171597.fb2
Wiatrołom
Wciągu długiego dnia na ranczu przy Silky Road Kimber zużył większą część sił, walcząc ze swą przypadłością. Resztę pochłonęło polowanie na dane o kucharkach i stajennych oraz wyprawa do Oak Creek. Pewnie dlatego podczas jazdy do Clark leżał w znanej mi już pozie na tylnym siedzeniu. Poprosił, żebym mu włączył jakąś muzykę, wszystko jedno co, byle głośno. Przejrzałem zapas nagrań, jakie miałem w samochodzie, i zaproponowałem jedną z ulubionych płyt Lauren, Tupelo Honey Van Morrisona. Stwierdził, że odpowiada mu idealnie.
Jechałem do Clark bez entuzjazmu. Rozstałem się już ze złudzeniami, że Dorothy Levin żyje, i wcale nie miałem ochoty kręcić się w pobliżu podczas prac ekipy dochodzeniowej. Byłem niemal pewien, że jej ciało odnaleziono gdzieś na odludziu, bo – jeśli nie liczyć kilku farm, w tym farmy Franklinów, i paru gospodarstw nastawionych na przyjmowanie turystów – większość terenów otaczających Clark to bezludne pustkowia. Wolałem zachować w pamięci obraz Dorothy pełnej beztroski i humoru. Miałem nadzieję, że Flynn i Russ nie poproszą mnie o zidentyfikowanie zwłok.
Postanowiłem, że zawiozę Kimbera na miejsce spotkania i powiem Russowi i Flynn, że moja rola na dziś już się skończyła. Wrócę do wygodnego łóżka w Steamboat, wyśpię się i zafunduję sobie rano obfite śniadanie. Nie widziałem żadnego powodu, żeby zrezygnować z planów powrotu do Boulder.-
Przy wjeździe do Clark turystów wita tablica ustawiona po prawej stronie lokalnej drogi. Głosi ona, że miasto zostało założone 16 września 1889 roku i znajduje się na wysokości 2802 metrów nad poziomem morza. Nie podano na niej liczby mieszkańców, ale pobieżny rzut oka na maleńką osadę przekonał mnie, że jeśli Flynn, Russ, Kimber i ja spotkamy się pod tutejszym sklepem, podniesiemy miejscową populację z jedno – do dwucyfrowej. Parking przed sklepem był prawie pusty. Zauważyłem tylko białego forda econoline, który wyglądał, jakby stał tu już od miesięcy. Zatrzymałem się i wyłączyłem silnik. Chwilę potem Kimber podniósł się na tylnym siedzeniu. Miał pobladłą, mokrą od potu twarz i ciężko oddychał.
– Czuję się niespecjalnie – oświadczył. Oceniłem, że jego stan jest poważny.
– Jakie ma pan tętno? - zapytałem.
– Przyspieszone.
– Jakieś bóle w klatce piersiowej?
– Jeszcze nie.
– Bierze pan jakieś leki?
Chciałem zadać to pytanie już od chwili, gdy dowiedziałem się o trapiących go lękach, wolałem jednak nie zwracać się do niego jak lekarz do potencjalnego pacjenta. Wiele osób cierpiących na agorafobię zażywa środki łagodzące jej objawy.
– Wypróbowałem już wszystkie. Niestety, jednych mój organizm nie toleruje, a inne nie pomagają.
Niedobrze, pomyślałem.
– Niech się pan nie martwi, zaraz mi przejdzie – rzekł Kimber. – Czy oni już są? – spytał, nie przejmując się swoim stanem.
Napady lęku są dolegliwością bardziej fizyczną niż psychiczną. Nawet gdy nie ma żadnych widocznych zagrożeń, organizm zaczyna przygotowywać się do obrony przed urojonym atakiem. Szykuje się do walki, wydzielając adrenalinę, przyspieszając oddech i obieg krwi, wyostrzając zmysły. Wiedziałem, że niezależnie od tego, co powiem czy zrobię, nie zdołam pomóc Kimberowi. Moje wysiłki mogłyby nawet pogorszyć jego stan.
– Nie, jeszcze nie przyjechali – odpowiedziałem. – Pewnie nie spodziewali się, że będziemy tak szybko. Co mogłoby panu teraz pomóc, panie Kimber?
– Myślę, że położę się i zamknę oczy. Mrok zwykle mi pomaga. Muzyka także, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, żeby grała dalej.
Nie przeszkadzało mi to. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, żeby włączyć dopływ prądu do magnetofonu, i wysiadłem z auta. Niebo było bezchmurne, a powietrze bardzo chłodne. Zaczynałem żałować, że nie wziąłem swetra.
Pomyślałem, że chciałbym siedzieć teraz przy ciepłym kominku i obejmować moją żonę. A co robiłem w rzeczywistości? Stałem pod sklepieniem z gwiazd, czuwając nad dotkniętym lękiem przestrzeni kryminalistycznym geniuszem i czekałem na ludzi, którzy mieli mnie zaprowadzić do miejsca, gdzie leżało ciało kobiety, która nie powinna była zginąć.
Przyszło mi do głowy, że albo mam zbyt śmiałe pragnienia, albo mój duch opiekuńczy wziął sobie urlop.
Odszedłem od samochodu, żeby nie słyszeć muzyki, w której Kimber szukał ukojenia. Ogarnęła mnie całkowita cisza. Wydawało się, że drzewa wstrzymały oddech, starając się nie zaszeleścić choćby jednym listkiem. Nawet świerszcze zaprzestały ćwierkania. Najgłośniejszym dźwiękiem w całym wszechświecie był szum krwi pulsującej w moich uszach.
Zanim usłyszałem warkot silnika samochodu, który piął się w górę przez Clark, dostrzegłem jego zbliżające się reflektory. Sunęły w moją stronę cierpliwie i niespiesznie. Kiedy auto zwolniło i zaczęło powoli skręcać na parking przed sklepem, miałem już pewność, że za kierownicą nie siedzi Russ Claven.
Tajemniczy pojazd, ford explorer z pierwszej serii, zatrzymał się za moim samochodem. Drzwi otworzyły się i z auta wyszedł Phil Barrett.
Skąd się dowiedział, że spotka tutaj Kimbera i mnie? Dlaczego zaparkował swój samochód za moim? Gdzie są Flynn i Russ?
Ożyły nagle świerszcze, a powiew wiatru poruszył jednocześnie milionami liści okolicznych drzew. Ucichło pulsowanie krwi w moich uszach. Zrobiłem dwa kroki i ukryłem się za drzewem.
Phil Barrett zastukał w boczne okno mojego samochodu i po chwili otworzył przednie drzwi po stronie kierowcy. Zapaliło się światełko oświetlające wnętrze. Obawiałem się, że jego wtargnięcie przyprawi Kimbera o zawał serca, gdy jednak Lister podniósł się na tylnym siedzeniu, to Barrett odskoczył z przestrachem do tyłu. Magnetofon grał tak głośno, że mógłby obudzić wszystkich śpiochów w promieniu stu metrów. Phil sięgnął ręką do stacyjki i przekręcił kluczyk, wyłączając zasilanie.
– Jest pan sam, panie Lister? – spytał. – Powiedziano mi, że zastanę tu i pana, i doktora Gregory.
Kimber zasłaniał sobie oczy obiema dłońmi. Po chwili usłyszałem jego tubalny głos:
– Czy mógłby pan zamknąć drzwi, panie Barrett? Te światła są takie jaskrawe.
– Szeryf prosił mnie, żebym zawiózł was obu na miejsce. Doktor Claven i pani Coe już tam czekają.
– Szeryf? Jaki znowu szeryf? – zapytał Kimber, nie odejmując dłoni od oczu.
– Okręgu Routt. To jego jurysdykcja. Ciało zostało znalezione na dzikim zboczu Mount Zirkel. Wszystkie wiatrołomy w górnych partiach należą do jego jurysdykcji.
Kimber zaczął się gramolić z tylnego siedzenia.
– O czym pan mówi? Jakie wiatrołomy?
