieć.
– A teraz? – podjęła po chwili. – Teraz, kiedy jestem starsza i być może mądrzejsza, wiem, że to nie była moja wina. Czy zostałam zgwałcona? Nie jestem pewna. Czy groził mi? Nie. Czy wziął mnie siłą? Tak. Czy byłam przerażona? Obłędnie.
– Uważam, że jednak została pani zgwałcona.
Satoshi pochyliła głowę, położyła na stole otwarte dłonie i utkwiła spojrzenie w czubkach palców.
– Czyżby wydawało się to panu aż takie proste? Jest pan gotów wygłaszać sądy o motywach, jakimi kierowały się nieznane panu osoby, po wysłuchaniu paru słów o bolesnym wydarzeniu z przeszłości młodej wówczas dziewczyny? Naprawdę przychodzi to panu tak łatwo? Od lat ponoszę konsekwencje tego, co zdarzyło się tamtego dnia, i wciąż mam wrażenie, że moje sądy na ten temat są nie mniej zmienne niż chmury na niebie.
Przez chwilę zastanawiałem się, jak odpowiedzieć.
– Nie chciałbym upraszczać sprawy. Staram się tylko realistycznie spojrzeć na to, jak, według pani słów, postąpił Joey.
– Pan i pańska organizacja rozglądacie się za ciemnymi typami. Wskazałam panu takiego osobnika. Joey Franklin może być złym człowiekiem. Wyrządził mi zło, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi. Niech pan zrobi dobry użytek z tej informacji.
– Dlaczego wyciąga to pani teraz na światło dzienne?
– Ponieważ pan i organizacja Locard chcecie wyjaśnić, co przydarzyło się mojej siostrze. Dlatego. Nie mogę panu dać żadnego dowodu. Nie potrafiłabym udowodnić nawet tego, że Joey wyrządził mi to, o co go oskarżam. Jedyną osobą, której o tym powiedziałam… – urwała i potrząsnęła głową. – Jedyną osobą, której o tym powiedziałam, była Mariko. Ale jej już nie ma. Mogę więc tylko radzić: rozejrzyjcie się. I to właśnie radzę teraz panu. Niech pan się rozejrzy. Nie wiem, co pan znajdzie.
– Musiała pani dużo o tym myśleć, Satoshi – powiedziałem. – Jak pani wyobraża sobie jego motywy? Dlaczego miałby zabijać Mariko i własną siostrę?
Skrzyżowała ręce na piersiach.
– Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Może Mariko robiła mu wyrzuty, gdy dowiedziała się o jego postępku. A może najpierw powiedziała o tym Tami i potem obie rozmawiały z Joeyem. Mówiąc prawdę, błądzę w ciemnościach, tak samo jak pan. – Zamilkła na chwilę i zaczęła się przyglądać swym dłoniom, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu. – Przyznaję, że nie mam pojęcia, co dzieje się w najtajniejszych zakamarkach ludzkiej duszy…
– Nigdy nie podzieliła się pani swoimi podejrzeniami z ojcem albo z matką?
Uniosła głowę, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
– Próbowałam porozmawiać z nimi… o tym, co mnie spotkało… ale kilka dni potem moja siostra i jej przyjaciółka już nie żyły. Po co miałabym do tego wracać? – W tonie jej głosu nie wyczułem ani odrobiny sarkazmu.
– Obawiała się pani o bezpieczeństwo rodziców?
– Byłam dzieckiem. Mieszkałam w obcym kraju, w obcym mieście. Chłopak, który mnie molestował, był dwa razy większy ode mnie. Pyta pan, czy bałam się o bezpieczeństwo rodziców? Bałam się wszystkiego… Że niebo zwali się na ziemię, a w powietrzu zabraknie tlenu do oddychania.
– Czy nadal obawia się pani, że coś im może grozić? I dlatego pani nalega, żeby nie przekazywać nikomu tych informacji?
Rozejrzała się niespokojnie po wnętrzu kawiarni.
– Jest wiele metod na zapewnienie bezpieczeństwa i wiele sposobów zadawania cierpienia. Przysporzyłabym moim rodzicom bólu, jakiego dotąd nie znali. Pragnę oszczędzić im takich doznań. Zbyt wiele lat żyłam, podejrzewając, że i tak odczuli skutki tego, co mi wyrządzono, choć nie wiedzieli, na czym to zło polegało. Nie chcę zadać im nowych ran. – Potrząsnęła głową. – Nie, moi rodzice nie mogą się o tym dowiedzieć.
Czterech studentów zajęło miejsca przy stole po drugiej stronie kawiarni. Zachowywali się swobodnie i hałaśliwie. Po chwili trzej pogrążyli się w lekturze jakichś książek, a czwarty zajął się robieniem sobie piętrowej kanapki. Pochyliłem się ku Satoshi i powiedziałem szeptem:
– Mam wrażenie, że uważa pani Joeya za zdolnego do popełnienia morderstwa.
– Zdolny do popełnienia morderstwa? – powtórzyła, wzruszając ramionami. Przez jej twarz przemknął cień zakłopotania. – Nigdy nie usiłowałam rozstrzygnąć tej kwestii. Wiem, że dopuścił się przemocy wobec mnie. Na pewno jest więc zdolny do stosowania przemocy.
– Ale morderca pani siostry i Tami okaleczył ich ciała – powiedziałem. – Jeśli oskarża pani pośrednio Joeya, musiałby być zdolny do popełnienia również takiego czynu.
Opuściła powoli głowę.
– Uważa pan okaleczenie za coś gorszego, panie doktorze? Proszę mi oddać moją siostrę bez palców u nóg, a powitam ją z radością. Z wielką radością. A Tami z okaleczoną ręką? Uścisnęłabym ją i codziennie opatrywałabym jej rękę. Te okaleczenia zwracały uwagę wtedy i najwyraźniej bulwersują także i dziś. Odwracają uwagę od innych rzeczy.
– Co chciała pani przez to powiedzieć?
– Z powodu tych okaleczeń wszyscy uznali, że to musiała być robota kogoś obcego. Przecież nikt miejscowy nie byłby zdolny do okaleczenia ciał. Rzuciliśmy się do przeczesywania zarośli w poszukiwaniu psychopatycznego przybysza z innych stron. To pomogło nam zachować dobre samopoczucie.
W jej słowach było wiele gniewu i goryczy, ale także sporo prawdy.
– Więc jak, Satoshi? – spytałem. - Jest pani gotowa zacząć coś robić w tej sprawie?
Spojrzała na mnie i wolno potrząsnęła głową.
Satoshi odprowadziła mnie do samochodu. Zanim się pożegnaliśmy, spytałem ją, czy ma jakieś obawy.
Obrzuciła mnie szybkim spojrzeniem i odwróciła wzrok.
– Aż tak bardzo to widać? – powiedziała.
– Nie wiem, po prostu odniosłem wrażenie, że jest pani czymś przestraszona.
Uśmiechnęła się.
– Przestraszona? – zapytała. – Czy chce pan dać mi do zrozumienia, że mam paranoidalne skłonności?
Odwzajemniłem jej uśmiech.
– Od chwili, gdy ojciec zadzwonił do mnie i opowiedział o panu i o tym, czym pan się zajmuje, byłam trochę niespokojna. Wyobrażałam sobie, że będą mnie spotykać różne dziwne rzeczy. Głuche telefony. Jacyś obcy ludzie chodzący za mną po uniwersytecie, jakieś samochody parkujące pod moim oknem. W związku z tym, co wiem na temat Joeya… Prawda, że taka wiedza może być niebezpieczna?
– Tak, rzeczywiście – odparłem. Przypomniałem sobie, co Sam powiedział o śpiącym psie.
Zanim ją zgwałcił, widziała się z nim tylko dwa razy. I za każdym razem był w towarzystwie Tami i Mariko. Raz spotkali się w mieście, w jakimś sklepie, a potem w rezydencji państwa Hamamoto. Oba spotkania trwały tylko chwilę. Satoshi przyznała, że Joey wydał się jej atrakcyjnym, czarującym chłopcem.
Trzecie spotkanie było zaplanowane przez Joeya. Czekał na nią po lekcjach i zaproponował, że odprowadzi ją do domu. Gdy mu wyjaśniła, że matka przyjechała po nią samochodem, powiedział, że na pewno jeszcze się spotkają i szybko się pożegnał.
Tego samego popołudnia przyłączył się do niej, kiedy biegła. Z przyjemnością powitała jego towarzystwo. Joey podobał się jej i schlebiało jej jego zainteresowanie.
– Musiał się domyślić, że często biegam. I że biegam sama – powiedziała Satoshi. – Sam biegał słabo. Szybko się zmęczył. Zwolniłam tempo, ale i tak zostawał z tyłu. Poprosił, żebyśmy trochę odpoczęli. Zgodziłam się. Joey wziął mnie delikatnie za rękę i poprowadził w głąb lasu… Poczułam się bardzo niezręcznie, ale nie zaprotestowałam… Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy, było bardzo ładne. Przypominało mi wzgórza w Japonii, gdzie mieszkali moi dziadkowie. W końcu przystanęliśmy, żeby odpocząć.
Usiedli obok siebie na ziemi, opierając się plecami o okrągły głaz. Przez korony drzew widać było ciemniejące niebo.
Satoshi była przestraszona. Nie z powodu Joeya Franklina, ale zwyczajnie, jak może być przestraszona młoda dziewczyna, kiedy znajdzie się po raz pierwszy sam na sam z chłopcem, który się jej podoba. Postanowiła posiedzieć z nim tylko przez chwilę.
Joey powiedział jej, że jest śliczna. Satoshi zapamiętała to dokładnie. Zapewnił ją, że jest ładniejsza od swej starszej siostry. To także utkwiło jej w pamięci. Nigdy przedtem nie czuła się lepsza od Mariko pod żadnym względem.
Potem ją pocałował. Bardzo delikatnie, ale i tak trudno jej było złapać oddech, tak mocno podniecił ją ten pocałunek.
Joey położył dłoń na jej gołej łydce, potem na udzie, a wreszcie jego palce wśliznęły się pod jej szorty. Ogarnęło ją przerażenie. Odepchnęła go od siebie i zerwała się na nogi. On również się podniósł. Był od niej o wiele wyższy. Ujął ją za ręce i powtórzył, że jest śliczną dziewczyną. Ale jego głos nie był już tak łagodny.
Po chwili pochylił się nad nią i znowu pocałował. Poczuła, że jego język wślizguje się do jej ust, i zaskoczona tym odwróciła głowę. Jego silne ręce zamknęły się na przegubach jej dłoni. Wydawało się jej, że powiedziała: „nie”.
– Cii! – syknął, nie zwalniając uścisku.
– Pięć minut później – powiedziała Satoshi Hamamoto – przestałam być małą dziewczynką.
Nie pamiętam jazdy z Pało Alto na lotnisko San Francisco i nie wiem, jak udało mi się przebrnąć przez skomplikowane procedury przy zwrocie wynajętego samochodu. W każdym razie oddałem go. Mam na to dowód w postaci pokwitowania.
Co najmniej pięćdziesiąt osób stało w kolejce w terminalu, aby potwierdzić odloty na wybranych przez siebie trasach. Wreszcie przyszła moja kolej. Nawet się nie zdenerwowałem, kiedy się okazało, że moja komputerowo dokonana rezerwacja rozpłynęła się we wnętrzu jakiejś piekielnej odmiany twardego dysku. Ponadto, że na lot, na który miałem rezerwację, był już komplet pasażerów. Uprzejmy mężczyzna za ladą przez długą chwilę uderzał w stojącą przed nim klawiaturę, wreszcie uśmiechnął się i powiedział:
„Dobrze”. Wzruszyłem ramionami, podziękowałem i przyjąłem propozycją miejsca w pierwszym rzędzie przy oknie w następnym locie.
Miałem w torbie tylko książkę, jakiś magazyn, laptop Lauren i butelkę wody. Dojrzałem gniazdko elektryczne w ścianie niedaleko wyjścia oznaczonego na mojej karcie pokładowej. Ruszyłem w tamtą stronę i podłączyłem komputer.
Położyłem palce na klawiaturze, ale nie rozpoczęły zwykłej gonitwy po klawiszach. Po prostu nie wiedziałem, co napisać.
Próbowałem zrozumieć, w jaki sposób Satoshi nauczyła się żyć ze swoim psychicznym urazem. Jak sobie radziła z bolesną świadomością, że została zgwałcona i że zamordowano jej siostrę. Jaki wpływ wywarły te doświadczenia na jej osobowość i psychikę? Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, musiałbym spędzić z nią wiele czasu. Obserwować ją i czekać, aż będzie gotowa zejść do pieczary kryjącej jej lęki.
Wiedziałem jednak, że to niemożliwe.
Pozostało mi tylko to, co zaobserwowałem tego popołudnia. Jaka była Satoshi? Wydała mi się dzielną, mądrą, rozbrajająco uczciwą młodą kobietą. Dawała sobie radę na uniwersyteckich studiach, które wymagały wzorowego funkcjonowania ciała i umysłu.
Freud powiedział, że zdrowie psychiczne to zdolność do obdarzania miłością i do pracy.
Wszystko wskazywało na to, że Satoshi może pracować.
W czasie naszego krótkiego spotkania pokazała, że jest zdolna do empatii i współczucia, że ma poczucie humoru i pewność siebie. Nadal jednak nie wiedziałem, czy jest zdolna do miłości.
Dostrzegłem u niej coś jeszcze. Była kobietą przezorną i wręcz przesadnie ostrożną. Ale nie objawiło się to w jej stosunku do mnie. Nie obawiała się skutków tego, że powierzy mi swoją tajemnicę. Bała się czegoś, co odczuwała jako stałe zagrożenie wiszące jej nad głową.
Co to było?
Minuty mijały, a ja wciąż nie napisałem ani słowa. Uzmysłowiłem sobie, że nie zapytałem Satoshi o żadną z najważniejszych rzeczy. Zamknąłem komputer, włożyłem go do torby i podszedłem do najbliższego automatu. Postanowiłem wykręcić jej domowy numer.
Już po pierwszym dzwonku ktoś podniósł słuchawkę. Powiedziałem, że chciałbym rozmawiać z Satoshi.
– Niestety, ona jest… hmm… nie ma jej tu. Może zostawi pan wiadomość?
– Czy jest jeszcze na uczelni? Mam telefon do jej pracowni. Czy zastanę ją tam?
– Raczej nie. Czy mam jej coś przekazać?
– Bardzo proszę. Nazywam się Alan Gregory. Widziałem się z nią dziś na terenie kampusu i muszę jak najprędzej porozmawiać z nią ponownie.
– To pan jest tym gościem z Kolorado?
– Tak.
– Gdzie pan jest w tej chwili? Można do pana zadzwonić? Pod jaki numer?
– Dzwonię z automatu. Nie sądzę, żeby można się było do niego dodzwonić. Zaraz, zaraz, mam przy sobie telefon komórkowy.
– Proszę podać mi numer. Może uda mi się ją nakłonić, żeby oddzwoniła do pana.
– Nie może mi pani podać po prostu jej numeru?
– Byłaby niezadowolona, gdybym tak zrobiła.
Jeszcze jeden paranoiczny objaw? Podyktowałem numer mojego telefonu komórkowego.
– Proszę poczekać parę minut – powiedziała kobieta po drugiej stronie linii. – Spróbuję ją znaleźć i powiedzieć, żeby zadzwoniła do pana. A przy okazji, mieszkam w jednym pokoju z Satoshi. Mam na imię Roz.
– Roz, czy Satoshi dobrze się czuje?
– Co pan ma na myśli?
– Wydawało mi się… że jest czymś zaniepokojona.
– Ona bywa trochę dziwna. Musi to panu wystarczyć. No i z konieczności wystarczyło.
– Dziękuję pani, Roz – powiedziałem i przerwałem połączenie.
Po kilku minutach usłyszałem sygnał telefonu. Odpowiedziałem natychmiast.
– Satoshi?
– Tak.
– Mówi Alan Gregory. Jestem jeszcze na lotnisku. Zapomniałem panią o coś zapytać. Mogą to zrobić teraz?
– Tak. Niech pan pyta. Ale mam tylko parę minut, bo zaraz zaczynają się zajęcia.
– Zapytam więc… wprost. Czy pani siostra w okresie poprzedzającym zaginięcie była z kimś w bliskich stosunkach?
– Pyta pan, czy miała chłopaka?
– Tak.
– Nie, nie sądzę. Spędzała czas z grupą rówieśników, przeważnie koleżanek i kolegów Tami. Ale nie umawiała się z nikim na randki. Wiedziałabym o tym. Byłyśmy ze sobą bardzo blisko.
Mimo obietnicy, że będę walił prosto z mostu, zadałem to pytanie z nadzieją, że Satoshi potwierdzi moje domysły. Próba się nie powiodła. Postanowiłem więc przypuścić bezpośredni atak.
– Słyszałem, ale nie miałem możliwości potwierdzenia tego, że Mariko była związana z pewnym… starszym mężczyzną. Z kimś mieszkającym w mieście. Wie pani coś o tym?
– Żartuje pan.
– Nie, nie żartuję.
– A z kim?
– Nie wiem.
– Ale podejrzewa pan konkretną osobę, prawda? Wyczuwam w pana głosie, że… jak by to powiedzieć… że wie pan, kogo chce pan złowić.
– Nie podejrzewam nikogo konkretnego. Ale podobno niektóre osoby przypuszczały, że znajomość pani siostry z Raymondem Welle mogła mieć charakter… nie całkiem oficjalny. A nawet… niewłaściwy.
– Co takiego? Z Raymodem Welle? Z doktorem Welle? Podejrzewa pan, że moją siostrę łączyły intymne stosunki z doktorem Welle?
– Być może.
– W żadnym razie. – Głos Satoshi zabrzmiał twardo i ostro. Znikły z niego resztki melodyjności. – Ona go ubóstwiała.
Ten argument nie trafił mi do przekonania.
– Skoro miała o nim aż tak dobre wyobrażenie, czemu odrzuca pani możliwość jakiegoś bardziej…
– To wykluczone. I nie mam nic więcej do powiedzenia na temat.
– Satoshi, proszę mi pomóc. Dlaczego uważa pani, że to wykluczone?
– Bo gdyby Welle zachowywał się wobec niej niewłaściwie, Mariko nie zabrałaby mnie na wizytę u niego.
– Chodziła pani do doktora Wellego?
– Nie wiedział pan o tym? Byłam pewna, że rozmawiał pan już z doktorem Welle. Ojciec mówił mi, że podpisał panu upoważnienie. Przypuszczałam, że doktor powiedział panu, że byłam u niego.
– Ale nie przypuszczała pani, że mógł mi powiedzieć o tym gwałcie?
– Nie. Nie miałby prawa tego zrobić. Przecież to byłoby zdradzenie tajemnicy zawodowej.
– Tak, nie zrobiłby tego. Ale faktem jest, że nie wiedziałem, iż korzystała pani z jego porad. Pani ojciec nie wspomniał mi o tym. Doktor Welle także.
– Mój ojciec o tym nie wiedział. Byłam u doktora Wellego tylko raz. To był pomysł Mariko. Gdy opowiedziałam jej o… tej przygodzie z Joeyem, pomyślała, że Welle będzie mógł mi pomóc, tak jak pomógł jej.
– O ile pamiętam, powiedziała pani, że nikt oprócz Mariko nie dowiedział się o tym, co zrobił Joey – przypomniałem.
Przepraszam. Byłam pewna, że pan wiedział o mojej wizycie u doktora Wellego.
– Była pani u Wellego na dzień czy dwa przed zniknięciem pani siostry i Tami?
– Byłam u niego tego dnia, kiedy zginęły. Poszłam tam po lekcjach z Mariko. To ona mnie do niego zaprowadziła.
– Do jego gabinetu?
– Nie. Byłyśmy na jego ranczu.
– Dlaczego spotkałyście się z nim na ranczu?
– Ponieważ zaprowadziła mnie tam Mariko. Nie pytałam jej, dlaczego właśnie tam.
– Czy ta wizyta okazała się pomocna? Satoshi zawahała się.
– Był bardzo miły. Wysłuchał mnie. Ale powiedział, że nie będzie mógł udzielać mi dalszych porad bez zgody rodziców. A ja oczywiście nie mogłam poprosić ich o pozwolenie. Zapytaliby, dlaczego potrzebuję jego pomocy. Nie mogłam podać im powodu. A potem Mariko zaginęła i…
– I więcej go pani nie widziała?
– Nie. Może raz czy dwa spotkałam go na mieście, ale nie poszłam już do niego. Czy to wystarczy? Naprawdę muszę już iść.
– Jeszcze jedna sprawa. Czy Welle skierował panią na leczenie do kogoś innego? Do któregoś ze swoich kolegów psychologów?
– Nie.
– Czy dał pani skierowanie do lekarza na badanie po zgwałceniu?
– Nie.
– Czy zachęcił panią, żeby złożyła pani doniesienie na policji?
– Nie.
– A czy sugerował, by powiedziała pani o gwałcie rodzicom?
– Nie, nie kazał mi zrobić ani tego, ani żadnej z pozostałych rzeczy. Okazał mi… współczucie. To wszystko. Naprawdę muszę już iść.
Podziękowałem jej za rozmowę.
Pożegnała się ze mną krótkim: „Do widzenia”.
To, że Welle odmówił udzielenia Satoshi dalszych porad, przemawiało na jego korzyść. Leczenie dwóch rodzonych sióstr to przedsięwzięcie ryzykowne w każdych okolicznościach. Podjęcie decyzji o odmowie leczenia kogoś, kto przeżywa psychiczny kryzys, jest niełatwe, ale tak właśnie powinien był postąpić wobec trzynastoletniej pacjentki nie mającej zgody rodziców na takie leczenie. Dlaczego jednak nie poczynił odpowiednich kroków, aby Satoshi została zbadana przez lekarza? I dlaczego nie poprosił innego miejscowego psychologa o konsultację w sprawie oceny jej psychicznego zdrowia i ewentualne podjęcie leczenia? Nie mogłem tego zrozumieć.
Być może, pamięć Satoshi uległa pewnemu zatarciu z powodu doznanego wstrząsu.
Jej stwierdzenie, że Mariko nie zabrałaby młodszej siostry na wizytę u psychologa, z którym miała romans, było logicznie niepoprawne. Gdyby bowiem Mariko w takim stopniu poddała się wpływowi Wellego, że sama obdarzyła go uczuciem, nie przeszkodziłoby jej to w skontaktowaniu z nim siostry.
Zastanawiający był też sam fakt, iż Mariko wiedziała, gdzie Welle mieszka.
Dlaczego Welle nie powiedział mi, że przyjął Satoshi? Ta zagadka nie była zbyt tak trudna do rozwiązania. Szybko uświadomiłem sobie, że istniało wiele powodów.
Po pierwsze, nie pytałem go o to.
Po drugie, nikt go nie upoważnił, aby opowiadał o wizycie Satoshi mnie czy komukolwiek innemu.
Po trzecie, w gruncie rzeczy w ogóle nie miał prawa przyjmować Satoshi. Miała trzynaście lat, a osobom w tym wieku prawo stanu Kolorado nie zezwala samodzielnie decydować o poddaniu się takiemu leczeniu.
Po czwarte, przyjął ją na ranczu przy Silky Road, nie w swoim gabinecie. Z pewnością była to decyzja co najmniej kontrowersyjna.
Doszedłem do wniosku, że gdybym był na miejscu Wellego, prawdopodobnie także zatrzymałbym informację o przyjęciu Satoshi dla siebie.
Jednak fakt, że dowiedziałem się o wizycie Satoshi na ranczu przy Silky Road, pozwolił mi inaczej spojrzeć na Raymonda Wellego. Miałem teraz świadomość, iż Welle wiedział o tym, że Joey Franklin jest gwałcicielem, a przy tym nie zdawał sobie sprawy, że ja o tym wiem.
Od startu aż do podejścia do lądowania pisałem jak szalony. Miałem wrażenie, że im więcej wiem o okolicznościach śmierci dwóch dziewcząt, tym bardziej wydłuża się lista zadań, jakie pozostały mi do wykonania.
Na samej górze znalazł się punkt: porozmawiać z Joeyem Franklinem. Spotkanie z młodym mistrzem golfa nie było już możliwością. Stało się niezbędne.
Po powrocie do domu przefaksowałem sprawozdanie A. J., po czym wraz z Lauren spędziłem kilka godzin na analizowaniu nowych informacji. Ustalanie ich rzeczywistego znaczenia sprawiało mojej żonie tyle samo trudności, co i mnie.
Przyjmijmy, że wszystko to jest prawdziwe, zgoda? – powiedziała. – Raymond Welle miałby zatem dwa powody, żeby zabić te dziewczynki, albo przynajmniej przyczynić się do ich śmierci. Pierwszy to chęć zatajenia swoich seksualnych kontaktów z Mariko, zgadza się? – Kiwnąłem głową. – Ale mógł być zamieszany w sprawę także dlatego, że chciał utrzymać w tajemnicy to, co Joey Franklin zrobił Satoshi.
Analizowałem tę możliwość już wcześniej.
– Przepraszam cię, ale coś mi się tu nie zgadza. Czemu miałby zatajać to, co zrobił Joey? Uważasz, że zabił Tami, żeby go kryć? Dlaczego? To bez sensu.
Przez jej twarz przemknął cień zniechęcenia.
– Nie wiem, dlaczego. Mamy za mało informacji, aby na to odpowiedzieć. Ale każda ścieżka, na jaką wchodzimy, zdaje się prowadzić do Raymonda Wellego.
– I na ranczo przy Siłky Road.
– I na ranczo przy Silky Road.
– A zniknięcie Dorothy Levin? Czy ono także może mieć związek z Raymondem Welle?
– Miałeś jakieś nowe wiadomości w tej sprawie? Pokręciłem przecząco głową.
– Niestety, nie. Nie wiadomo też nic nowego o strzelaninie pod halą tenisową. Poza tym zdaje się, że policja z Waszyngtonu nadal nie może znaleźć jej męża.
– Jej zniknięcie z pewnością można łączyć z osobą Wellego – odrzekła Lauren. – Oskarżała go przecież o wyborcze szwindle. Tam, pod halą, była na linii strzałów, a zniknęła w trakcie rozmów ze świadkami w jego rodzinnym mieście. Wszystkie te okoliczności wiążą ją z Rayem Welle.
– Załóżmy, że wszystkie te wątki mają jakiś związek. Ale co je łączy? Zadałem to pytanie w chwili, gdy Lauren szła do łazienki, żeby umyć zęby. Po chwili wychyliła stamtąd głowę, trzymając jeszcze w ręku szczoteczkę.
– Musi istnieć jakiś związek między zaginięciem Dorothy a śmiercią Tami i Miko. Ktoś, z kim rozmawiała, zbierając materiały do artykułu, musi być w jakiś sposób zamieszany w zamordowanie Tami i Miko.
– Sugerujesz kogoś innego niż Welle?
– Albo kogoś innego, albo też kogoś jeszcze oprócz Wellego. Musiałby to być ktoś zamieszany we wszystkie szwindle związane z kampanią wyborczą, które Dorothy opisała w „Washington Post”. A zarazem ktoś, kto ma coś wspólnego z zamordowaniem dziewcząt.
– Takich ludzi nie powinno być wielu. W artykule Dorothy podane są nazwiska, prawda?
– Ale nie ma tam nazwisk jej informatorów. Zastanawiam się, czy redaktor naczelny „Posta” nie pomógłby nam skompletować pełnej listy.
– Naczelny nie poda nam nazwisk informatorów.
Nadeszła moja kolej do mycia zębów i przebrania się do snu. Kiedy wyszedłem z łazienki, Lauren siedziała w łóżku i czytała faks z kopią ostatniego artykułu Dorothy, wypisując wszystkie wymienione w nim nazwiska.