Wiedziałem, o jakich wiatrołomach mówi Barrett. W październiku dziewięćdziesiątego siódmego roku potężny huragan, którego prędkość oceniano na prawie dwieście kilometrów na godzinę, przeszedł przez górne partie zachodnich stoków łańcucha Continental Divide, w północnej części stanu Kolorado. W okolicy Mount Zirkel Wilderness, parę kilometrów na południe od Clark, wichura obaliła całe połacie lasu na obszarze ponad ośmiu tysięcy hektarów. Huragan nie tylko łamał drzewa, ale wyrywał je z korzeniami. Z lotu ptaka wyglądało to niczym robota jakiegoś gigantycznego kosiarza. Służby leśne oceniały, że w ciągu kilku minut zostało wyrwanych i powalonych na ziemię ponad milion drzew.
Phil Barrett wyjaśnił Kimberowi, jakich spustoszeń dokonał ów huragan, i powiedział, że ciało Dorothy zostało odkryte na obszarze wiatrołomu. Zdziwiło mnie, że w ogóle mogło się znaleźć w tej okolicy. Od jesieni dziewięćdziesiątego ósmego roku ekipy ratownicze oczyściły z pni prawie osiemset hektarów dotkniętego klęską terenu, ale większa jego część była zbyt niedostępna i niebezpieczna nawet dla nich. Oglądałem zdjęcia i kasety wideo z nieuprzątniętego jeszcze obszaru. Jeśli ciało Dorothy zostało porzucone na tym terenie, poszukiwanie zwłok przypominałoby szukanie igły w stogu siana.
– Gdzie są Flynn i Russ? – zapytał Kimber.
– Zaoferowali pomoc szeryfowi Pilanderowi. Mają pełne ręce roboty tam w górze – odparł Barrett, wskazując kciukiem w kierunku Mount Zirkel Wilderness. - Flynn pomaga w zabezpieczeniu miejsca zbrodni, a Russ przeprowadza wstępne badanie zwłok. Pilander jest bardzo zadowolony, że może wykorzystać ich obecność. W okręgu Routt nie ma zbyt wielu specjalistów z ich umiejętnościami.
– Nigdzie nie znajdzie pan zbyt wielu ludzi z ich umiejętnościami, panie Barrett, nie tylko w Routt – stwierdził Kimber.
– Jasne – odparł Barrett. – A skoro mowa o specjalistach, to gdzie jest doktor Gregory? Mówiono mi, że będzie tu z panem.
Wyszedłem zza drzewa i ruszyłem w ich stronę.
– O, właśnie tu idzie – rzekł Kimber.
– Witam pana, Phil – powiedziałem. – Usłyszałem, że pan podjeżdża. Odszedłem na chwilę, żeby się odlać.
Barrett odwrócił się raptownie, jakby się bał, że zaatakuję go od tyłu.
– O, doktor Gregory. Dobry wieczór. Mam zawieźć obu panów na miejsce, gdzie znaleziono ciało.
Potrząsnąłem przecząco głową.
– W żadnym wypadku, Phil. Zgodziłem się tylko podwieźć tutaj pana Kimbera, żeby mógł się spotkać z Flynn i Russem. Na tym moja rola się skończyła. Zamierzam zjechać z powrotem na dół i wrócić do łóżka. Mam nadzieję, że jutro poznam szczegóły odkrycia zwłok Dorothy. To mi w zupełności wystarczy.
Barrett odstąpił krok do tyłu i oparł się plecami o samochód.
– Flynn bardzo zależało na pańskiej obecności, doktorze. Przewidziała, że może pan okazać niechęć do wspinania się na górę. Dokładnie tak się wyraziła – powiedział. – Że może pan okazać niechęć.
– I miała rację – odparłem. – Rzeczywiście nie mam na to najmniejszej ochoty. Gdy pan tam wróci, Phil, proszę jej powiedzieć, że okazała się bardzo domyślna. Proszę nie zapomnieć tego słowa. Domyślna.
– Nie będę nalegał, Alan, żeby pan nam towarzyszył – rzekł Kimber. Nie mam do tego prawa. Ale… może Flynn ma powody, aby uważać, że pańska obecność jest niezbędna. Proszę więc, żeby jeszcze raz rozważył pan swoją decyzję. Dojechaliśmy już tak daleko, że te parę mil nie robi chyba żadnej różnicy? – Gdy wygłaszał te słowa, przyglądałem mu się okiem lekarza. Wydawało się, że objawy ataku ustąpiły całkowicie.
Nie wyobrażałem sobie, do czego mógłbym się przydać, prócz zidentyfikowania zwłok. Po chwili namysłu postanowiłem, że zrobię to i zaraz potem wrócę do pensjonatu.
– Czy to daleko? – zapytałem Barretta.
– Nie, ale trzeba jechać gruntową drogą. Piętnaście minut. Może dwadzieścia.
– W porządku. Pojadę moim samochodem. Zrobię to, czego oczekuje Flynn, i zaraz potem wrócę. Czy to panu odpowiada, Kimber?
– Tak. Dziękuję panu.
– Niełatwo tam dojechać – odezwał się Phil. – Ostatni kawałek drogi nadaje się wyłącznie dla samochodów z napędem na cztery koła. Niech pan pojedzie ze mną, a gdy zdecyduje się pan wracać, odwiozę pana do auta.
Nie podobał mi się ten pomysł. Czułem, że jest zły, ale nie wiedziałem, dlaczego.
– Niech pan prowadzi, a ja pojadę za panem – powiedziałem.
Gruntowa droga była w niezłym stanie i początkowo jazda nie stwarzała wielkich problemów. Dawało się ominąć koleiny, a strome odcinki były krótkie. Po jakichś dziesięciu minutach Phil zatrzymał się na chwilę koło tablicy ustawionej przez służby leśne. Stanąłem obok jego explorera.
– Stąd zaczyna się trudny kawałek – powiedział. – Może zostawi pan tu samochód? Przywiozę pana, gdy będzie pan gotów do powrotu.
– Niech pan prowadzi dalej – odparłem krótko.
– Zdaje się, że go pan nie lubi – powiedział Kimber, gdy tylko podniosłem szybę w drzwiach.
Zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Wrzuciłem drugi bieg, dostosowując się do warunków.
– Nie tylko go nie lubię, – odparłem – nie mam też do niego zaufania. Gdybyśmy znaleźli zabójcę dziewcząt, sprawa nie wyglądałaby zbyt różowo dla byłego szeryfa Phila Barretta. A gdyby się okazało że mordercą jest ktoś, kto ma powiązania z Silky Road – co wydaje się coraz bardziej prawdopodobne – wyglądałby jeszcze gorzej.
Kimber spojrzał przez okno na ciemny las.
– Zastanawiam się, kto mógł znaleźć ciało tej dziennikarki – powiedział.
– Trafna uwaga – odparłem. – Wziąwszy pod uwagę charakter terenu, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ciało odnalazła ta sama osoba, która je tam umieściła.
Przez następne pięć minut jechaliśmy w milczeniu. Wyjąłem telefon komórkowy, bo chciałem zawiadomić kogoś ze znajomych, gdzie jesteśmy. Okazało się jednak, że pustkowie to jest poza zasięgiem stacji przekaźnikowych.
Oba samochody pokonały grzbiet stromego wzniesienia i w świetle reflektorów zobaczyłem granicę wiatrołomu. To, co niegdyś było majestatyczną, niedostępną puszczą, zamieniło się w warstwę bezładnie splątanych pni i konarów.
– Niesamowite! – wykrzyknął Kimber. Ja aż zaniemówiłem z wrażenia.
Barrett skręcił w prawo. Jechałem za nim jeszcze z pół kilometra pokrytą głębokimi koleinami dróżką, która wiodła wzdłuż granic obszaru dotkniętego katastrofą. Zwalone drzewa po lewej stronie tworzyły długą, zbitą ścianę, wysoką prawie na dwa metry. W żadnym miejscu plątanina konarów i pni nie sięgała niżej niż na metr. Wreszcie Phil zatrzymał się i wysiadł. Kimber i ja zrobiliśmy to samo. Barrett przerzucił przez ramię ciężką torbę.
– Stąd jest już niedaleko. Ale trzeba przeleźć przez parę drzew – powiedział i wskazał ręką leśne pobojowisko. – Niezły widok, co?
Widok rzeczywiście był niezły.
– Gdzie stoi samochód Russa? – zapytałem.
– Oni przyjechali tu gorszą drogą, od strony północnej – odparł Barrett. – Dopiero potem odkryliśmy ten dojazd. Gdy człowiek się w to zagłębi, zwłaszcza w nocy – dodał, wskazując wiatrołom – czuje się, jakby próbował znaleźć drogę w wielkim pudle z wykałaczkami. Wszędzie wygląda tak samo. Przekonacie się zresztą sami.
Ścieżka wijąca się przez zwały drzew przypominała tunel, nie szerszy niż moje ramiona. W wielu miejscach przewrócone pnie tworzyły niemal szczelne sklepienie. Drzewa nie leżały tam, gdzie upadły. Gwałtowna wichura miotała nimi niczym płatkami śniegu, tworząc ogromne stosy. Pnie, którymi usłane były najbardziej strome uskoki, zdawały się tkwić na swoich miejscach wbrew prawu ciążenia.
Przypuszczałem, że ścieżka, którą szliśmy, została oczyszczona przez robotników leśnych. Wkrótce pozostawione przez nas samochody znikły z pola widzenia. Phil kroczył z przodu i oświetlał drogę latarką. Ja szedłem za nim, a Kimber na końcu. Raz po raz oglądałem się za siebie, by sprawdzić, czy nie zostaje z tyłu. Ale kroczył pewnie, tak jakby posłał w diabły swój lęk przestrzeni i wysokości. Uśmiechał się niczym alpinista, który za chwilę dotrze na szczyt.
Po około dziesięciu minutach Barrett oświadczył:
– Jesteśmy prawie na miejscu. Nie cieszycie się, panowie, że przyszliście tu ze mną?
Dwie zasilane z akumulatora lampy oświetlały niewielką polanę. Światło miało wściekle żółty odcień. W jego blasku ukazał się niepokojący widok. Zwalone przez wichurę drzewa utworzyły nad naszymi głowami wysoką na prawie pięć metrów konstrukcję, niepewną jak budowla z dziecięcych klocków. Tuż za ścianą z pni majaczyło strome wzniesienie.
– Halo! – zawołał Barrett. – To ja, Phil. Wróciłem z panem Listerem i doktorem Gregorym.
Gdy nikt nie odpowiedział na jego wołanie, wzruszył ramionami.
– Może znaleźli coś innego, co trzeba było sprawdzić. Zwłoki leżą dokładnie tam, w tej szczelinie – powiedział.
Przeszliśmy z Kimberem na drugą stronę polanki. Odwróciłem się i spojrzałem na Phila. Na jego nalanej twarzy malował się głupkowaty uśmieszek. Kimber wkroczył w wąską, ślepą uliczkę między stosami kłód. Dołączyłem do niego. Zaczęliśmy wodzić wzrokiem po ziemi usłanej odłamkami gałęzi, a potem gmatwaninie pni z obu stron, szukając jakiegoś śladu. Nigdzie nie dostrzegliśmy ciała Dorothy Levin.
Kimber otworzył usta, ale zanim zdążył się odezwać, ciszę przerwał metaliczny odgłos. Phil Barrett odciągnął właśnie kurek swojego pistoletu. Nigdy w życiu nie usłyszałem bardziej czytelnego dźwięku.
Pomyślałem o moim nienarodzonym dziecku.
– Nie podoba mi się to – powiedział głośno Kimber.
Miał rację.
– Na kolana – warknął Barrett. – Obaj. Przyczołgać mi się tu z powrotem.
Popatrzyłem na Kimbera. Kiwnął głową. Rzuciliśmy się obaj na ziemię i podpełzliśmy metr czy półtora w kierunku Phila Barretta.
– Wystarczy – powiedział. Zatrzymaliśmy się.
– Gdzie są Flynn i Russ? – spytał Kimber.
– Pyta pan, czy okazali się równie naiwni jak wy? Tak. Aż się palili, żeby mi pomagać, jak pierwszy lepszy harcerzyk i harcereczka – odparł Barrett. Z jego ust lało się tyle pogardy, że gdyby mogła zabijać, obaj z Kimberem już bylibyśmy martwi.
– Gdzie oni są? – powtórzył Kimber.
Kiedy jechałem, żeby was tu przywieźć, byli dokładnie w tym miejscu – odparł Barrett. – A gdzie są teraz? Prawdopodobnie leżą przywaleni tymi klocami.
Kimber nie zamierzał ustąpić tak łatwo.
– Żyją jeszcze? – spytał.
Phil puścił jego pytanie mimo uszu. Sięgnął do torby i rzucił w moim kierunku pęczek plastykowych opasek, jakimi elektrycy mocują przewody. Gliny używają ich zamiast kajdanek.
– Doktorze Gregory, proszę zająć się panem Listerem. Gdy pan skończy, osobiście załatwię się z pańskimi nadgarstkami.
Przysunąłem się do Kimbera, który nadstawił mi złożone za plecami ręce. Zacząłem je związywać.
– Mocniej – rzucił rozkazująco Phil. Udałem, że spełniam jego polecenie.
– Czy ciało Dorothy rzeczywiście gdzieś tu leży? – zapytałem.
– Och, tak. Całkiem niedaleko stąd.
– A pan wie, gdzie ono jest, ponieważ…
– Ponieważ to ja je tam umieściłem. Zgadza się.
Zastanawiałem się, dlaczego Phil Barrett zabił Dorothy Levin. Aby chronić Raymonda Wellego? Nie, to bez sensu. Musiał przecież zdawać sobie sprawę, że zastąpi ją ktoś inny z „Washington Post” i dalej poprowadzi krucjatę przeciwko przekrętom w finansowaniu kampanii wyborczych. Więc dlaczego? Złożyłem z tyłu ręce i odwróciłem się plecami do Barretta.
– Jeszcze nie teraz – powiedział. – Najpierw proszę związać Listerowi nogi. Na wszelki wypadek, żeby nie próbował uciekać. Niech pan użyje trzech pasków. Po jednym na każdą kostkę, a trzecim zwiąże pan tamte dwa. Jasne?
– Tak.
– No, to do roboty. I niech pan nie próbuje żadnych sztuczek.
Przysunąłem się do Kimbera i zacząłem krępować mu kostki plastykowymi paskami. Nie były wystarczająco długie, żeby opasać kostki razem z nogawkami spodni. Odsunąłem więc nogawkę na jego lewej nodze i założyłem opaskę nad kostką. Potem zabrałem się do prawej nogi. Kiedy uniosłem nogawkę, Kimber poruszył się lekko i trącił mnie lewą stopą.
O co mu chodziło? Nie miałem pojęcia. Zacząłem okręcać plastykową opaskę, gdy nagle wyczułem palcami szeroki na pięć centymetrów pas opinający sztywno jego nogę tuż nad kostką. Podniesiony na duchu tym odkryciem przesunąłem rękę po łydce i wyczułem kształt pistoletu.
Zerknąłem ukradkiem na Barretta. Patrzył na wyloty dwóch ścieżek, które przecinały się na polance. Najwyraźniej czekał, że ktoś się z nich wyłoni.
Kimber wyczuł moje wahanie i zakaszlał. Phil spojrzał na niego z góry i wrzasnął:
– Zamknij się!
Kimber zakaszlał znowu. Wykorzystałem ten hałas, żeby oderwać samoprzylepne zabezpieczenie, a potem chwyciłem mały pistolet, wyjąłem go z olstra i wsunąłem mu w dłoń. Obrócił głowę i rzucił mi piorunujące spojrzenie. Nie!
– Wie pan, Kimber, wydaje mi się, że robię w życiu wszystko, jak trzeba, ale czasem okazuje się, że nie wiem, jak uniknąć zagrożenia i znaleźć… zabezpieczenie.
Roześmiał się i znowu zaniósł się kaszlem. Chyba zrozumiał, co chciałem mu powiedzieć: że nie wiem, jak odbezpieczyć jego broń. Barrett wpatrywał się akurat w strome zbocze.
– Zamknąć się, u diabła! – wrzasnął z irytacją.
Kiedy pochyliłem się nad opaską którą miałem umocować do prawej kostki Kimbera, ten klepnął mnie lekko pistoletem w bok głowy. Wziąłem broń do ręki, wsunąłem za pasek od dżinsów i pochyliłem się znowu nad kostką Kimbera. Miałem nadzieję, że pistolet jest już odbezpieczony
– Co pan zamierza zrobić, panie Barrett? – spytał Kimber.