– Nie wspominałem ci o tym, ale w dniu, w którym Dorothy została porwana, w Steamboat był Joey Franklin. Widziałem transparenty powitalne na jego cześć.
Lauren przerwała pisanie i obrzuciła mnie krótkim spojrzeniem.
– Był tam?
– Tak, grał tego ranka w golfa z Raymondem Welle. Welle przyjechał na ranczo prosto z pola golfowego.
– To jeszcze jedna okoliczność, która mi się nie podoba – powiedziała Lauren. Do łóżka przydreptała Emily i położyła głowę na jej kolanach. Lauren podrapała psa za uchem. – Czy Joey nadal jest w Steamboat? – zapytała.
– Nie wiem. A czemu pytasz?
– Moglibyśmy tam pojechać i porozmawiać z nim.
– Tak po prostu? Nie uzgadniałem tego z A. J.
– Myślisz, że miałaby coś przeciwko temu?
– Chyba nie. Prawdę mówiąc, przypuszczam, że chętnie by to zaakceptowała. Ale o co mielibyśmy go pytać? Czy pamięta, jak gwałcił Satoshi Hamamoto? Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że by zaprzeczył.
– Zapytamy go o sprawy, którym nie będzie miał powodu zaprzeczać, i zobaczymy, jak zareaguje. Na przykład, czy znał kolegów i koleżanki Tami i Mariko. Ile wpłaca na fundusz wyborczy Wellego? A przy okazji także o to, czy znał Satoshi.
– Naprawdę chcesz to zrobić?
– Oboje mamy jutro wolne. A tu u nas jest strasznie gorąco. W Steamboat będzie o wiele chłodniej. Naprawdę chciałabym usłyszeć, co Joey ma do powiedzenia w tych sprawach.
– Nie musi z nami rozmawiać.
– Nie musi. Ale dlaczego miałby odmówić nam rozmowy?
– Może dlatego, że jest gwałcicielem?
– Mam tę listą – powiedziała Lauren, unosząc notes. – Niestety, żadne z tych nazwisk z niczym mi się nie kojarzy. Treść artykułu sprowadza się do tego, że podczas kampanii do Izby Reprezentantów w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym i w dziewięćdziesiątym drugim na konto Wellego płynęły japońskie pieniądze za pośrednictwem firm skupionych wokół ośrodka narciarskiego. Większość wymienionych osób to zamieszani w sprawę Japończycy.
– Ale nie ma wśród nich Taro Hamamoto?
– Nie.
Próbowałem przypomnieć sobie szczegóły politycznej kariery Raya Wellego.
– Welle przegrał wybory w dziewięćdziesiątym, prawda? – spytałem.
– Tak, a do dziewięćdziesiątego drugiego nie miał nawet nominacji z ramienia swojej partii. Wygrał dopiero w dziewięćdziesiątym czwartym.
– Wspomniałaś jego pierwszą nominację. Otrzymał ją niedługo po zamordowaniu żony?
– Tak. Gloria zginęła w trakcie drugiej kampanii.
– Pełno trupów wokół tego człowieka – powiedziałem, wchodząc do łóżka. – Ponad wszelką miarę.
Postanowiliśmy wyruszyć do Steamboat wcześnie rano i złożyć Joeyowi Franklinowi niezapowiedzianą wizytę. Albo zgodzi się porozmawiać, albo nie.
Kiedy wychodziliśmy z domu, niebo nad naszymi głowami było jeszcze ciemne. Słońce wyjrzało zza horyzontu za równinami na wschodzie, gdy jechaliśmy szosą I-70 na Floyd Hill. Obserwowałem ten widok we wstecznym lusterku, ale Lauren obróciła się na siedzeniu, aby patrzeć, jak niebo po wschodniej stronie się rozjaśnia, przechodząc od barwy porannej kawy z mlekiem do odcienia cukrowej waty.
Resztę drogi do Steamboat przegadaliśmy o imionach, jakie chcielibyśmy nadać naszemu dziecku. Aż dotąd nie znaleźliśmy w tym względzie wspólnego języka i nasze wysiłki przypominały mi ciuciubabkę. Lauren porównała je do błąkania się w ciemnościach. Twierdziła, że zachowujemy się tak, jakbyśmy byli przekonani, że możemy licytować się w nieskończoność. Ale w pewnym momencie okaże się, powiedziała, że nie mamy już czasu, i wtedy dopiero zaczniemy kłócić się na dobre.
Zatrzymaliśmy się dwa razy, żeby Lauren mogła skorzystać z toalety w przydrożnych restauracjach. Przy tej okazji palnęła mówkę na temat kobiet w ciąży i braku urządzeń sanitarnych na stacjach benzynowych.
Miłośnicy golfa w Steamboat mogą wybierać pomiędzy nowym polem golfowym Haymaker, popularnym klubem golfowym i zaprojektowanym przez Roberta Trent Jonesa polem w hotelu Sheraton. Tamtego ranka, gdy ja czekałem na ranczu Silky Road, Joey i kongresman Welle grali w uroczej Yampa River Valley, na polu należącym do Sheratona. Zdecydowaliśmy z Lauren, że spróbujemy najpierw tam.
Dojechaliśmy na miejsce parę minut po dziewiątej. W biurze koło pola golfowego siedział mężczyzna po pięćdziesiątce, zajęty wpisywaniem nazwisk graczy na formularzu wyników. Zapytałem go, czy wie, gdzie moglibyśmy znaleźć Joeya Franklina. Odpowiedział bez wahania, że czwórka Joeya wybije pierwszą piłkę przed dziesiątą. Przypuszczał, że teraz Joey je śniadanie na górnym tarasie i zasugerował, byśmy rozejrzeli się za nim właśnie tam.
– W czyim może być towarzystwie? – spytałem.
– Sądziłem, że jest umówiony z państwem – mężczyzna wreszcie podniósł wzrok znad formularza. Przyjrzał mi się podejrzliwie i uśmiechnął do Lauren.
– Och… tak, ale trochę późnej – odparła, nie zawracając sobie głowy wyjaśnianiem, że Joey jeszcze o tym nie wie.
Mężczyzna pochylił się nad biurkiem, a jego spojrzenie prześliznęło się przez całą długość nóg Lauren i zatrzymało na jej stopach. Miała na nich sandały bez nosków, a paznokcie u nóg pomalowała tego dnia na kolor świeżej trawy.
– Chyba nie zamierza pani grać w tych sandałkach? – zapytał. Lauren pokręciła przecząco głową.
– Nie, a gdyby nawet, to obawiam się, że nie wpłynęłoby to specjalnie na moje wyniki – powiedziała. Lauren nigdy w życiu nie miała w ręku kija golfowego.
Mężczyzna roześmiał się.
– Wie pani, ja też miewam takie odczucia. Czasem mi się zdaje, że mógłbym grać nawet w kapciach. A co do Joeya, jestem prawie pewien, że ma spotkanie z Tonym, Garym i z Larsonem. To jego sponsorzy. Znacie ich państwo?
Lauren potrząsnęła przecząco głową.
– Nie, jeszcze nie miałam przyjemności ich poznać. Ale mam nadzieję, że może dzisiaj…
Poszliśmy do schodów wiodących na taras.
– Niezła z ciebie flirciara – powiedziałem.
– Nie wiedziałeś o tym? – odparła, a chwilę potem zapytała: – Co on miał na myśli, mówiąc „sponsorzy”? Spółki zakładające kluby golfowe? Duże firmy, jak Nike i Reebok? Reklamę sprzętu?
– Jestem pewien, że Joey ma dużo umów na reklamę, ale raczej nie o to mu chodziło. Przypuszczam, że miał na myśli sponsorów, którzy inwestują pieniądze w młodych graczy. Pokrywają wszelkie koszty w zamian za procent od przyszłych zarobków na turniejach.
Lauren spojrzała na mnie spod uniesionych brwi.
– Więc faceci, z którymi je śniadanko, zgarniają część jego dochodów? Jak dużą?
– Nie znam szczegółów takich umów. W każdym razie kiedy on robi pieniądze, oni też.
A Joey robi pieniądze, prawda?
– I to spore. Jest w dziesiątce najlepiej zarabiających graczy. Jego dochody mogą sięgać milionów.
– Więc ci sponsorzy nie byliby zbytnio zachwyceni, gdyby ich dojną krowę oskarżono o popełnienie gwałtu?
– Owszem, nie sądzę, żeby ich to zachwyciło.
Joey Franklin rzeczywiście siedział na górnym tarasie i jadł śniadanie z trzema facetami w wieku jego ojca. Wyglądał na znudzonego ich towarzystwem.
– Nie powinniśmy podchodzić do niego oboje – powiedziała Lauren. – Myślę, że mnie weźmie za kogoś mniej groźnego niż ciebie. Spróbuję go zapytać, czy zechce z nami porozmawiać.
Przyjąłem jej propozycję z zadowoleniem. Tak czy owak, nie spodziewałem się niczego dobrego ze strony Joeya. Patrzyłem, jak Lauren podchodzi do stolika i przedstawia się czterem mężczyznom. Dwóch z nich wstało przy powitaniu. Joey nawet nie ruszył się z krzesła. Lauren powiedziała coś, co cała czwórka skwitowała śmiechem, a potem pochyliła się i szepnęła coś Joeyowi do ucha. Obrócił głowę tak gwałtownie, że niemal zderzył się z Lauren. Nie dosłyszałem, co odpowiedział. Lauren wyprostowała się i uśmiechnęła do niego. Potem wróciła do mnie.
– Podejdzie za minutę albo dwie – oznajmiła.
– Co mu szepnęłaś?
Nic specjalnego. Powiedziałam tylko, że mógłby nam pomóc znaleźć mordercę jego siostry.
– Nie wspomniałaś o Satoshi?
– Nie.
Po chwili Joey wstał i ruszył w naszą stronę.
Był wysoki i bardzo szczupły. Miał trochę kaczkowaty chód, niczym kowboj, który o dwa czy trzy razy za dużo spadł z ujeżdżanych przez siebie buhajów. Miał oczy w odcieniu jasnego bursztynu, niemal złotawe, i takie same jak jego siostra Tami jasne włosy. Wyglądał młodziej niż w telewizji i na zdjęciach. Idąc ku nam przez taras, bezustannie zginał i prostował lewą rękę.
Nie dziwiłem się, że kobiety uważały go za przystojnego. Mojej żonie także się podobał.
– Przedstawiam ci Joeya Franklina – powiedziała Lauren. – A to doktor Alan Gregory.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Joey zrobił to bez entuzjazmu. Poskrobał się za uchem i powiedział:
– Niedługo zaczynam grę.
– To nie powinno zająć wiele czasu – odparłem. – Gdzie moglibyśmy porozmawiać?
Joey rozejrzał się, tak jakby widział to miejsce po raz pierwszy.
– Proszę za mną – rzekł wreszcie.
Zaprowadził nas do pokoju ze wspaniałym widokiem na dolinę i wskazał krzesła stojące koło okna. Usiedliśmy.
– Czym państwo się zajmujecie? – spytał Joey. – Jesteście z organizacji, którą wynajął mój ojciec, żeby znalazła mordercę Tami?
– Niezupełnie „wynajął”, raczej zwrócił się do niej o pomoc. Tak, reprezentujemy Locarda i zajmujemy się zabójstwem pana siostry i Mariko Hamamoto.
– Rozmawiałem już o tym z pewnym facetem. Z jakimś detektywem ze wschodniego wybrzeża. Skontaktował się ze mną, kiedy byłem na Florydzie.
– My prowadzimy oddzielne śledztwo. Joey przewrócił oczami.
– Więc wiecie już, kto to zrobił? – zapytał, wiercąc się niespokojnie.
– Niestety, nie – odparła Lauren i zwróciła się do mnie: – Doktorze, proszę objaśnić naszą rolę w śledztwie.
Wygłosiłem wyuczoną już na pamięć mowę o tym, że aby zidentyfikować mordercę, musimy jak najlepiej poznać samą Tami. Joey słuchał mnie w skupieniu.
– Rozumiem – powiedział, gdy skończyłem. – Czego oczekujecie ode mnie?
– Jaką osobą była pańska siostra?
– Zwyczajną – odparł. – Nie pamiętam jej zbyt dobrze. Minęło dużo czasu.
Nie pamięta jej zbyt dobrze? W chwili jej śmierci miał czternaście lat. Dałbym sobie uciąć rękę, że pamięta każde zadrapanie na swoim pierwszym skuterze śnieżnym.
– Czy była osobą łatwo nawiązującą kontakty z ludźmi, osobą, która…
– Tami? Była gotowa rozmawiać z każdym. Nie zabrzmiało to jak komplement.
– A jak układały się jej stosunki z rodzicami?
– A co to ma do rzeczy?
– Próbuję dowiedzieć się jak najwięcej o stanie jej myśli i uczuć w okresie poprzedzającym jej śmierć. Interesuje mnie wszystko.
– Sprzeczała się czasami z ojcem. Ale przeważnie było między nimi dobrze. Bardziej denerwowała ją mama. Rozumie pan, mama bez przerwy wtrącała się do jej życia – powiedział, wzruszając ramionami.
– Nie, nie rozumiem – odparłem.
Znowu wzruszył ramionami. Jego mina mówiła: „Czego wy właściwie chcecie ode mnie?”
– Czy miał pan jakieś przypuszczenia na temat tego, co się mogło stać? – zapytała Lauren.
– Jasne. Tami i Miko musiały nadziać się na jakiegoś świra. Co innego mogło się stać? – odparł. Okazywał zdumiewający brak zainteresowania dla okoliczności, w jakich zginęła jego siostra.
Lauren zaczęła go wypytywać o koleżanki i kolegów Tami. Nie powiedział nam nic nowego. W pewnej chwili postukał palcem w zegarek. Lauren udała, że nie zauważyła tego gestu.
– Proszę powiedzieć nam coś o Satoshi – odezwała się. – O siostrze Miko.
– O kim? – zapytał z kamienną twarzą.