– Zastrzelę was, a potem odpalę ładunki założone na zboczu, żeby was pogrzebać pod tymi klocami. Chodzi o to, żeby wasze ciała nie zostały odnalezione. Gdy nie ma ciał, wszystko idzie dużo łatwiej. Kiedy ktoś je znajdzie, zaczynają się kłopoty.
– Ma pan na myśli dziewczynki? – spytałem. – Dwie zamordowane dziewczynki?
– To było istne wariactwo – powiedział cichym głosem. – Pierwsza zginęła przypadkowo. A zamordowanie drugiej było głupim błędem. Ja próbowałem tylko wyprostować sprawy.
Spojrzał mi w oczy.
– Nie zabiłem ich – stwierdził z naciskiem.
– Więc dlaczego, u wszystkich diabłów, chce pan teraz zabić nas? Odwrócił wzrok.
– Bo ja… pomogłem. Później, kiedy było już po wszystkim. Uszkodziłem rury w tym szałasie i kazałem przenieść rzeczy tego parobka do domu Glorii. Ja przeniosłem ciała w górę doliny. Musiałem jechać bocznymi drogami wzdłuż Mad Creek, a potem przedzierać się przez pustkowie. Pół nocy zajęło mi holowanie na miejsce tego przeklętego skutera.
– I wszystkie te wybiegi odniosły skutek. Zwłaszcza że to pan prowadził śledztwo.
Phil wskazał ręką majaczące nad nami zbocze.
– Ta ściana jest bardzo stroma. A pnie leżące na górze ledwo się trzymają. Nie mogą się do nich dobrać nawet służby leśne. Jest tam nieduży ładunek. Gdy wybuchnie, wszystkie te kloce zjadą na dół i przywalą wasze ciała.
– A ciało Dorothy? Zrobił pan z nim to samo? – spytałem. Nie odpowiedział.
– Większość dowodów zebraliśmy na ranczu – odezwał się Kimber. – Są pod opieką Percy Smitha na komendzie policji. Czy jego też planuje pan zabić?
– Widziałem próbki, które zebraliście, i nie sądzę, żebym miał się czym martwić. W pudle, które powierzyliście Smithowi, nie ma żadnych dowodów. Obie dziewczyny zginęły w szałasie. To dlatego…
– Podpalił go pan – dokończył Kimber.
– Nie ja – odparł Barrett. – Ale rzeczywiście dlatego został podpalony. Kretyński pomysł. Wyglądało to tak, jakby ktoś umieścił tam tablicę z napisem „Szukajcie tutaj”. Wszystko, czego nie dopilnuję osobiście, to czysta amatorszczyzna.
– A kto to zrobił? Ray Welle? – zapytałem.
– Nie, on nie ma z tym nic wspólnego. To nie jest robota żadnych grubych ryb. – Uśmiechnął się i znowu obrzucił spojrzeniem zbocze. – Myśleliście, że to robota Raya? Doszliście do wniosku, że kryjemy wielkiego Raya Welle?
– Więc Welle nie jest zamieszany w zamordowanie dziewczynek? – spytałem.
– Może podejrzewa, że coś wydarzyło się na jego ranczu, ale nie sądzę, żeby dokładnie wiedział, co.
– Więc kogo pan kryje, Phil? Na kim zależy panu aż tak bardzo? Przez twarz Barretta przemknął nagle groźny cień.
– Nie przypuszczacie chyba, że milczałem tak długo tylko po to, by teraz podać wam to jak na talerzu?
– Ale Dorothy domyśliła się, prawda? – zapytałem.
– Kto wykończył te dziewczyny? Nie, nie miała o tym pojęcia. Ale domyśliła się czegoś innego i musiała skończyć tak, jak skończyła. Chcecie dowiedzieć się o niej czegoś śmiesznego? Zanim ją zabiłem, uratowałem jej życie. W hotelu zjawił się ten jej mąż. Prawdziwy wariat. Myślałem, że chce ją zabić. Okazało się, że to on strzelał wtedy pod halą tenisową. Przyjechał za nią aż tutaj z Waszyngtonu. – Urwał na chwilę i potrząsnął głową z kpiącym uśmieszkiem. – Co za palant. Kiedy zjawiłem się w jej hotelowym pokoju myślała, że jestem aniołem wybawicielem i przyszedłem, żeby go zamknąć.
– Po co pan do niej poszedł? O czym Dorothy się dowiedziała? Może o czymś, co dotyczyło Glorii Welle?
Phil nie odpowiedział na moje pytanie.
– Ktoś pójdzie naszym śladem, panie Barrett – odezwał się Kimber. – Jesteśmy organizacją, która zrzesza najlepszych kryminologów na świecie. Znajdzie się ktoś, kto wreszcie zdobędzie dowody. Nie zdoła pan ukryć swoich sprawek.
– Na razie udało mi się zyskać dziesięć lat. Wasze zniknięcie pozwoli mi… da nam… więcej czasu, żeby pogmatwać wszystko jeszcze bardziej. Może na następne dziesięć lat. No, czas wreszcie skończyć z tymi opaskami. Znudziło mnie to gadanie.
Zamiast przeciągnąć trzecią opaskę wokół prawej kostki Kimbera, przełożyłem ją przez ucho na olstrze od pistoletu, potem przez pętlę na jego lewej kostce i zaciągnąłem. Gdyby Kimber zdjął olstro z nogi, jego obie kostki byłyby uwolnione.
– Gotowe – powiedziałem. – Wie pan, Phil, że dziewczęta były na ranczu tego dnia, gdy zaginęły. Był tam również Welle. Rozmawiał z jedną z nich.
– Czyżby? – Wiadomość nie zrobiła na Barrettcie większego wrażenia. – Kolej na pana, doktorze Gregory. Niech pan się podniesie i podsunie mi nadgarstki. Tylko powoli. Nie mam ochoty na jakieś szamotaniny.
Wstałem, złożyłem ręce za plecami i wyjąłem zza paska pistolet Kimbera. Obróciłem się lewym biodrem w stronę Barretta i przycisnąłem pistolet do prawego uda.
– Dawaj mi tu tę cholerną drugą łapę – warknął Phil. Zamachnąłem się prawą ręką i wyrżnąłem go z całej siły kolbą pistoletu.
Rozciągnął się na ziemi niczym ptak strącony jednym strzałem.
– Ładne uderzenie – powiedział Kimber. – Niech pan weźmie jego broń. Szybko!
Odstąpiłem krok do tyłu i wlepiłem wzrok w głowę Phila Barretta. Z jego ucha sączyła się krew. Mnóstwo krwi.
– Niech pan weźmie pistolet – powtórzył Kimber. Pochyliłem się nad Barrettem i wziąłem jego pistolet.
– Dobrze. Teraz niech pan zwiąże mu ręce, a potem uwolni moje. Musiałem przewrócić Phila na brzuch, aby skrępować mu ręce w nadgarstkach. Uporawszy się z tym, przeszukałem jego kieszenie. W jednej z nich znalazłem scyzoryk, którym przeciąłem plastykowe opaski na rękach Kimbera.
Kimber przykucnął nad Barrettem i zaczął obmacywać lewą stronę jego głowy, tuż za skronią.
– Zgruchotał mu pan czaszkę – powiedział.
– Zabiłem go? – spytałem przerażony.
– Nie. Jeszcze żyje.
– Nie powinienem uderzać go tak mocno. Trzeba wezwać jakąś pomoc. Chyba pamiętam drogę, którą tu przyszliśmy. To tylko parę zakrętów. Mam w samochodzie telefon komórkowy, ale nie jestem pewien, czy dodzwonię się stąd gdziekolwiek.
– Nie musimy się spieszyć z wzywaniem pomocy dla niego – powiedział Kimber. – Nie ruszę się stąd bez Flynn i Russa.
– Ale nie wiemy, gdzie oni są – odparłem z niejasną świadomością, że Kimber zaprotestuje. – Możemy oprzeć się tylko na tym, co usłyszeliśmy od Barretta, a on mówił takim tonem, jakby już nie żyli. Bez pomocy nie poradzimy sobie w tym terenie. Widziałem lotnicze zdjęcia tego wiatrołomu. Nie zdołamy przeszukać go o własnych siłach, zwłaszcza w nocy. Prawda jest taka, że Flynn i Russ prawdopodobnie już nie żyją. A Barrett może właśnie umiera.
– Więc niech pan idzie. Niech się pan stąd wydostanie i zadzwoni do Smitha. Proszę wziąć pistolet Phila. – Przyjrzał się półautomatycznemu pistoletowi Barretta i wręczył mi go. – Jest gotowy do użycia. Niech pan idzie, a ja rozejrzę się za Flynn i Russem.
W górze, na stromym stoku, rozległy się jakieś głosy. Obaj odwróciliśmy głowy w tamtym kierunku. Usłyszeliśmy najpierw męski, a potem kobiecy głos.
– Czy to Flynn i Russ? – spytałem. Kimber pokręcił przecząco głową.
– Jest pan pewien? Tym razem skinął głową.
– Nie będę tu dłużej czekać – rozległ się kobiecy głos.
– Co takiego? – odparł mężczyzna.
Znałem ten głos. Gdzieś na górze stał Dell Franklin. Ojciec Tami.
– Zamknij się – powiedziała kobieta.
Czy była to żona Della, Cathy? Nie miałem pewności.
Ledwie zrobiłem krok w kierunku, z którego dochodziły głosy, Kimber chwycił mnie za nadgarstek lewej ręki. Drugą dłonią wskazał ścieżkę po drugiej stronie polanki. Złapał Barretta za jedną kostkę u nogi, a ja za drugą. Gdy wciągnęliśmy go do połowy na ścieżkę, na stoku po lewej stronie rozległ się huk eksplozji.
Obaj zamarliśmy w bezruchu. Ziemia pod naszymi stopami zaczęła się trząść. Po chwili drgania przeszły w huczące dudnienie, a lampy oświetlające polankę zakołysały się na wszystkie strony.
– Drzewa walą się na nas! – wrzasnął Kimber. Wiejemy!
Był bliżej wejścia na ścieżkę, którą przyszliśmy, więc dopadł jej przede mną dwoma wielkimi susami. Próbowałem pobiec za nim, ale zaczepiłem nogą o potężne ciało Phila Barretta. Przewróciłem się na nie. Nad moją głową zatrzeszczały zsuwające się po zboczu potężne pnie.
Dudnienie ucichło na moment, ustępując odgłosowi przypominającemu narastający grzmot, który zwykle poprzedza uderzenie pioruna. Pod stopami czułem drżenie jak przy trzęsieniu ziemi. Próbowałem rozpaczliwie podnieść się na nogi. Kimber wołał coś do mnie z przeciwnej strony polanki, ale jego słowa nie docierały do moich uszu. Pochłaniał je huk osuwających się kłód.
Ziemię zaczęły pokrywać odłamki pni i konarów. Nad moją głową przeleciał ogromny kawał pnia osiki, lądując ostatecznie koło wejścia na ścieżkę, którą tu przyszliśmy. Za nim poleciały następne, niczym rakietowe pociski. Gapiłem się jak sparaliżowany na szybujące w powietrzu drzewa, jakbym siedział w cyrku albo na popisach jakichś atletów. Wysuszony pień dawno obumarłego świerka przeleciał o pół metra ode mnie i wbił się w pierś Phila Barretta. Barrett jęknął z bólu i po chwili zamilkł. Nie żył. Odwróciłem wzrok w drugą stronę. Kiedy spojrzałem znowu, suchy pień sterczał z ciała Phila Barretta dokładnie tak samo, jak przedtem. Chciałem krzyczeć, ale nie byłem zdolny do wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku. A jeśli nawet krzyczałem, moje wołania zagłuszył huk padających na ziemię kłód.
Znowu podniosłem wzrok. Nie mogłem dojrzeć wejścia na ścieżkę, na której szukał schronienia Kimber. Całą polankę wokół mnie wypełniały potężne pnie i suche gałęzie. Odpełznąłem trochę w lewo, mając nadzieję znaleźć jakieś schronienie wzdłuż ściany z kloców przylegającej do zbocza. Gwiazdy nad moją głową pogasły, zasłonięte przez padające drzewa i gęstą chmurę kurzu.
Minąłem ciało Barretta i zacząłem wymacywać sobie drogę, starając się podejść bliżej Kimbera i znaleźć bezpieczniejsze miejsce. Oczy miałem pełne piachu, mnóstwo pyłu było też w powietrzu, które wciągałem do płuc. Sięgałem wzrokiem nie dalej niż na pół metra i prawie nie mogłem oddychać.
Szukając po omacku drogi, myślałem o Lauren i o naszym dziecku. Próbowałem znaleźć dla niego jakieś imię. Chciałem wiedzieć, jak się będzie nazywało po mojej śmierci.
Namacałem ludzkie ciało.
Kimber zacisnął dłoń na przegubie mojej ręki i pociągnął do siebie. Chciałem stanąć koło niego, ale oddzielały nas jakieś przeszkody, których nie mogłem nawet zobaczyć. Spróbowałem pokonać je i w tym momencie Kimber puścił moją rękę. Zacząłem obmacywać kłody, starając się znaleźć znowu jego dłoń. Zawołałem do niego ze wszystkich sił, ale nie usłyszałem nawet własnego głosu.
Drogę zagradzał mi pień drzewa sięgający wysokości bioder. Przelazłem przez niego i zacząłem rozpaczliwie szukać rękami po lewej stronie. Nie napotkałem ściany ze zwalonych drzew! Zrobiłem kolejny krok w tym kierunku. Drzew nadal nie było.
Czyżbym znalazł ścieżkę?
Posunąłem się krok dalej i wyrżnąłem głową o jakiś pień. Był twardy i szorstki, jakaś drzazga dostała mi się do ust i zmieszała z krwią. Wyplułem ją i wyciągnąłem ręce, w prawą stronę. Napotkały pustkę. Obszedłem pień, o który rąbnąłem się przed chwilą, i wlazłem prosto na Kimbera. Objął mnie w potężnym uścisku i nie zwlekając, poprowadził kilkanaście kroków w głąb ścieżki. Kiedy puścił mnie wreszcie, ruszyliśmy, obijając się i potykając, aby jak najprędzej oddalić się od miejsca osuwania się pni.
Dudnienie za naszymi plecami rozlegało się jeszcze przez jakieś dwadzieścia sekund. Gdy nieco ucichło, powiedziałem:
– Kimber, zatrzymajmy się. Przystanął, a ja wskazałem ręką za siebie.
– Barrett nie żyje. Drzewo przebiło mu klatkę piersiową. Tuż koło mnie. Widziałem to.
Kimber kiwnął głową, położył palec na ustach i spojrzał w kierunku zbocza. Ten, kto chciał nas uśmiercić, wciąż był w pobliżu. Kimber pochylił się i dotknął olstra nad kostką u nogi, a potem uniósł obie dłonie do góry. Chciał wiedzieć, czy mam ze sobą pistolet Phila. Niestety, musiałem go zgubić w czasie ucieczki z polanki. Pokręciłem przecząco głową. Przez twarz Kimbera przemknął cień zawodu.
W chwilę potem ruszył dalej. Poszedłem za nim, aż dotarliśmy do rozwidlenia. Jeden szlak prowadził w górę zbocza, drugi w dół. Wskazałem ten pierwszy. Nim właśnie tu przyszliśmy.
Zaczęliśmy piąć się do góry. Po pięciu minutach ściany tunelu ze zwalonych pni zaczęły sięgać nam do wysokości ud, a jeszcze trochę dalej już tylko do kolan. Po następnych stu metrach znaleźliśmy się w bujnym, żywym lesie zdrowych, zielonych drzew osikowych. Powietrze było chłodne, a niebo nad wierzchołkami drzew usiane gwiazdami. Poczułem się, jakbyśmy przybili do lądu po długim dryfowaniu na morzu.
Uciekliśmy z groźnego wiatrołomu.
Obaj zwaliliśmy się na ziemię. Teren był spadzisty i znalazłem się trochę poniżej miejsca, na które osunął się Kimber. Chciałem mu podziękować za to, że pomógł mi wydostać się z polanki. Miałem jednak tak wyschnięte usta, że po prostu nie mogłem poruszyć językiem.
– Niech się pan nie rusza z miejsca – powiedział cicho.
– Słucham? – wykasłałem raczej, niż wypowiedziałem to słowo, i spojrzałem na Kimbera. Stał za nim Dell Franklin z ogromną, starą strzelbą wycelowaną prosto w nas.
Poczułem się tak, jakbym dostał cios w żołądek.