– O Satoshi Hamamoto – powiedziała Lauren. Joey zmarszczył brwi.
– Mówi pani, że była siostrą Miko? Nawet nie wiedziałem, że Miko miała siostrę.
Jeśli kłamał, robił to znakomicie. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
– Nie znał pan dziewczyny o imieniu Satoshi? Młodej Japonki?
– A powinienem ją znać?
– I nigdy się pan z nią nie spotkał?
– Spotykałem się z wieloma dziewczynami – odparł Joey i uśmiechnął się.
Miałem ochotę dać mu po twarzy.
Joey wybił pierwszą piłkę o wyznaczonym czasie. – Straciliśmy tylko czas – podsumowała naszą wyprawę Lauren. Do Boulder wróciliśmy w porze kolacji.
Zgłosiłem się na ochotnika do gotowania, stałem więc tuż obok kuchennego telefonu, kiedy zadzwoniła Satoshi.
Przyznałbym się do tego raczej niechętnie, ale faktem jest, że rola detektywa bardzo mi się spodobała.
Życie większości ludzi pracy sprowadza się do rutynowego powtarzania pewnych czynności. Dotyczy to w takim samym stopniu psychoterapeuty, jak i kierowcy autobusu. Możliwość zagłębienia się w koleje życia Tami i Miko wniosła do moich jednostajnych zajęć ogromne urozmaicenie. Mimo że nadal odwoływałem się do tych samych technik, jakie stosowałem każdego dnia w moim gabinecie – mam na myśli zarówno diagnozowanie, jak prowadzenie rozmów czy wyciąganie wniosków z obserwacji – korzystałem z nich w sposób, który wzbogacił moje doświadczenia.
Już wcześniej zdarzało się, że nie mogłem się pozbyć natrętnych myśli o którymś z moich pacjentów. Tym razem jednak z radością witałem nawiedzające mnie duchy Tami i Miko. Często pogrążałem się w rozmyślaniach o obu dziewczynach i ich życiu. Siedząc na tarasie koło sypialni o zachodzie słońca czy przemierzając z Emily okoliczne bezdroża, przywoływałem wydarzenia, ludzi, rozmowy i fakty z przeszłości i starałem się ułożyć to wszystko w jeden wyraźny obraz.
Od morderstwa upłynęło wiele lat i właśnie ten dystans czasowy sprawiał, że wydawało się odległe, chwilami wręcz nierealne. Chciałem poznać Tami i Mariko, lecz były dla mnie bardziej postaciami z dramatu niż prawdziwymi osobami.
Jednocześnie miałem świadomość, że wszystko wydarzyło się naprawdę. Mogłem poznać bohaterów tej historii. Kevina Sample’a, który zajadał hamburgera parę kroków od mojego domu. Satoshi Hamamoto, która oglądała się trwożliwie przez ramię, przemierzając cieniste alejki Stanfordu. Młodego mistrza golfa, który, jak się okazało, był też gwałcicielem.
Każdego ranka po przebudzeniu nie mogłem doczekać się chwili, gdy odwrócę następną kartę.
Wszystko się zmieniło po rozmowie z Satoshi.
– Miałam dziś telefon – powiedziała bez żadnych wstępów.
– Od kogo? – zapytałem.
– Ten ktoś chciał mówić ze mną. Przedstawiłam się, a wtedy… ta osoba powiedziała, że o pewnych rzeczach lepiej jest zapomnieć.
– Tylko tyle?
– Tak. Ten ktoś mówił cicho, ale przypuszczam, że był to mężczyzna. Powiedział to i odłożył słuchawkę.
– Rozpoznała pani głos?
– Nie.
– Czy przestraszyła się pani?
– Tak, i to bardzo.
– Nie dziwię się. Jak mogę pani pomóc, Satoshi?
– Wydaje mi się – odparła bez wahania – że nie mogę tu zostać. Jest wiele miejsc, do których mogłabym pojechać. Mam mnóstwo znajomych. I rodzinę. Mogłabym pojechać nawet do Japonii, do mojej mamy. Tylko, że… – zawiesiła głos.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, bąknęłam więc tylko:
– Tak?
– Uświadomiłam sobie, że chciałabym panu pomóc w tym śledztwie. Jestem pewna, że Mariko postąpiłaby tak samo. Zastanawiam się, czy nie przyjechać do Kolorado, żeby porozmawiać jeszcze z panem… A może powinnam wrócić do Steamboat, żeby zobaczyć, czy nie przypomni mi się więcej szczegółów o tym, co się wtedy działo.
– Myślę, że wszyscy w Locardzie przyjęliby pani pomoc z radością.
– Ale uważa pan, że nie powinnam przyjeżdżać do Kolorado? – Satoshi bezbłędnie odczytywała podteksty kryjące się w moich wypowiedziach.
– Tutaj znajduje się epicentrum tego trzęsienia ziemi – odparłem po chwili, starając się jak najostrożniej dobierać słowa. – Jeśli wziąć pod uwagę telefon, o którym mi pani powiedziała, to nie sądzę, aby mogła pani czuć się tu bezpiecznie.
– Ale jeśli chcę badać fale, które to trzęsienie wywołało, to nie ma dla mnie lepszego miejsca. Zgadza się pan?
Nie wiedziałem, jak jej odpowiedzieć. Nie powinienem był sięgać po metaforę z trzęsieniem ziemi w rozmowie z kobietą mieszkającą od jakiegoś czasu w Kalifornii.
– Czy pomoże mi pan, jeśli przyjadę? – zapytała Satoshi.
– W jaki sposób?
Miała do mnie dwie prośby. Obie dotyczyły zwykłych, przyziemnych spraw. Gdyby przyjechała, musiałaby gdzieś zamieszkać. Zaoferowałem jej nasz pokój gościnny, ale odmówiła.
– Mogą śledzić także i pana – wyjaśniła.
Przypomniałem sobie Sama i powiedziałem jej, że mam przyjaciela, u którego prawdopodobnie mogłaby zamieszkać.
Druga prośba Satoshi dotyczyła pieniędzy. Spytała, czy pożyczyłbym jej pieniądze na bilet lotniczy do Japonii, gdyby poczuła się na tyle zagrożona, że musiałaby opuścić Stany. Nie chciała korzystać z karty kredytowej ani zwracać się z tym do ojca.
Powiedziałem, że pieniądze nie stanowią żadnego problemu.
Podziękowała mi i obiecała, że zawiadomi mnie o przyjeździe do Kolorado, gdy tylko podejmie decyzję w tej sprawie, po czym odłożyła słuchawkę.
Następnego dnia była sobota. Około trzeciej po południu zadzwonił Sam i zaproponował, żebym wybrał się razem z nim i jego synem Simonem na sztuczne skały w klubie wysokogórskim w Boulder. Wprawdzie nie pasjonuje mnie wspinaczka, ale miałem ochotę do nich dołączyć po prostu po to, żeby się trochę rozerwać. Już samo przyglądanie się, jak Sam próbuje zaprzeczyć prawu powszechnego ciążenia, powinno stanowić dobrą rozrywkę.
Odmówiłem jednak, bo musiałem najpierw spełnić obowiązki. Chciałem omówić z A. J. spotkania z Satoshi i z Joeyem. Zadzwoniłem do niej, ale zgłosiła się automatyczna sekretarka. Usłyszałem nagrany na taśmę głos A. J., która prosiła, aby we wszystkich sprawach związanych z Locardem kontaktować się z Kimberem. Zostawiłem krótką wiadomość, aby oddzwoniła do mnie, gdy tylko będzie mogła, i wybrałem numer rezydencji Kimbera w Waszyngtonie.
– Pan Kimber? Mówi Alan Gregory z Kolorado.
– Alan? Przyłapał mnie pan w moim domowym kinie na oglądaniu jeszcze ciepłych nowych sekwencji do drugiej części Gwiezdnych Wojen. George przysłał mi je przez posłańca. Znakomita robota. Nie mam pojęcia, dlaczego on nie wykorzystuje wszystkich scen.
Powiedział „George”? George Lucas? Ten Kimber obraca się w interesujących kręgach.
– Co za frajda obejrzeć coś takiego! – wyraziłem swój entuzjazm.
– Faktycznie, prawdziwy przywilej. George ma swoje tajemnice, to nie ulega wątpliwości. Ale nie zapomina o przyjaciołach, którzy lubią, ba, kochają kino. Zawsze podrzuca jakiś ciekawy prezencik, niczym święty Mikołaj.
– Cóż, panie Kimber, przepraszam, że zawracam panu głowę w weekend, ale mam trochę nowych informacji w związku ze śledztwem, a automatyczna sekretarka u A. J. odsyła petentów do pana. Czy u niej wszystko w porządku?
– A w jakiej konkretnie sprawie dzwonił pan do niej? – spytał Kimber po krótkim wahaniu.
– Lauren i ja spotkaliśmy się wczoraj z Joeyem Franklinem i chciałem powiadomić kogoś z zarządu o przebiegu rozmowy.
– Tak? – Głos Kimbera był tak wyrazisty, że to pojedyncze słowo zabrzmiało niemal jak cała symfonia.
– Mam nadzieję, że A. J. poinformowała pana o moim spotkaniu z Satoshi Hamamoto? Siostrą Mariko?
– Nie rozmawialiśmy o tym, ale mam kopię pańskiego sprawozdania.
– Więc wie pan, że ona oskarżyła Joeya Franklina o gwałt?
– Tak. Proszę mówić. Słucham.
Przez prawie dziesięć minut przedstawiałem mu szczegóły mojej podróży do Kalifornii oraz relacjonowałem rozmowę z Joeyem Franklinem. Kimber prawie się nie odzywał, zachęcał mnie tylko do mówienia.
– Proszę mnie informować o postępach, jakie poczyni pan w naszej sprawie – rzekł, gdy skończyłem. – I jeszcze jedno, Alan – dodał.
– Tak, słucham?
– A. J. nie czuje się dobrze. Jest w szpitalu. Proszę nie niepokoić jej żadnymi telefonami. Na razie ja będę ją zastępował w kontaktach z panem.
– Co się stało? – zapytałem. Obawiałem się, że skoro wymagała hospitalizacji, musiało nastąpić poważne pogorszenie jej zdrowia.
– Myślę, że A. J. wolałaby, abym nie dzielił się z nikim szczegółami. Przekażę jej pozdrowienia od pana. Gdyby potrzebowała pomocy, ktoś tutaj będzie trzymał rękę na pulsie – odparł.
Podziękowałem mu za rozmowę.
– A jak się miewa pańska urocza małżonka? – zapytał jeszcze. - Mam nadzieję, że nic jej nie dolega. Mary jest pełna podziwu dla jej wysiłków i prawniczej wnikliwości.
– Dziękuję, panie Kimber, Lauren czuje się dobrze. Przekażę jej opinię Mary i pozdrowienia od pana.
Ledwo uchwytne urojenia Satoshi okazały się zaraźliwe.
Bo gdyby ktoś – kto? – znalazł sposób na kontrolowanie rachunków bankowych moich albo Lauren – ale jaki? – nie wydawało się rzeczą roztropną przekazywanie Satoshi pieniędzy, o które prosiła, z naszych oszczędności w związkowej kasie oszczędnościowej. Do kogo mógłbym się zwrócić, gdybym pilnie potrzebował większej kwoty? To akurat nie stanowiło problemu. Adrienne. Zastałem ją w ogródku. Właśnie oczyszczała krzaki pomidorów z oślizgłych zielonych robali. Zapytałem ją takim tonem, jakbym poprosił o szklankę cukru, czy mogłaby mi pożyczyć dwa tysiące dolarów. Obiecałem, że prędko je zwrócę.
Muszę zaznaczyć, że Adrienne ma do mnie zaufanie. Pieniędzy zaś ma więcej, niż potrzebuje do życia przeciętny zjadacz chleba. Zgodziła się bez wahania i od razu pobiegła na górę. Opadła mi szczęka, gdy po minucie wróciła z plikiem setek i pięćdziesiątek w ręku.
– Mam tu tysiąc osiemset. Resztę dam ci jutro. Trzymasz takie pieniądze w domu?
A gdzie mam trzymać? Nie mam czasu, żeby biegać co drugi dzień do banku po jakieś drobne.
Drobne? To, co miałem w ręku, to na pewno nie były drobne.
– Masz sejf?
– Nawet gdybym miała, nie robiłabym mu reklamy. Przestań marudzić i przypomnij sobie, jak powinien się zachować grzeczny chłopiec. Powiedz: „Dziękuję, Adrienne”.
– Dziękuję, Adrienne. Jesteś cudowna.
– Pewnie, że jestem – odparła. – A zamiast procentów odpłacisz mi dobrymi manierami – dodała ze złośliwym uśmieszkiem.
Zdarza się, że któryś z moich pacjentów potrzebuje nagłej pomocy. Może wtedy zostawić ustną wiadomość w poczucie głosowej, a w razie potrzeby przesłać na mój pager numer, pod którym mogę go zastać.
W poniedziałek o w pół do czwartej po południu pager w moim gabinecie nagle ożył. Miałem właśnie pacjenta, więc dopiero po jego wyjściu sprawdziłem, kto dzwonił. Na ekranie ukazał się nieznany mi numer. Włączyłem odtwarzanie poczty głosowej, ale nie zostawiono ustnej wiadomości.
Podniosłem słuchawkę i wybrałem numer z ekranu pagera. Telefon odebrano po pierwszym dzwonku.
Tak? – usłyszałem kobiecy głos.
– Mówi doktor Gregory. Znalazłem pani numer na moim pagerze.
– To ja – powiedziała. Satoshi Hamamoto. Postanowiłam przyjechać do Boulder.
– Jak to, Satoshi? Jest pani w mieście?
– Właśnie dojechałam. Padam z nóg, ale czuję się dobrze. Postanowiłam panu pomóc. Czy dotrzymał pan słowa i nie powtórzył nikomu mojej opowieści?