Dell miałby zabić Tami? Od chwili, gdy usłyszałem jego głos na zboczu na moment przed eksplozją która uruchomiła osuwające się drzewa, czułem, że nie ma w tym odrobiny sensu. Widok jego smutnych oczu, kiedy stał nad nami, trzymając nas na muszce jak jeńców, nie pomagał mi zrozumieć czegokolwiek.
Dell kazał nam usiąść plecami do siebie, a sam oparł się o podwójny pień osiki, która wyrosła z jednej karpiny. Jego palce przez cały czas spoczywały na spuście. Nie patrząc nam w oczy, wymamrotał:
– Powinniście zostać pod tamtymi zwałami. Gdzie jest szeryf?
– Ma pan na myśli Phila? – zapytałem.
– Tak.
– Nie żyje. Widziałem, jak przygniotło go drzewo – powiedziałem, przykładając rozłożoną dłoń do piersi.
– Gdzie są moi przyjaciele? – spytał Kimber.
Dell potrząsnął głową. Nie byłem pewien, czy chce nam dać do zrozumienia, że nie wie, czy też odmawia odpowiedzi na pytanie. W dalszym ciągu wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Nie mogłem zobaczyć twarzy Kimbera i nie wiedziałem, jak przyjął wiadomość, że dwoje jego bliskich przyjaciół prawdopodobnie nie żyje. Przypomniałem sobie, że wciąż ma swój pistolet, przypasany nad kostką u nogi.
W trakcie mojego spotkania z Dellem udało się nam nawiązać nić porozumienia, co pozwoliło mu rozmawiać ze mną otwarcie. Postanowiłem odnowić to porozumienie.
– Dell, chciałem pana zapytać… Dell? – musiałem powtórzyć jego imię, żeby na mnie spojrzał. – Prawda, że to nie pan zabił Tami?
– O nie! Dobry Boże, tylko nie to – odparł. – Czułbym się, jakbym zamordował anioła z niebios.
– Więc co pan tu z nami wyprawia?
– To, co powinienem był zrobić wcześniej. Chronię moją rodzinę. Ona jest wszystkim, co mi zostało.
– Ma pan na myśli Joeya?
Domyślił się, jaki jest sens mojego pytania.
– Joey popełnił mnóstwo głupstw, kiedy był młody. Ale nie, on nie zabił swojej siostry – odparł.
– Więc to Cathy ją zabiła?
– Przez przypadek.
– Zechce pan opowiedzieć jak to się stało?
– Nie, nie zechce – odezwał się głos Cathy Franklin, stojącej nieco wyżej na zboczu. – Nie było go tam tego dnia. Dowiedział się o tym dopiero niedawno. Ale dziewczynki umarły w mojej obecności. Jeśli pan chce, mogę opowiedzieć, jak to się stało. Dzisiejsza noc zakończy się tak samo jak tamta, z trupami na pustkowiu koło Mount Zirkel, więc nie będzie to miało żadnego znaczenia. Obaj umrzecie jeszcze dziś w nocy.
Cathy mówiła to coraz bardziej roztrzęsionym, piskliwym głosem. Przypominał mi pluskanie wody w płytkim strumyku, przelewającej się bystro po kamieniach.
– Do tej pory zdążył pan już pewnie porozmawiać ze wszystkimi? – zapytała, kierując te słowa do mnie. – Był pan bardzo zajęty. Wiem, że rozmawiał pan z Joeyem, a domyślam się, że także z doktorem Welle. Założę się, że kontaktował się pan też z rodzicami Mariko.
– Tak. Rozmawiałem z Taro, jej ojcem. Matka jest w Japonii.
– Więc pewnie pan wie, że dziewczyny zostały zgarnięte za palenie marihuany?
– Tak, koło gorących źródeł w Parku Truskawkowym.
Zgadza się. No cóż, wszystko zaczęło się od tego – potrząsnęła głową, jakby wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się stało. – Od dwóch cholernych studenciaków z college’u, którzy mieli właśnie wiosenną przerwę w zajęciach, no i namówili dwie prowincjonalne dziewczyny na parę dymków marychy. Niech pan popatrzy, co się dzieje – pomachała rękami w kierunku wiatrołomu. – Minęło ponad dziesięć lat, a gdzie nie spojrzeć, wszędzie leżą trupy. Czy ktoś mógł to przewidzieć?
– Nikt – przyznałem. Starałem się podążać za tokiem jej myśli, szukając wskazówek w jej oczach.
– Tak, nikt – powtórzyła. – Nikt nie był w stanie przewidzieć czegoś takiego.
Dell pokiwał ze zrozumieniem głową. Kimber siedział bez ruchu. Czy Phil powiedział panu, dlaczego dziewczynki nie zostały aresztowane tamtego wieczoru, gdy przyłapano je koło gorących źródeł? – zapytała Cathy. – Wyjaśnił panu tę sprawę? – dodała zaczepnym, prowokującym tonem.
– Tak – odpowiedziałem. – Stwierdził, że okazał wobec nich wspaniałomyślność. Nie chciał, żeby do końca życia ponosiły konsekwencje jednego błędu.
Cathy prychnęła pogardliwie, wychodząc z ukrycia między drzewami, i stanęła obok swego męża.
– Okazał wspaniałomyślność? Phil? Coś panu powiem. Phil Barrett okazał się wtedy zwykłym palantem. Był tylko jeden powód, że dziewczynki nie znalazły się za kratkami. Chce pan wiedzieć, jaki? Bo zgodziłam się z nim przespać. Dlatego dziewczynki zostały natychmiast zwolnione do domu.
Dell ujął strzelbę jedną ręką, a drugą objął żonę w pasie. Spojrzała na niego z miłością.
– Dell nie wiedział o tym. Aż do niedawna nie wiedział o niczym. Zrobiłam to wszystko na własny rachunek. Żeby chronić moją Tami.
Przypomniała mi się kolejka, którą miałem w dzieciństwie. Ustawiałem na torach poszczególne wagoniki tak, żeby stały na nich wszystkimi kołami. Ta historia znalazła się obecnie w takim właśnie punkcie. Wszystkie wagoniki stały na torach, ale tylko niektóre wszystkimi kołami. Nie byłem w stanie przewidzieć, dokąd ten pociąg dojedzie.
– Czy Barrett szantażował panią?
– Chyba tak to można nazwać – powiedziała.
Znowu spojrzała na męża, tym razem z żalem. Dell nie spuszczał z oka Kimbera i mnie. Jego strzelba wciąż była wycelowana w naszym kierunku.
– Wie pan, co Joey zrobił tamtej dziewczynce? Małej Japoneczce, młodszej siostrze Mariko? – zapytała Cathy, wpatrując się prosto we mnie. Skinąłem głową. Cathy nadal przeszywała mnie spojrzeniem.
– Chodziło o Satoshi. Tak miała na imię. Wiem, co Joey jej zrobił.
– Gdy dowiedziałam się o tym… wypadku między Joeyem i Satoshi, uświadomiłam sobie, że muszę otoczyć ochroną także moje drugie dziecko.
– Skąd się pani o tym dowiedziała? Czy Joey sam się przyznał? Cathy była zaskoczona moim pytaniem.
– Joey? On nie przyznałby mi się nawet do tego, że ukradł cukierek w sklepie. Nie, zadzwonił do mnie Ray Welle i powiedział mi o tym. Wie pan chyba, że prowadził psychoterapię Joeya?
Kiwnąłem głową.
– Byłam pewna, że pan wie. Ta sprawa z posyłaniem Joeya na leczenie zaczęła się po awanturze, jaką wywołał w szkole. W każdym razie Ray zadzwonił do mnie po południu tego dnia i powiedział, że Mariko, prosiła go o udzielenie pomocy jej młodszej siostrze. Powiedziała, dlaczego dziewczyna potrzebuje pomocy.
– W tej szkolnej awanturze chodziło o to, że Joey podglądał dziewczynki w toalecie, tak?
Cathy sapnęła gniewnie.
– Mój Boże, widzę, że wie pan wszystko.
– Niestety, nie – odparłem. – Nie wiem wszystkiego. – Wciąż jeszcze nie wiedziałem, dokąd skieruje się ten pociąg, kiedy pokona wreszcie ostatni zakręt.
Jak widać, Ray Welle zręcznie wykorzystał drobną lukę w przepisach dotyczących tajemnicy lekarskiej. Gdy Mariko zawiadomiła go, że jej siostra została zgwałcona przez Joeya Franklina, nie była już jego pacjentką. Dlatego przekazana przez nią informacja nie była z prawnego punktu widzenia objęta tajemnicą. Ray Welle powinien zachować tę wiadomość dla siebie, ale prawo nie zmuszało go do tego.
– Gdy tylko dowiedziałam się o postępku Joeya, natychmiast zadzwoniłam do Phila. Obawiałam się, że wyłoni się taki sam problem, jak w przypadku Tami i marihuany. Przypuszczałam, że będę znowu potrzebowała pomocy Phila, aby uchronić moje dziecko od kłopotów. – W jej głosie mieszały się świadomość doznanej klęski i odraza. – Phil zgodził się spotkać ze mną na ranczu przy Silky Road, żeby porozmawiać o sprawie.
– To znaczy tam, gdzie pani…
– Gdzie zwykle się spotykaliśmy.
Próbowałem nie patrzeć na Della. Mogłem sobie wyobrazić, co czuje.
– Czy Ray wiedział o waszych spotkaniach? – zapytałem.
– Wątpię. Gloria była moją przyjaciółką… Pomagała mi. Omówiłyśmy wszystkie szczegóły, no i spotykałam się z Philem w ciągu dnia, kiedy Ray był w mieście. Gloria zawsze mnie zawiadamiała, kiedy te dwa pedałki, które obrządzały jej konie, wybierały się w podróż.
– Ale tego dnia wyłonił się pewien problem. Pani i Phil przyjechaliście na ranczo, gdy były tam jeszcze Mariko i Satoshi. Rozmawiały z doktorem Welle.
– Tak, to rzeczywiście był problem. Myślałam, że już pojechały. Cholera, pomyliłam się. – Odwróciła się od nas i przysunęła do męża. – Dell, nie chcę już mówić o tych sprawach – powiedziała prawie niesłyszalnym głosem.
Dell potrząsnął głową i pogładził ją po włosach.
– Powinni dowiedzieć się wszystkiego, skarbie. Zrobili kawał drogi, żeby poznać prawdę.
– Ale ja nie chcę wałkować tego jeszcze raz. Dell znowu potrząsnął głową.
– To nie ma w tej chwili większego znaczenia.
Czekałem aż Cathy odezwie się znowu. Ponieważ jednak milczała, postanowiłem zachęcić ją do mówienia.
– Mariko zauważyła, że przyjechała pani na ranczo, albo zobaczyła pani samochód – powiedziałem. – Później zwierzyła się Tami z tego, co Joey zrobił Satoshi, i powiedziała jej, że pani samochód był na ranczu. Tami chciała prawdopodobnie porozmawiać z panią o Joey’u. Czy tak było?
Cathy spojrzała na Della, który skinieniem głowy zachęcił ją, by mówiła dalej. Podjęła swoją opowieść bezdźwięcznym głosem.
– W zasadzie tak było. Obie dziewczynki przyjechały po jakimś czasie na ranczo. Jestem pewna, że Tami chciała porozmawiać ze mną o Joeyu. Znając ją, jestem pewna, że zażądałaby, abym z miejsca natarła mu uszu. Myślę, że zauważyła mój samochód koło tego drewnianego domku i przyszła tam razem z Mariko. Byłam w środku… razem… z Philem.
Zauważyłem, że Dell przymyka oczy. Dwa razy przełknął ślinę i pogładził palcem pałąk osłaniający spust strzelby. Zacząłem się zastanawiać, gdzie i kiedy nas zastrzeli. Rozmyślałem też nad sposobem, w jaki Kimber wykorzysta swój pistolet.
Cathy uniosła podbródek.
– Tami wlazła prosto na nas. Na mnie i Phila. Nawet nie zapukała, tylko zwyczajnie weszła do pokoju – stwierdziła takim tonem, jakby największym grzechem popełnionym tego dnia było to, że Tami nie zapukała do drzwi. – Ja i Phil właśnie się., no, mniejsza o to. Byliśmy… jakby to powiedzieć, w połowie drogi. Momentalnie zeskoczyłam z kanapy, żeby spróbować uspokoić Tami. Była… wstrząśnięta, naprawdę wstrząśnięta. Odskoczyła ode mnie i zawadziła nogą o buty Phila. Zachwiała się i przewróciła do tyłu. Wtedy właśnie rozbiła sobie głowę o kamienny mur, który biegł tuż nad podłogą. Ciągle jeszcze słyszę ten dźwięk. Taki głuchy odgłos. Jakby spadło coś wilgotnego, ale zarazem twardego. Boże, jaki ten dźwięk był głośny! Ciągle jeszcze śni mi się po nocach. Słyszę go, gdy jestem na ranczu. Słyszę go zawsze, gdy pada deszcz. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje.
Wyczułem w jej głosie rozczulanie się nad sobą. Pomyślałem, że jest ono nie na miejscu.
– Ależ Cathy, przecież autopsja wykazała, że to uderzenie w głowę nie było śmiertelne.
Przestąpiła z nogi na nogę. Patrzyła teraz prosto na swojego męża.
– Dell, nikt nie przypuszczał, że może się stać coś takiego. Chyba nie masz co do tego żadnych wątpliwości, prawda? To był po prostu tragiczny wypadek. Po prostu wypadek – powiedziała, a potem wskazała ręką mnie i Kimbera. – Dell, mam już tego powyżej uszu. Co się stało, to się nie odstanie. Czas z tym skończyć. Załatwmy to wreszcie.
– Na wszystko przyjdzie pora, skarbie. Dokończ tę opowieść. Zrób to dla mnie.
Cathy westchnęła i wbiła wzrok w ziemię.
– Jakby nie było, my myśleliśmy wtedy, że Tami nie żyje. Wzięłam ją za rękę, ale nie wyczułam pulsu. Phil też to sprawdził. Powiedział, że nie żyje.
– Więc dlaczego… – wtrącił Kimber.
– Myśli pan o tej jej koleżance? – zapytała Cathy, wypowiadając z przekąsem ostatnie słowo. Mariko wpadła do pokoju, rozglądając się za Tami. Zobaczyła ją na podłodze. I zobaczyła krew. A było jej bardzo dużo. I na kamiennym murze, o który Tami uderzyła głową, i jeszcze dużo więcej na podłodze. Mariko zobaczyła tę krew, zobaczyła Tami i zaczęła wrzeszczeć. Phil złapał ją od tyłu, obejmując ręką za szyję. Próbowała wyrwać się i uciec. Ale trzymał ją mocno. Byłam pewna, że za mocno. Powiedziałam mu, że dziewczyna się dusi. Wciąż się szamotała i pewnie myślał, że chce uciec. Ale ja widziałam, że nie może oddychać. Powiedziałam mu, aby ją puścił. Kiedy zrobił to w końcu, dziewczyna upadła na podłogę jak szmaciana lalka.
– Phil powiedział nam, że nikogo nie zabił.
Phil Barrett to parszywy łgarz. Zamordował je obie własnymi rękami. – zapewniła Cathy, zerkając na Della.
– Co masz na myśli, skarbie, mówiąc „obie”? – spytał. – Powiedziałaś dopiero co, że zdaniem Phila, Tami już nie żyła.
– Zaraz potem, gdy Mariko… upadła na podłogę… Tami jęknęła. Bardzo cicho, ale to wystarczyło, bym zrozumiała, że jeszcze żyje. Phil powiedział wtedy, że to niemożliwe i że się przesłyszałam. Byłam jednak pewna, że usłyszałam jęk, i chciałam zadzwonić po pogotowie. Ale Phil odepchnął mnie na bok i nie pozwolił, bym zrobiła cokolwiek dla ratowania mojego dziecka. Szarpałam się z nim, żeby dostać się do Tami albo do telefonu, lecz on przytrzymał mnie i kazał mi spojrzeć na Mariko. Wyciągnął wtyczkę telefonu z gniazdka. I powtarzał bez przerwy: „Popatrz na nią. Ona nie żyje. Co my teraz z tym zrobimy? Mogę zatuszować mnóstwo rzeczy. Ale nie mogę zatuszować czyjejś śmierci, Cathy”. Kazał mi dokładnie przemyśleć, co zrobiliśmy. Chciał, żebym położyła poduszkę na twarzy mojej córki, aż przestanie oddychać. Sprzeciwiłam mu się… opierałam… ale w końcu powiedział, że zabije także mnie, jeśli się nie zamknę i nie zrobię tego, czego ode mnie żąda. A kiedy odmówiłam, pchnął mnie na drugi koniec pokoju. I właśnie wtedy udusił ją poduszką z kanapy.