– Poza moją żoną która pracuje dla Loarda, i moim przyjacielem, u którego będzie się pani mogła zatrzymać, nikomu. Zresztą mówienie o tym komukolwiek nie miałoby sensu. Pani i tak zaprzeczyłaby moim słowom, prawda?
– Tak, zaprzeczyłabym.
– W jaki sposób mój przyjaciel może się z panią skontaktować?
– Czy ma pager?
– Tak.
– Proszę mi podać numer. Czy mógłby go pan uprzedzić, że będę do niego dzwonić?
– On już o tym wie. Przekażę mu też pieniądze dla pani. W tej chwili mam tysiąc osiemset dolarów, ale mogę zdobyć więcej.
– Ta kwota prawdopodobnie wystarczy. Traktuję ją jako rezerwę na wszelki wypadek. Nie zamierzam z niej korzystać.
– Co jeszcze mogę zrobić?
– Prawie pana nie znam, ale mam do pana zaufanie. Zwykle nie zachowuję się w ten sposób. – Jej słowa zabrzmiały niemal jak oskarżenie.
– Wiem. I robię, co mogę, żeby na to zaufanie zasłużyć. Ale medal ma drugą stronę. Ja także pani ufam.
Satoshi roześmiała się.
– Zabawne, ale nie pomyślałam o tym. Rzeczywiście, pan też musi mi zaufać. Podoba mi się ten układ.
– Satoshi, czy naprawdę myśli pani, że Joey posłał kogoś, żeby panią śledził?
– Nie. Z tego, co dowiedziałam się o nim z Internetu, wnioskuję, że to nie jest facet z charakterem. Ma różnych doradców finansowych, agentów, menadżerów i tym podobnych ludzi, którzy z niego żyją. Bardziej prawdopodobne, że któryś z nich kazał mnie śledzić.
– Mógłby któryś z jego sponsorów.
– Sponsorów? – zdziwiła się.
Wyjaśniłem jej, na czym polega sponsorowanie młodych talentów.
– Nie wiedziałam, że istnieje taka odmiana biznesu. Ci sponsorzy mają więc dużo do stracenia, gdyby kariera Joeya się załamała?
– Oczywiście. Może nawet więcej niż sam Joey.
– Zna pan ich nazwiska?
– Nie, nie znam.
– Nie powinno być trudności z ich ustaleniem. Zajmę się tym. Mam też inne pomysły. Myślałam nad nimi przez całą noc. Czy zdaje pan sobie sprawę, jaki to kawał drogi z San Francisco do Denver?
Sam zadzwonił kilka minut przed szóstą.
– Teraz śpi – powiedział. – Jest tu bezpieczna. Miła dziewczyna. Podoba mi się.
– Chwała Bogu. Martwiłem się, że jej nie wpuścisz. Gdzie ją umieściłeś?
– Chyba nie powinienem ci mówić. A już na pewno nie przez telefon. Wiesz, co mam na myśli?
– Tak. Przepraszam, że zapytałem. Cieszę się, że Sa… no, że nic jej nie grozi. Posłuchaj, muszę przekazać ci te pieniądze. Czy mogę zostawić je na komendzie?
– To nie najlepszy pomysł. Załatwimy to inaczej.
Nie widziałem żony Sama, Sherry, od miesięcy. Sherry prowadziła kwiaciarnię przy Pearl Street, o kilka przecznic od mojego gabinetu.
Wyglądała na zmęczoną. Uścisnąłem ją i powiedziałem, że jak na poniedziałkowe popołudnie długo trzyma otwarty swój sklepik.
– Sam prosił, żeby jeszcze nie zamykać. Miałam dziś urwanie głowy. Pracownicę rozbolał ząb, więc od jedenastej jestem sama. Nie wierz ludziom, którzy mówią, że handel jest przyjemnym sposobem zarabiania za życie. Zdaje się, że masz coś dla Sama? Przepraszam, że nie mogę zostać dłużej, ale muszę odebrać Simona z przedszkola. Jestem już tak spóźniona, że dzieciak gotów się im rozbeczeć – powiedziała, spoglądając na zegarek.
Wręczyłem Sherry kopertę z pieniędzmi. Schowała ją w torebce i wręczyła mi bukiet lilii dla Lauren. Wyjaśniła, że Sam nalegał, aby go przygotowała. Miałem już powiedzieć, że to całkiem zbyteczne, ale uświadomiłem sobie, że pewnie nie chciał, by ktoś zauważył, jak wychodzę z kwiaciarni z pustymi rękami. Podziękowałem Sherry za kwiaty i zaczekałem, aż zamknie drzwi na klucz.
Ulice były zatłoczone, kiedy wracałem do domu. W dodatku każda moja decyzja, żeby skręcić tu czy tam, okazywała się błędna. Broadway był zakorkowany z powodu kolizji samochodu z rowerzystą. Zielone światło dla skręcających w lewo przy Table Mesa zapalało się tylko na kilka sekund. Jadący przede mną stary mercedes na South Boulder Road wyrzucał z rury wydechowej tyle spalin, że zatrułyby chyba stado bizonów.
Uświadomiłem sobie poniewczasie, że powinienem był pojechać Dziewiątą Ulicą do Baseline, a potem przeskoczyć na Pięćdziesiątą Piątą. Powinienem był.
Lauren powitała mnie w drzwiach. Nic nie powiedziała, ale widziałem, że jest rozczarowana. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że obiecałem kupić po drodze pizzę ze szpinakiem.
– Przepraszam – powiedziałem.
– Nie szkodzi – odparła Lauren, ale bez przekonania.
– Zabiorę cię do restauracji. Gdzieś tu, niedaleko.
– Nie ma w pobliżu dobrego lokalu. – Niewiele brakowało, a zrobiłaby kwaśną minę.
– W takim razie pojadę po tę pizzę. Widzę, że naprawdę miałaś na nią ochotą.
– To bez sensu. Musiałbyś wrócić aż do śródmieścia. Może otworzę puszkę z jakąś zupą. – Ostatni głupek domyśliłby się, że Lauren nie ma najmniejszej chęci jeść zupy z puszki.
– Zrobię omlet.
– Nie wiem, czy mam apetyt na omlet – odparła.
Spróbowałem odwrócić jej uwagę od nieszczęsnej pizzy ze szpinakiem.
– Satoshi jest w Boulder – powiedziałem.
– Niemożliwe!
Mimo fatalnego serwisu zdobyłem punkt w tym gemie.
Usmażyłem omlet ze szpinakiem i estragonem, a na deser zrobiłem Lauren masaż stóp.
Zaraz po kolacji stwierdziła, że czuje się zmęczona, i położyła się z książką do łóżka. Ja poszedłem do salonu. Włączyłem laptopa i zacząłem przeglądać moje notatki. Prześladowało mnie uczucie, że w tej układance brakuje jakiegoś ważnego elementu.
Nie potrafiłem jednak sobie uzmysłowić, co to takiego. Znalazłem tylko jeden punkt, który nie został zrealizowany. Powinienem skontaktować się z nauczycielami z liceum, których nazwiska podane były w telewizyjnych reportażach nadanych po zaginięciu dziewcząt.
Spojrzałem na zegarek. Było dopiero piętnaście po dziewiątej. Jeszcze nie za późno, żeby zadzwonić. Wybrałem numer Kevina Sample’a w Fort Collins. Mój telefon ucieszył go.
– Miałem zamiar zadzwonić do pana jutro albo pojutrze – rzekł – żeby opowiedzieć panu tę historię ze stryjem Larrym.
Sięgnąłem po kartkę papieru. Jaka znowu historia ze stryjem Larrym? Ach, prawda, chodziło o upoważnienie do wglądu w materiały z leczenia Briana Sample.
– Więc pański stryj zgodził się napisać oświadczenie?
– Tak, ale nie chce, żebym to ja rozmawiał z Wellem. Do rozmowy z nim upoważnia pana. Dał mi też list, w którym pisze, że nie ma nic przeciw temu, żeby pan przekazał mi potem te informacje, które uzna pan za stosowne. Myślę, że odpowiada panu takie rozwiązanie.
Gdybym się zgodził, musiałbym umówić się z Wellem na rozmowę o kolejnym z jego pacjentów. A że pacjentem tym był człowiek, który zabił jego żonę, sprawa mogła okazać się diabelnie trudna.
– Oczywiście, Kevin, hmm… tak, postaram się to załatwić. To znaczy porozmawiam z doktorem Welle.
Dziękuję panu. Powiedziałem stryjowi, że pewnie pan się zgodzi, więc wysłał już pismo do doktora Wellego. Poproszę, żeby przesłał panu kopię. A co mogę teraz dla pana zrobić?
Wyjaśniłem, że chciałbym porozmawiać z nauczycielami Tami i Miko. Podałem mu nazwiska spisane z kasety wideo i spytałem, czy pamięta którąś z tych osób. Po chwili namysłu zasugerował, żebym zaczął od byłego dyrektora liceum Stuarta Birda i Ellen Leff, która uczyła języka angielskiego. Za nim odłożyłem słuchawkę, spytałem jeszcze, czy Kevin znał Satoshi, młodszą siostrę Mariko.
Jeśli można się zaczerwienić w rozmowie telefonicznej, to Kevinowi udała się ta sztuka.
– Tak, tak – powiedział. – Kręciła się tam… pamiętam. Była o parę lat młodsza od nas wszystkich. Może o trzy? Nie pamiętam dokładnie. Lubiła biegać. Ja też biegałem.
– Czy utrzymywał pan z nią potem jakieś kontakty? Wie pan, co się z nią działo po…
– Jej rodzina wyjechała ze Steamboat w tym samym roku co i nasza, chyba w dziewięćdziesiątym. Próbowałem… jakoś jej pomóc po tym wszystkim, bo sam przeszedłem prawie to samo. Ale zbytnio jej to nie zainteresowało.
– Pewnie starał się pan podtrzymać na duchu także Joeya Franklina – powiedziałem. – Z tego samego powodu.
– Nie – odparł Kevin. – Raczej nie.
Nie udało mi się dowiedzieć w informacji telefonicznej, jaki numer ma Stuart Bird, ale telefon Ellen Leff zdobyłem bez trudu. Podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale.
Objaśniłem jej moją rolę w śledztwie w sprawie zamordowania Tami i Miko i zapytałem, czy mogę zadać kilka pytań. Wydawała się bardzo chętna do współpracy.
– Proszę chwilę zaczekać, tylko zakręcę kurek nad wanną – rzekła – i jestem do pana dyspozycji.
Była niezmiernie gadatliwa, ale nie miała nic ciekawego do powiedzenia. Po kilkunastu minutach przyznała wreszcie, że niezbyt dobrze znała Mariko. Przez kolejne dwie wyrażała żal z tego powodu.
Podziękowałem jej, że zechciała poświęcić mi tyle czasu.
– Och, nie musi mi pan dziękować – zapewniła. – Wciąż jeszcze modlę się za te dziewczynki. To było potworne, takie okrutne morderstwa. Potem jeszcze było zamordowanie Glorii Welle… No i ten wypadek Doaka Walkera na nartach. Taki miły, sympatyczny człowiek. Straszne! Ale śmierć Tami i Mariko była najgorsza ze wszystkiego. Najgorsza. Morderca Tami ciągle jest na wolności… A teraz wszyscy szaleją za naszym małym Joeyem. Wtedy przypuszczałam, że sprawy potoczą się inaczej. Że to Tami stanie się ulubienicą Steamboat, a z powodu Joeya będziemy rwać sobie włosy z głowy. I nie tylko ja tak myślałam. Wszyscy się pomyliliśmy. Wyprostowałem się na krześle.
– Co pani ma na myśli, pani Leff? – spytałem.
– Słucham?
– Dlaczego przypuszczała pani, że wszyscy będą rwać sobie włosy z głowy z powodu Joeya?
– Choćby taka Jackie Crandall, moja bliska przyjaciółka. Uczyła Joeya historii w młodszych klasach. Zawsze uważała, że to zły chłopak. To ona zaproponowała żeby wysłać go do doktora Wellego. I proszę, do czego doszedł. Doktor Welle dokonał cudu. Naprawdę. Byłam pewna, że młodego Franklina czekają w życiu tylko poważne kłopoty.
– Ale co pani przyjaciółka miała na myśli, mówiąc, że to zły chłopak? Dlaczego uważała, że trzeba poddać go leczeniu?
Ellen Leff postanowiła powstrzymać moje zapędy.
– Czy to nie jest zwyczajne plotkowanie, doktorze Gregory? Nie mam nic przeciwko rozmowie, ale nie chciałabym…
– To bardzo ważne, pani Leff, proszę mi wierzyć. Nie mam żadnych powodów, żeby z panią plotkować. Staram się poznać całą rodzinę Tami.
Ellen Leff zniżyła głos do szeptu:
– Jackie doszła do takiego wniosku po incydencie w toalecie. To była kropla, która przepełniła czarę.
Czekałem na dalszy ciąg. Ale w słuchawce zapadła cisza.
– Ma pani na myśli ten incydent, kiedy…
– Kiedy Joey i młody Lopes zrobili dziurę w ścianie, żeby podglądać dziewczynki przy załatwianiu potrzeb fizjologicznych. Właśnie ten. Trudno o większych pomyleńców, nie sądzi pan?
Było to pytanie retoryczne. Nie wymagało odpowiedzi.
Rąbnąłem się dłonią w czoło tak mocno, że aż jęknąłem z bólu. – Co ci się stało? – zawołała z sypialni Lauren. Uspokoiłem ją, że nic mi nie jest. Nie chciałem teraz mówić o moim odkryciu. Tak, teraz wszystko zaczynało pasować. To nie Tami czy Cathy Franklin chodziły na psychoterapię do Raymonda Wellego. To Joey!
Dlatego Welle miał tak pewną siebie minę, kiedy zaprzeczał, że kiedykolwiek leczył Tami czy Cathy. A przed laty miał jeszcze jeden powód, aby odmówić leczenia Satoshi.
Musiałem ustalić, kiedy Joey poddawał się terapii u Wellego. I czy dopuścił się gwałtu na Satoshi w okresie tej kuracji.
Często zastanawiałem się nad sytuacją psychologa praktykującego w tak małej miejscowości. Nawet w stutysięcznym Boulder losy mieszkańców czasami tak bardzo na siebie zachodziły, że trudno mu było oddzielić życiorysy poszczególnych pacjentów. W małym miasteczku, takim jak Steamboat, ich życiowe drogi musiały nieuchronnie przecinać się i splatać, niczym włókna tkaniny. Pacjent A mówił o pacjentce B, która spotykała się z pacjentem C, którego ojciec był księgowym u pacjenta A, jeśli nie wręcz partnerem od golfa samego psychoterapeuty. Psycholog tkwił w środku tej splątanej pajęczyny, zobowiązany do zachowania w tajemnicy zwierzeń swoich pacjentów. Musiał też dbać o to, aby wiedza zdobyta od jednego pacjenta nie wpływała na terapię zastosowaną wobec innego.
Przypuszczałem, że gdy Mariko przyprowadziła Satoshi do Wellego, Joey Franklin albo jeszcze się u niego leczył, albo niedawno zakończył kurację. To, która z tych wersji odpowiadała prawdzie, nie miało większego znaczenia.
Co ja zrobiłbym na miejscu Wellego, gdyby zgłosiła się do mnie Satoshi i oskarżyła jednego z moich obecnych albo niedawnych pacjentów o gwałt? Jakie miałbym etyczne i prawne obowiązki jako psycholog?
Na pewno odmówiłbym przyjęcia Satoshi na dłuższe leczenie. Ale w odróżnieniu od Wellego zachęciłbym ją do szukania pomocy u innego terapeuty. Zadbałbym także, aby dokładnie zbadał ją lekarz. Jednym z następstw gwałtu mogła być ciąża. Istniało też niebezpieczeństwo zarażenia jakąś chorobą przenoszoną drogą płciową.
Welle nie miał prawa dzielić się z nikim informacjami uzyskanymi od Satoshi, chyba że zapowiedziałaby, iż będzie się domagać ukarania sprawcy. Takie przepisy obowiązywały w Kolorado. Ale prawo nakładało na niego obowiązek zawiadomienia odpowiednich władz – bez względu na tajemnicę lekarską – o seksualnym wykorzystaniu nieletniej.
Problem polegał na tym, że w momencie popełnienia gwałtu Joey Franklin był także nieletni. Różnica wieku między nim i jego ofiarą nie była aż tak duża, aby można było zakwalifikować ich stosunek seksualny jako ustawowy gwałt czy seksualne wykorzystanie osoby nieletniej.
Próbowałem odgadnąć, dlaczego Welle nie skierował Satoshi ani do lekarza, ani do innego psychologa. Z jej słów wynikało, że doszło do penetracji jej narządu rodnego, więc badanie lekarskie powinno być zwykłą formalnością. Przyznała też, że doznała wstrząsu emocjonalnego. Jakimi motywami mógł kierować się Welle? Najrozsądniejszym wyjaśnieniem wydało mi się, że chciał maksymalnie ograniczyć krąg osób poinformowanych o zgwałceniu. Wolał, aby jego koledzy po fachu nie dowiedzieli się, że leczył pacjenta oskarżonego o taki czyn.
Istniała też możliwość, że Joey zwierzył mu się w trakcie seansu psychoterapeutycznego, że zamierza uwieść Satoshi. W takim przypadku fakt, że Welle nie zawiadomił o tym policji albo nie ostrzegł Satoshi, obciążał go odpowiedzialnością prawną.
Czy Welle chronił Joeya? Czy chronił siebie? A może chronił kogoś jeszcze innego?
Nie znałem odpowiedzi na żadne z tych pytań. Wątpiłem też, czy Welle zechce mi ich udzielić.
Miałem do czynienia z istnym galimatiasem wydarzeń. Wypisałem wszystkie na ekranie laptopa, żeby zaprowadzić w nich jaki taki porządek.
W okresie poprzedzającym jesień osiemdziesiątego ósmego roku Welle zaczął udzielać porad Joeyowi Franklinowi, który został oskarżony o czerpanie seksualnej przyjemności z podglądania dziewcząt w gimnazjalnej toalecie. Czy mógł być też bohaterem innych tego rodzaju wyczynów? Wydaje się, że tak.
Jesienią osiemdziesiątego ósmego roku, na trzy dni przed zniknięciem Tami i Miko, Joey Franklin gwałci Satoshi Hamamoto. Tego samego wieczoru Satoshi opowiada o tym swojej siostrze Miko.
Czy Mariko podzieliła się tą wiadomością z Tami Franklin? Byłoby dziwne, gdyby tak zrobiła, bo sprawca był rodzonym bratem Tami. Nie można jednak tego wykluczyć.
Dwa dni później Miko i Satoshi pojechały na ranczo Raymonda Wellego koło Steamboat Springs.
Tego samego wieczoru Miko i Tami zaginęły w drodze do gorących źródeł w Parku Truskawkowym.
Kilka miesięcy później ich ciała zostały odnalezione w pobliżu skutera śnieżnego Tami. Odkrycia dokonano w miejscu oddalonym od Parku Truskawkowego, w górnej części doliny Elk River, w której położone jest zarówno ranczo Welle’ów, jak i farma Franklinów.
Co jeszcze działo się w Steamboat późną jesienią osiemdziesiątego ósmego roku?
Szeryfem okręgu Routt był Phil Barrett.
Gloria Welle prowadziła hodowlę koni.
Raymond Welle praktykował jako psychoterapeuta i bawił się w radiowego felietonistę, nadając swoje pierwsze audycje. Może już wtedy marzył o miejscu w Izbie Reprezentantów.
A teraz? Satoshi Hamamoto obawiała się, że ktoś usiłuje ją zastraszyć. Dlaczego? Odpowiedź wydawała się oczywista: ten ktoś chciał ją powstrzymać od oskarżenia Joeya Franklina o popełniony przed laty gwałt.
Miałem jednak wrażenie, że ten motyw nie wystarcza.
Gdyby bowiem Satoshi wystąpiła z oskarżeniem, Joey mógłby zwyczajnie wszystkiemu zaprzeczyć. Media na pewno podchwyciłyby temat, co naraziłoby Joeya na pogorszenie reputacji, ale jakoś by to przeżył. Zawodowi sportowcy są bezustannie oskarżani o kryminalne przestępstwa, a ich kariery mimo to rozwijają się bez przeszkód. Często nawet w przypadku zasądzenia skazującego wyroku.
Jeśli więc próbowano zastraszyć Satoshi nie z powodu groźby, że ujawni popełniony dawno temu gwałt, to czym się kierowano? Doszedłem do wniosku, że musiało się to w jakiś sposób łączyć z motywami, które popchnęły do zbrodniczego czynu morderców Tami i Miko. Musiało istnieć coś, co łączyło Satoshi ze śmiercią Tami i Miko. Coś, o czym nie miała pojęcia sama Satoshi.
Co to było?
Nie wiedziałem. Ale wiedziałem, kogo o to zapytam.
Zadzwoniłem do Sama i spytałem, czy jego gość już się obudził i czy jest do dyspozycji. Gdy ustalaliśmy, gdzie moglibyśmy się spotkać, nasz domowy faks zaczął drukować dwustronicowy komunikat dla Lauren, nadany przez Mary Wright z Waszyngtonu.
Mary prosiła o wyciąg z obowiązujących w Kolorado przepisów dotyczących przeszukania. Chciała też wiedzieć, w jakich okolicznościach gubernator Kolorado mógłby wkroczyć w prawa miejscowego prokuratora okręgowego i wyznaczyć do prowadzenia śledztwa swojego prokuratora.
Wstrzymałem na chwilę oddech, gdy przeczytałem, że podejrzaną nieruchomością jest ranczo przy Silky Road. Mary informowała, że podjęto czynności mające na celu ustalenie, czy kongresman Welle byłby skłonny dobrowolnie wpuścić przedstawicieli Locarda na teren swojej posiadłości. Zalecała, żeby w razie odmowy zwrócić się do prokuratora okręgu Routt. Gdyby zaś prokurator odmówił wydania nakazu przeszukania, należało zastosować jeszcze inną drogę.
Było oczywiste, że Mary Wright uznała, iż są podstawy do wszczęcia postępowania sądowego. Wziąwszy pod uwagę jej reputację, podstawy te musiały być bardzo solidne.
Zastanawiałem się, co takiego odkryli Flynn i Russ, że skierowało to ich uwagę na ranczo przy Silky Road.
Lauren spała. Zostawiłem jej kartkę z wiadomością, że jadę do miasta spotkać się z Samem i Satoshi. W drodze do kwiaciarni Sherry próbowałem sobie wyobrazić, co dzieje się w tej chwili w obozie Raymonda Wellego.
Trwała właśnie kampania wyborcza, a Welle ubiegał się o fotel senatora. „Washington Post” prowadził dochodzenie dotyczące nieprawidłowości w finansowaniu jego poprzednich kampanii. Po tajemniczym zniknięciu Dorothy gazeta przerwała publikację artykułów o tamtych przekrętach, ale sprawą zainteresowały się inne media.
Co więcej, Locardowi udało się wniknąć do prywatnego świata Raymonda Wellego i organizacja ta zaczęła badać możliwość, że odegrał on jakąś rolę w zamordowaniu dwóch dziewcząt dwanaście lat temu. Dodatkowym zagrożeniem była Satoshi Hamamoto, która, o czym Welle wiedział, oskarżała jednego z jego byłych pacjentów o gwałt.
Biorąc pod uwagę okoliczności, Welle nie miał wielkiego wyboru i powinien się zgodzić na przeszukanie rancza. Gdyby bowiem odmówił, Locard przedstawiłby zgromadzone dowody miejscowemu prokuratorowi i sędziemu. To zaś znacznie podnosiło ryzyko przecieków do prasy. A na przecieki Welle nie mógł sobie pozwolić.
Sam nie zapalił żadnych świateł, toteż wnętrze kwiaciarni jego żony pełne było mrocznych cieni i odblasków rzucanych przez latarnie przy Pearl Street. Mrok sprawiał, że zapach kwiatów wydawał się jeszcze bardziej intensywny. Poszedłem za Samem wzdłuż ustawionych rzędem lodówek do tylnego pokoiku, w którym Sherry wykonywała papierkową robotę związaną z prowadzeniem sklepu. Czekała tam na nas Satoshi. Na mój widok zerwała się z miejsca, uścisnęła mnie i pocałowała w policzek.
Uśmiechnęła się ciepło do Sama. Najwyraźniej zdążyła go już polubić.
Sam nie tracił czasu. Odwrócił się do mnie i zapytał:
– O co chodzi?
– Dowiedziałem się właśnie – odparłem – że Joey Franklin przeszedł kurację u Wellego. Nie wiem, kiedy zakończyło się to leczenie, ale został na nie skierowany kilka miesięcy przed gwałtem.
Spojrzałem na Satoshi. Wyglądała, jakbym zadał jej cios w żołądek.
– Dlaczego Welle go leczył? – spytała.
– Joey został przyłapany na podglądaniu dziewcząt w toalecie.
– Więc doktor Welle wiedział o jego skłonnościach? Zdawał sobie sprawą… do czego… jest zdolny?
– Prawdopodobnie tak.
Opowiedziałem o rozmowie z Ellen Leff. Satoshi słuchała w napięciu, ale jej spojrzenie błąkało się po różnych przedmiotach. Widać było, że intensywnie analizuje przedstawione przeze mnie informacje.
– To nie wystarcza – stwierdziła. – Nie wyjaśnia, dlaczego ktoś miałby mi grozić. Nie mogę udowodnić Joeyowi jego postępku. Jeśli on zaprzeczy, a zwłaszcza jeśli doktor Welle zaprzeczy, że o tym wiedział, moje oskarżenia będą nic niewarte. – Nie wiedziała, że Joey powiedział, iż w ogóle jej nie pamięta, i nie brała pod uwagę, że Welle mógłby odmówić skomentowania sprawy, zasłaniając się tajemnicą lekarską a jednak doszła do identycznej konkluzji co ja.
– Ma pani rację – powiedziałem. – Dlatego przypuszczam, że musi pani wiedzieć o czymś jeszcze. Może to być coś, co wtedy zupełnie się nie liczyło, ale w tej chwili ma dla kogoś kluczowe znaczenie. Coś, co wystawia kogoś na tak poważne ryzyko, że postanowił zmusić panią do milczenia.
Satoshi uniosła brwi.
– Co to może być? – zastanawiała się. Sam pokiwał głową.
– Spróbujmy się domyślić – powiedział i pochylił się ku Satoshi. – Chciałbym, żebyśmy jeszcze dziś wieczorem porozmawiali o tych kilku dniach sprzed wielu lat. Może przypomni sobie pani o czymś, o czym pani zapomniała, albo zwróci uwagę na coś, co jest istotne, a do tej pory wydawało się bez znaczenia. Zadam pani wiele pytań, bardzo szczegółowych. Jest pani gotowa?
– Tak, jestem gotowa. Sam odwrócił się do mnie.
– Alan, przynieś nam po kawie. Obawiam się, że to trochę potrwa. Jestem pewien, że znajdziesz na Pearl Street jakiś otwarty barek. Weź też dla mnie butelkę piwa. Lubię to z niedźwiedzimi pazurami.
– Wolałabym herbatę – odezwała się Satoshi. – I rogalik, jeśli można prosić.
Wyszedłem z kwiaciarni i zanurzyłem się w Pearl Street. Wieczór był ciepły, a chodnik mokry od deszczu, który spadł w czasie, gdy siedzieliśmy w środku. Pewnie zaplątała się tu jakaś mała chmurka zwiastująca burzę.
Minąłem kawiarnię Peaberry’ego drugą stronę ulicy do Tridenta. Lubiłem ten barek i często tu wpadałem. Mieli dobrą kawę oraz duży wybór ciast i deserów.
Dla Sama kupiłem piwo z niedźwiedzim pazurem, a dla Satoshi rogalik z makiem i herbatę darjeelinga.
Miałem wrażenie, że oglądam taneczne pas de deux słonia i młodej łani. W ciągu wielu lat naszej znajomości Sam nieraz zadziwiał mnie swoją sprawnością fizyczną. Choć potężny i zwalisty, potrafił się poruszać lekko i zwinnie jak kot. Ale rzadko zdarzało mi się podziwiać wrażliwość i subtelność, jakie zademonstrował, rozmawiając z Satoshi.
Podstawowa różnica między psychologiem i policjantem w trakcie przeprowadzania wywiadu polega na tym, że policjant przywiązuje większą wagę do faktów. Dla psychologa fakty są jak gładkie głazy, na których może postawić stopę, krocząc za swym pacjentem w poprzek łożyska rzeki. Są śladami stóp, po których wspina się za nim po schodach prowadzących do celu. Psycholog nie powinien dopuścić, aby fakty zasłoniły prawdę. Prawda bowiem rzadko jest sumą faktów, które zachowały się w pamięci pacjenta. Dla policjanta zaś fakty są wszystkim. Tylko one go interesują.
Przysłuchując się rozmowie Sama z Satohi, wychwyciłem kilkanaście momentów, w których ja obrałbym inną ścieżkę niż on. Widząc grymas gniewu na twarzy dziewczyny, zboczyłbym na chwilę z drogi i zbadał powód irytacji. Widząc, że zaciska palce na udzie, zapytałbym łagodnie: „Skąd to zdenerwowanie?” Sama nie interesowały emocje Satoshi. Skupiał się wyłącznie na konkretach.
Gdy skończyli rozmowę – a trwała prawie do wpół do trzeciej – byłem pewien, że Sam poznał zupełnie inną historię niż ta, która roztoczyłaby się przede mną, gdybym to ja prowadził przesłuchanie.
Przebieg zgwałcenia opisała w zasadzie identycznie.
Ale Sam chciał usłyszeć o wiele więcej niż ja o okolicznościach zdarzenia. Pytał Satoshi o coraz to nowe szczegóły. W jakiej odległości były najbliższe domy? Jak Joey był ubrany tego popołudnia? Czy zdjął jakąś część garderoby? Jakiego była koloru? Co Satoshi zrobiła po powrocie do domu? Kiedy wzięła prysznic? Co zrobiła z własnym ubraniem? W pewnym momencie Sam zapytał, czy zauważyła, że u Joeya nastąpił wytrysk spermy. Satshi zacisnęła wargi i kiwnęła głową, a potem odwróciła się w moją stronę. Dostrzegłem w jej oczach błaganie, tak jakby szukała u mnie wybawienia od tego przykrego przesłuchania. Współczułem jej i chętnie bym ją wyratował z rąk Sama, nie zrobiłem tego jednak.
W chwilę potem spojrzała znów na Sama i powiedziała:
– Kiedy nasienie zaczęło ściekać po moich udach, nie wiedziałam, co to takiego. Była też krew. Mariko wyjaśniła mi potem wszystko.
Nie sądziłem, aby te wstydliwe szczegóły były Samowi rzeczywiście potrzebne. Przypuszczałem, że chciał pobudzić pamięć Satoshi. Chciał, aby dotarła do wspomnień, które zatarły się pod wpływem czasu i mechanizmów obronnych jej psychiki. Chciał wreszcie przygotować ją na to, co miało dopiero nastąpić.
A co nastąpiło? Sam poprosił, żeby szczegółowo odtworzyła rozmowę z siostrą. Pamiętała, że opowiadała Mariko o tym, co zrobił jej Joey, nie dłużej niż trwało samo zgwałcenie, czyli przez kilka minut. Teraz odtworzenie tamtej rozmowy zajęło prawie godzinę. Co Mariko zamierzała zrobić, kiedy dowiedziała się o gwałcie? Czy chciała powiedzieć o tym komuś? Czy mogła podzielić się tym, czego się dowiedziała, z rodzicami? A może zamierzała porozmawiać bezpośrednio z Joeyem?
Satoshi z podziwu godną cierpliwością odpowiadała na kolejne pytania. Niektóre szczegóły uleciały jej z pamięci, inne jednak pamiętała doskonale.
Kilkakrotnie Sam zgodził się, by przeskoczyła na inny temat. Jedna z tych dygresji szczególnie mnie poruszyła. Satoshi zaproponowała, że opowie o przyjaźni Tami i Miko.
– Ona, to znaczy Tami, była pierwszą amerykańską przyjaciółką Mariko. Przed przyjazdem do Stanów mieszkaliśmy przez dwa lata w Szwajcarii. A przedtem, oczywiście, w Japonii. Tami była dla nas kimś nowym. Dla nas obu. Pamiętam, że byłam o nią zazdrosna. Tami czekała na Mariko i razem chodziły gdzieś po lekcjach. A wieczorem, po powrocie do domu, godzinami rozmawiały przez telefon. Czułam się, jakbym przestała być siostrą Mariko. Jakby Tami była dla niej ważniejsza niż ja. Próbowałam zbliżyć się do nich. Chciałam być razem z nimi. Chodzić z nimi po mieście. Chciałam mieć przyjaciółkę taką jak Tami. Ale chciałam też odzyskać siostrę.
Sam słuchał bardzo uważnie i od czasu do czasu prosił o jakieś wyjaśnienia. Potem znowu zapytał o rozmowę Satoshi z siostrą w dniu, kiedy została zgwałcona.
– Omówmy to jeszcze raz – wyjaśnił – ale tym razem pod trochę innym kątem.
Pytania pojawiały się jedno za drugim. Gdzie pani siedziała, kiedy opowiadała pani Mariko o zgwałceniu? A gdzie siedziała ona? A może nie siedziała, tylko stała? Jak zaczęła pani tę rozmowę? Co powiedziała pani na początku? Czy Mariko pani uwierzyła? Co odpowiedziała?
Satoshi znalazła odpowiedzi na prawie wszystkie pytania. Sam starał się zachowywać niewzruszone oblicze, ale jego oczy zdradzały entuzjazm.
– Doskonale, doskonale – podsumował. – Przejdźmy teraz do dnia, w którym Mariko zabrała panią do doktora Wellego. Pamięta pani ten dzień?
– Tak.
– Jak była wtedy pogoda?
– A co to ma do rzeczy? – po raz pierwszy głos Satoshi zdradził lekkie poirytowanie.
– Nie wiem. Ale każdy szczegół może być ważny. Satoshi zastanawiała się przez chwilę.
– To był piękny dzień – rzekła wreszcie. – Czuło się, że nadchodzi burza, ale było ciepło i słonecznie. Na niebie ani jednaj chmurki.
– Uwielbiam takie dni przed burzą – powiedział Sam. – Kiedyś, zdaje się w Święto Dziękczynienia, pojechałem do Ideału po zakupy. Miałem na sobie tylko szorty i podkoszulkę. Kupiłem parę rzeczy, wyszedłem ze sklepu i patrzę, a tu mroźno jak w zimie, wyje wiatr, a na przedniej szybie samochodu jest półtora centymetra śniegu. Nie wiem czemu, ale uwielbiam dni, w których dzieją się takie rzeczy.
Ja też lubiłem takie dni. Ale wolałem się nie odzywać.
Sam miał na ręku zegarek z brzęczykiem, który wskazywał godziny. Słysząc kolejny sygnał, spojrzałem na swój zegarek. Była druga w nocy. Satoshi nie zwróciła uwagi na brzęczyk.
– Wie pan co? powiedziała. – Kiedy wyszłyśmy z domu doktora Wellego, stał tam jakiś samochód. Niedaleko stajni. Zapamiętałam go, bo Mariko też zwróciła na niego uwagę i powiedziała, że się jej podoba.
Ani Sam, ani ja nie zareagowaliśmy na jej słowa tak, jak powinniśmy w przypadku czegoś szczególnie ważnego. Mówiła więc dalej, a w jej głosie pojawił się ton zdradzający, że sama jest zaskoczona tym, co udało się jej zapamiętać.
– I wie pan, co jeszcze? Zobaczyłam go znowu po kilku dniach, w telewizyjnych wiadomościach. Prowadziła go mama Tami. Był to… nie, nie pamiętam marki. Ale był biały. O tym właśnie samochodzie Tami powiedziała, że się jej podoba. Był własnością pani Franklin.
– Co pani zobaczyła? – zapytaliśmy obaj jednocześnie.
– Stojący koło stajni samochód państwa Franklinów. Przypuszczam, że w czasie, gdy byłyśmy u doktora Wellego, przyjechała tam pani Franklin.
– Czy była tam też pani Welle? – spytał Sam. – Czy w czasie wizyty na ranczu, przed albo po rozmowie z doktorem Welle, widziała pani Glorią Welle?
Satoshi potrząsnęła przecząco głową.
– Nie. Ale ja nigdy nie spotkałam pani Welle. To ona została zamordowana w tamtym domu, prawda?
– Tak – wtrąciłem się do rozmowy. – Na ranczu doktora Wellego były też dwie gospodynie. Czy widziała pani którąś z nich tamtego dnia?
– Nie – odparła Satoshi.
– A stajennych? Byli tam dwaj stajenni, zatrudnieni na stałe. Zauważyła pani któregoś z nich?
– Nie. Widziałam tylko doktora Wellego – Satoshi zacisnęła usta. – O czym panowie myślicie? Podejrzewacie, że doktor Welle zadzwonił do pani Franklin, aby jej powiedzieć o postępku Joeya, i dlatego ona przyjechała na ranczo? Nie sądzę, żeby to było możliwe. Doktor Welle był ze mną przez cały czas. Nie wychodził z pokoju i nigdzie nie dzwonił.
– Myślałem o czym innym – odparłem.
Przez chwilę Satoshi przesuwała czubek języka między zębami.
– Sugeruje pan – powiedziała, przechylając na bok głowę – że doktor Welle i mama Joeya byli… Chyba nie sądzi pan, że mieli romans? I że dlatego ona przyjechała na jego ranczo?
– Nic nie wiem o tym, że mieli romans – odpowiedziałem. – Ale przypuszczam, że to wyjaśniłoby kilka spraw.
– Jakich? – zapytała Satoshi. Najwyraźniej odczuwała już zmęczenie, bo powinna była sama odpowiedzieć na to pytanie.
– Choćby tego – odparłem – że doktor Welle nie zachęcał pani do zawiadomienia policji o postępku Joeya.
Przed wyjściem z kwiaciarni Satoshi chciała jeszcze skorzystać z toalety. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, powiedziałem do Sama:
– Im więcej się dowiaduję, tym bardziej oczywisty wydaje mi się udział Wellego w całej tej aferze.
– A konkretnie?
– Jeśli sypiał z matką Joeya, mogło mu to utrudnić obiektywną ocenę tego, że jej synalek kogoś zgwałcił.
Sam wzruszył ramionami.
– Oczywiście. Ale co z tego? Nadal nie rozumiem, dlaczego miałby uśmiercać te dziewczyny.
– A jeśli one odkryły, że Welle romansuje z panią Franklin?
– Myślisz, że dogadali się i doszli do wniosku, że łatwiej będzie ukryć podwójne morderstwo niż fakt, że chodzili ze sobą do łóżka? Gdyby mamusie, które zdradzają mężów, mordowały swoje zbyt domyślne pociechy, naokoło leżałoby mnóstwo nieżywych dzieciaków.
Stłumiłem ziewnięcie i powstrzymałem się od stwierdzenia, że liczba dzieci, które morduje się w całym świecie, znacznie przekracza granicę, jaka zapewniałaby mi dobre samopoczucie. Sam obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem i dodał:
– Zaczynam dochodzić do przekonania, że twoja głowa nie pracuje zbyt dobrze po północy. Gadasz, jakbyś miał nierówno pod sufitem.
– Musisz przyznać, że panuje tu niezły galimatias – bąknąłem na usprawiedliwienie.
– Oczywiście, ale co nam to daje? Nic. Ty szukasz podejrzanych, a w ten sposób do niczego nie dojdziesz. Szukaj dowodów. Dziś znaleźliśmy jeden taki dowód: fakt, że pani Franklin była na ranczu. To może wskazywać na podejrzanego. Ale wcale niekoniecznie. Mógłby nim być Welle. Ale może się okazać, że to fałszywy trop.
Do pokoju wróciła Satoshi. Widocznie słyszała naszą rozmowę, bo powiedziała do Sama:
– Opowiedziałam panu Alanowi mniej więcej to samo co panu. – Zwróciła się do mnie: – Wspominał mi pan o podejrzeniu, że Raymond Welle sypiał z moją siostrą.
– Nie było to moje podejrzenie, ale rzeczywiście, wspominałem o tym.
– A teraz rozważa pan możliwość, że miał romans z mamą Joeya?
– Tak, taki wyciągnąłem wniosek.
– Czy oba te przypuszczenia mogą być prawdziwe? Czy tylko jedno? A jeśli tak, to które? Bo on mógł się kierować różnymi motywami, w zależności od tego, z kim sypiał, zgadza się?
– Tak. – Sam miał rację. Moja głowa wyraźnie szwankowała. – Może sypiał z obiema. Nie wiem tego.
– A może z żadną z nich?
– Przypuszczam, że to także jest możliwe.
Sam i Satoshi ruszyli Pearl Street w kierunku centrum handlowego, gdzie Sam zostawił swojego dżipa cherokee. Ze śródmiejskich barów wyszli właśnie ostatni goście i na chodniku kręciło się kilkunastu przechodniów, tak jakby czekali na jakieś interesujące wydarzenie. Zostawiłem mój samochód na Dziewiątej Ulicy, naprzeciwko budynku, w którym kiedyś była piekarnia Treatsa. Piekarnia nie istniała już od lat, ale wciąż brakowało mi cudownych śniadaniowych rożków i bułeczek, które tu wypiekano.
Brakowało mi też biszkopcików z Southern Exposure. I kukurydzianej mamałygi w starym Dofs Diner. Omletów w Aristocrat. Duszonej baraniny z ziemniakami u Shannona. Świetnych szarlotek od Freda. Kanapek na ciemnym chlebie w Cheese and Sausage Dona.
Idąc do samochodu, wspominałem Boulder z czasów, gdy miasto nie miało jeszcze metra i było znacznie mniej zamożne. Miałem nadzieję, że te wspomnienia pozwolą mi się trochę odprężyć, bo czułem ogromne zmęczenie. Wreszcie powróciłem do rzeczywistości i próbowałem odtworzyć końcową część opowiadania Satoshi, w której przedstawiła to, co się wydarzyło po wizycie u Raymonda Wellego na ranczu przy Silky Road.
Mariko usadowiła siostrę na przednim siedzeniu samochodu, jakby miała do czynienia z małym dzieckiem. Zawiozła ją do domu i starała się ją pocieszyć. Przyniosła Satoshi herbatę i przemyciła do jej pokoju jakiś batonik. Chyba z trzema muszkieterami na opakowaniu. Satoshi pamiętała, że bardzo je lubiła.
Mariko zaplanowała na ten wieczór spotkanie z Tami. W pewnym momencie zostawiła siostrę samą i poszła ubrać się do wyjścia. Satoshi obserwowała przez okno, jak Mariko idzie na spotkanie z przyjaciółką. Nie wiedziała, gdzie się umówiły.
Nigdy więcej nie zobaczyła siostry.
Gdy rankiem następnego dnia piłem kawę w kuchni, Lauren oznajmiła, że też chciałaby robić to co ja.
– Czyżby? – mruknąłem szorstkim tonem. – Chciałabyś łazić gdzieś do trzeciej w nocy i rano być półprzytomna z niewyspania?
– Nie – odparła. – Chciałabym pić na śniadanie prawdziwą kawę z prawdziwą kofeiną.
Po drugiej filiżance złożyłem jej krótkie sprawozdanie z nocnego maratonu z Samem i Satoshi. Lauren była zaintrygowana możliwością romansu jej byłego szwagra z Cathy Franklin, nie miała jednak czasu dokładniej omówić ze mną tej sprawy, bo spieszyła się na jakieś zebranie.
Stojąc już z torebką w jednej i z aktówką w drugiej ręce, powiedziała:
– Byłabym zapomniała. Wczoraj wieczorem dzwoniła Flynn Coe. Prosiła, żebym przekazała, że ma dla ciebie prezent. Tego tajemniczego faceta, o którym wspomniała Dorothy. Udało się go zidentyfikować dzięki rejestrowaniu telefonów do jej hotelowego pokoju. Nazywa się Winston McGarrity. Numer jego telefonu znajdziesz koło aparatu w sypialni. Wspomniała też, że specjaliści badali, nie mogła powiedzieć co, jakieś niezidentyfikowane wcześniej materiały z autopsji i z wizji lokalnej. Prawdopodobnie znaleźli coś mocnego. Dlatego właśnie Loard stara się o pozwolenie przeszukania rancza. Flynn powiedziała, że niedługo o tym usłyszymy – dodała Lauren i poszła do samochodu.
Przed południem, w przerwie między wizytami, zadzwoniłem do Winstona McGarrity. Numer kierunkowy wskazywał, że to telefon w Steamboat Springs. Słuchawkę podniosła kobieta.
– Mc Garrity i Spółka, słucham – powiedziała.
– Chciałbym rozmawiać z panem Winstonem Mc Garrity.
– Kogo mam zapowiedzieć?
– Mówi doktor Alan Gregory.
Kobieta milczała przez chwilę. Wyobraziłem sobie, że zaciska usta.
– Czy chodzi o ściągnięcie należności od któregoś z pańskich pacjentów, doktorze Gregory? Win… pan McGarrity senior nie zajmuje się już takimi sprawami. – W jej głosie pobrzmiewało lekkie rozbawienie, tak jakby śmieszyła ją sama myśl o tym, że Win Mac Garrity mógłby się zajmować ściąganiem należności.
– Nie, nie chodzi o żadne roszczenia.
Kobieta znowu milczała przez chwilę. Ja też się nie odzywałem. W końcu zapytała:
– Więc w jakiej sprawie pan dzwoni? Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć.
– Czy Mac Garrity i Spółka jest towarzystwem ubezpieczeniowym? – Sam nie wiem, czemu nabrałem chęci, aby się dowiedzieć, do jakiej firmy dzwonię.
– Agencją. Jesteśmy największą niezależną agencją w okręgu Routt. Działamy od roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego.
– Jakiego rodzaju ubezpieczenia oferujecie?
– Nieruchomości, pojazdów, zdrowia, życia, niezdolności do pracy. Ubezpieczymy pana, na co pan zechce. Chyba, że chce się pan ubezpieczyć od skutków niewłaściwego leczenia. Obawiam się, że tego pan u nas nie zrobi. – Usłyszałem w słuchawce dzwonek drugiego telefonu. Kobieta powiedziała piskliwym głosem: – Och, mój Boże, ale rejwach. Więc co mam przekazać Winowi?
Straciłem nadzieję, czy kiedykolwiek zdołam skłonić tę kobietę, by połączyła mnie z Winstonem McGarrity. Postanowiłem uciec się do chwytu stanowiącego słowny odpowiednik wytrycha.
– Proszę mu powiedzieć, że dzwonię w sprawie Glorii Welle.
– Glorii? Naprawdę – wykrzyknęła. – Nie do wiary! Proszę zaczekać. Nie do wiary!
– Dzień dobry – odezwał się w słuchawce męski głos – Win przy telefonie. – Mówił ciszej ode mnie, niemal szeptem.
– Panie McGarrity, nazywam się…
– Jestem Win – przerwał mi. – Pan McGarrity to mój ojciec. Mam przyjemność z doktorem…
– Alanem Gregory. Proszę mi mówić po imieniu.
– A więc, Alan, czym mogę panu służyć? Luiza powiedziała mi już, że nic pan nie zamierza kupić, nic sprzedać i na nic się pan nie uskarża. Domyślam się, że ma pan jakąś ciekawą sprawę. Zamieniam się w słuch.
– Chodzi mi o rozmowę, jaką odbył pan parę dni temu z dziennikarką z „Washington Post”, panią…
Dorothy Levin… czyli Dorothy. To, co się jej przytrafiło, to po prostu skandal. Potworna tragedia. Spodobała mi się. Mówiła wprawdzie trochę za szybko jak na mój gust. I kopciła jednego papierosa za drugim, jak mój szwagier John Deere. Próbowałem ją przekonać, że zapłaciłaby dużo mniejszą składkę, gdyby rzuciła palenie. Przy ubezpieczeniu zdrowia, życia, wszystkiego. Nie chciała mnie słuchać. Palacze nigdy nas nie słuchają. Ale polubiłem ją. Fatalna sprawa, bo miała poważne zaniedbania w ubezpieczeniach. Młodzi ludzie często nie myślą o przyszłości.
– Na mnie też zrobiła doskonałe wrażenie, Win – powiedziałem. – Ale wróćmy do waszej rozmowy. Było to, o ile wiem, w przeddzień jej…
– Tak naprawdę nie tylko rozmawialiśmy. Zjedliśmy razem kolację. W bardzo miłym lokalu. Nazywa się Antares. Był pan tam kiedyś? – Zanim zdążyłem odpowiedzieć, że tak, powiedział: – Niech pan tam zajrzy, gdy pan tu przyjedzie następnym razem. Ale lepiej nie powoływać się na mnie, bo wtedy mogą wykopać pana za drzwi. – Roześmiał się głośno. – Polecam pieczeń z rusztu. Dorothy zamówiła to danie i bardzo jej smakowało. W każdym razie tak mi się wydaje.
– Czy mógłby pan powiedzieć, o czym rozmawialiście? Dlaczego ona…
– Dlaczego myślała, że ja mogę wiedzieć coś, co mogłoby zainteresować „Washington Post”? – Znów wpadł mi w słowo. Musiałem przyznać, że bezbłędnie wyczuł tok moich myśli. – Naprawdę nie mam pojęcia. Prawdopodobnie ktoś podrzucił jej nazwiska ludzi, którzy, zdaniem tego kogoś, trzęśli tym miastem w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych. Niech się pan postara o parę takich wykazów, a moje nazwisko pewnie znajdzie się na jednym lub dwóch. Działam tu już od lat i zdobyłem przez te lata wielu przyjaciół. Jestem szczęśliwym posiadaczem kilku dobrze położonych parceli. Na moje nieszczęście mam też parę źle usytuowanych – dodał i zachichotał. – Dorothy nie wyjaśniła, skąd się o mnie dowiedziała. Ale chciała rozmawiać o finansowaniu pierwszej kampanii wyborczej Wellego, którą przegrał mniej więcej dziesięć lat temu. A właściwie o dwóch kampaniach. Rozmowa nie trwała długo, bo nie miałem wiele do powiedzenia. Nie kręciłem się w tamtym okresie koło Raya Wellego – znowu zachichotał. – Prawda jest taka, że nie kręcę się i teraz.
– A kiedy skończyliście rozmowę na temat Raya – powiedziałem, starając się utrzymać ton swobodnej rozmowy – zaczęliście rozmawiać o zamordowaniu Glorii Welle?
Tym razem Win nie przewidział końcowej części mojego pytania. Kiedy odezwał się znowu, jego głos brzmiał chrapliwie, tak jakby nagle wyschło mu w gardle.
– Jak pan się o tym dowiedział? – spytał.
– Dorothy przesłała mi wiadomość wieczorem w przeddzień zaginięcia. Poinformowała mnie, że jadła kolację z kimś, kto miał ciekawe informacje o śmierci Glorii Welle. Wiedziała, że morderstwo przy Silky Road bardzo mnie interesuje.
– Właściwie dlaczego? Ma pan dość szczególne zainteresowania. Przewidziałem to pytanie. Wyjaśniłem mu, że niedawno poznałem Kevina Sample.
– Och! – wykrzyknął Win. – Co ten chłopak porabia?
– Studiuje weterynarię w Fort Collins.
– To dobrze. Bardzo dobrze. Zrobiło mi się lżej na sercu. Ale, ale, jestem pewien, że nie chce pan bawić się ze mną w ciuciubabkę, więc po prostu powiem panu o śmierci Glorii Welle to, co powiedziałem Dorothy. Parę dni przed zastrzeleniem Glorii Brian Sample zadzwonił do mnie. Chciał wykupić dodatkową polisę na życie.
– Dla siebie? – zapytałem.
– Tak, dla siebie. Cóż, wiedziałem, co się dzieje w jego rodzinie… całe miasto o tym wiedziało. Wiedziałem o wypadku jego syna. A także o tym, że próbował odebrać sobie życie. Ale wysłuchałem go. Kiedy skończył mówić, powiedziałem uczciwie, że jeśli będzie nalegał, przyjmę jego zgłoszenie, lecz wątpię, aby którekolwiek z reprezentowanych przeze mnie towarzystw, chciało ubezpieczyć go na życie.
– I co?
– I nic. Poprosił, żebym mu wyjaśnił, jak wyglądają sprawy z takimi polisami, z ich podpisywaniem, ważnością i tak dalej. Nie wiedział nawet, że polisa, którą wykupił u mnie tuż przed wypadkiem jego syna, a która opiewała na dwieście pięćdziesiąt kawałków, nie pokryłaby nawet kosztów pogrzebu, gdyby zmarł po nieudanej próbie samobójczej.
– A to dlaczego?
– Ponieważ istnieje okres ochronny, nie można więc po prostu kupić polisy i zabić się następnego dnia. Okres ochronny na polisie, którą Brian już miał, jeszcze się nie skończył, a on o tym nie pamiętał. W każdym razie odpowiedziałem mu na wszystkie pytania, a Brian podziękował mi za poświęcenie mu czasu. Zawsze zachowywał się jak dżentelmen i tego dnia też tak było. Powiedziałbym, że był dżentelmenem aż do końca.
– Myśli pan, że już wtedy planował napad na ranczo Welle’ów? Liczył się z tym, że może zginąć i dlatego chciał wykupić dodatkową polisę na życie?
– Myślę, że nie można dojść do innego wniosku. A pan myśli inaczej?
– Nie – odparłem. – Myślę tak samo, jak pan.
Wszystko zaczęło nabierać sensu.
Mniej więcej tydzień przed wizytą na ranczu przy Silky Road Brian Sample już miał gotowy plan. Wiedział, że jest to plan wystarczająco ryzykowny, aby warto było przed jego realizacją podnieść stawkę ubezpieczenia na życie.
Kevin Sample uważał, że optymizm i względna beztroska ojca, rankiem w dniu jego śmierci były oznaką ustępowania depresji. Prawda mogła wyglądać dokładnie na odwrót. W rzeczywistości często się zdarza, że nastrój osobnika o skłonnościach samobójczych poprawia się, gdy postanowi on skończyć z życiem. Wiele rodzin i wielu psychoterapeutów daje się wprowadzić błąd poprawą nastroju u takiej osoby. Ich czujność ustępuje wierze, że groźba autodestrukcji mija. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że rankiem tego dnia, kiedy Brian Sample jadł śniadanie z synem, był bardziej rozmowny, bo miał już plan, którego realizacja mogła się zakończyć jego śmiercią.
Okazywał mniejsze przygnębienie nie dlatego, że rozwiązał swoje problemy. Ani też nie zachowywał się weselej, ponieważ znalazł sposób na pozbycie się depresji. Brian Sample poczuł po prostu ulgę.
Wiedział, że jego cierpienia wkrótce się skończą, bo miał w kieszeni bilet na najbliższy lot w zaświaty.
Wciąż jednak nie rozumiałem, dlaczego postanowił zabrać w tę podróż także Glorię Welle. Zaczynałem dochodzić do wniosku, że już nigdy nie znajdę odpowiedzi na to pytanie. Wtedy właśnie przypomniałem sobie, że obiecałem Kevinowi Sample przejrzeć dokumenty z terapii jego ojca u Raymonda Wellego.
Pomyślałem, że być może dowiem się w końcu czegoś o motywach, jakimi kierował się Brian Sample.