Widziała pani, jak to robił? – zapytałem. Cathy spojrzała gdzieś w bok i zacisnęła dłonie w pięści. Dwa razy poruszyła ustami, zanim wreszcie zdołała wykrztusić.
– Nie. Nie mogłam tego widzieć z miejsca, na którym leżałam. Ale kiedy on się podniósł i odszedł od niej, ciągle trzymał w ręku poduszkę. I bardzo ciężko oddychał.
Nie wierzyłem jej. Podejrzewałem, że sama udusiła swoją córkę. Spojrzałem na Della. W jego oczach dostrzegłem wahanie. Zrozumiałem, że nie jest pewien, czy przebaczyć żonie i uwierzyć w jej dobre intencje.
– A odcięcie członków, Cathy? Jak do tego doszło? – spytałem. Powiodła dłonią po ręce Della i zatrzymała ją powyżej łokcia.
– To był pomysł Phila. Zastanawiał się nad tym z pół godziny. Po prostu siedział i dumał. Gdy powiedział, że zamierza uciąć… rękę mojej Tami, odparłam, że nie będę brać w tym dalej udziału. Że chcę się oddać w ręce policji. Zagroził mi, że jeśli powiem komuś chociaż słowo o tym, co się stało, on już się postara, żeby Joey trafił do paki, a Dell dowiedział się o wszystkim.
– I co pani zrobiła?
– A co mogłam zrobić? Co by ze mną było, gdybym go nie posłuchała? To, co się tam wydarzyło, było straszne. Ale gdybym nie poszła za Philem, nie zostałoby mi nic… ani nikt. Naprawdę nie miałam wyboru. Moja Tami leżała już nieżywa. Gdybym powiedziała komuś o tym, co wiem, straciłabym też syna, męża, całą moją rodzinę.
– Ona była pani córką. Jak pani mogła? – odezwał się Kimber, wyrażając dokładnie to, co myślałem w tej chwili, i co musiał też myśleć Dell.
Wzięła głęboki oddech. Spodziewałem się, że usłyszę następną zwrotkę tej samej piosenki o „strasznym przypadku”, ale nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa. W końcu wyręczył ją Dell.
– Wiecie, panowie, dlaczego chciałem, żebyście usłyszeli to wszystko? Miałem nadzieję, że zrozumiecie, co tak naprawdę Cathy wtedy zrobiła. Starała się chronić swoje dzieci. Najpierw próbowała pomóc Tami, a później Joeyowi. Myślę, że Joey udowodnił swoimi osiągnięciami, że to poświęcenie było usprawiedliwione.
Słuchałem jego słów w osłupieniu.
– Czy mam rozumieć, Dell – odezwałem się – że pan pochwala to, co zrobiła pańska żona?
– Nie – odparł stanowczym tonem. – Nie pochwalam. I nie wybaczę Cathy tego, co zrobiła. Ale stwierdzam, że zrobiła to, by chronić rodzinę. Mogę żyć dalej z tą świadomością. Tak, mogę żyć dalej. – Spojrzał na żonę i podał jej strzelbę. – Skarbie, muszę związać teraz tych dwóch chłopców, żebyśmy zaprowadzili ich z powrotem do wiatrołomu i pomogli im dołączyć do tych, którzy już tam leżą – powiedział. – Przypilnuj ich, a ja pójdę po jakieś sznury. Wrócę za parę minut. Nie możemy sobie pozwolić na żadną fuszerkę. Zużyliśmy prawie cały zapas dynamitu.
– Jestem już zmęczona, Dell. Zastrzelmy ich tu, na miejscu.
Rzeczywiście wyglądała na zmęczoną, ale Dell nie ustąpił.
– A potem będę musiał ciągnąć ich ciała taki kawał drogi z powrotem do wiatrołomu? Nie mam mowy. To nie potrwa dłużej niż pięć minut.
W chwili, gdy odwrócił się, żeby odejść, poczułem, że ramię Kimbera drgnęło. Mój towarzysz sięgał po swój pistolet.
Dell ruszył w górę po zboczu. Szedł dość wolno, ze zwieszonymi do przodu ramionami, tak jakby każdy krok kosztował go wiele wysiłku. Ani razu nie obejrzał się w naszą stronę.
Cathy nie miała dość sił, by trzymać strzelbę wycelowaną w nas. Co chwila lufa opadała do ziemi, a ona unosiła ją znowu. Kimber odwrócił do mnie głowę i szepnął:
– Gdy trącę pana trzeci raz, niech się pan odtoczy jak najdalej. Cathy usłyszała jego głos, ale prawdopodobnie nie zrozumiała, co powiedział. Po raz kolejny uniosła strzelbę.
– Nie próbujcie żadnych sztuczek. Zabijanie nie sprawia mi już zbytniej przykrości. A zastrzelenie was teraz, zamiast trochę później, narazi nas tylko na niewygodę, nic więcej. Ta strzelba jest naładowana śrutem na kaczki. Nie muszę nawet dokładnie celować, żeby was rozwalić.
Cathy nie była już w stanie utrzymać lufy pod odpowiednim kątem. Kimber trącił mnie w łokieć, odczekał chwilę, trącił drugi raz, znowu zrobił przerwę i wreszcie trącił po raz trzeci. W tym samym momencie skoczyłem do przodu i zacząłem staczać się po zboczu. Koziołkowałem czekając na odgłos wystrzału, ale usłyszałem tylko ciche kliknięcie zwolnionego kurka. Miałem nadzieję, że Kimber także oddala się od Cathy, lecz wolałem nie tracić cennego czasu na oglądanie się za nim. Usłyszałem jego głos:
– Rzuć strzelbę, Cathy!
Przekoziołkowałem jeszcze raz i schowałem się za wielkim głazem. Kimber klęczał za osiką, która nie była dość duża, by osłonić go przed wiązką śrutu z myśliwskiej strzelby. Trzymał w dłoniach pistolet wycelowany prosto w Cathy Franklin. Ona także w niego celowała.
Podniosłem z ziemi kamień wielkości cytryny. Potem jeszcze jeden.
– Dell, potrzebuję twojej pomocy! – zawołała Cathy.
Miałem lepsze schronienie niż Kimber. Rzuciłem pierwszym kamieniem w Cathy. Upadł tuż koło niej.
– Wracaj, Dell, prędko! – wrzasnęła.
Rzuciłem drugim kamieniem. Rąbnął ją mocno w ramię. Jęknęła z bólu i obróciła lufę strzelby w moim kierunku. Przypadłem do ziemi pewien, że usłyszę huk wystrzału z drugiej lufy. Zamiast niego usłyszałem trzy strzały z pistoletu Kimbera, które odbiły się od okolicznych zboczy. Nastąpiły tak prędko jeden po drugim, że echo zlało się w jeden wystrzał.
Wychyliłem głowę na czas, by zobaczyć, jak Cathy pada na ziemię. Nie przewróciła się na plecy ani do przodu. Po prostu ugięły się pod nią kolana i osunęła się tam, gdzie stała. Poruszała przy tym ustami, jakby w bezgłośnej modlitwie. Strzelba upadła na ziemię wcześniej niż ona.
– Kimber, nic panu nie jest?! – zawołałem.
– Nic. A panu?
– Chyba też nic. Co teraz zrobimy? Dell wróci lada chwila. Nim Kimber zdążył odpowiedzieć, usłyszałem głos Della.
– Może zrobimy to razem? Nie chcecie, żebym was zaprowadził do waszych przyjaciół? – Dell Franklin wyłonił się z lasu i zaczął schodzić ku nam po zboczu. Trzymał jedną rękę nad głową, w drugiej niósł dużą łańcuchową piłę do drewna. Ominął Cathy o przynajmniej trzy metry. Ani razu nie spojrzał w jej kierunku. Kimber trzymał pistolet wycelowany prosto w jego pierś, ale Dell zdawał się tego nie widzieć.
Spojrzał najpierw na mnie i uśmiechnął się smutno. Potem odwrócił się do Kimbera.
– Dziękuję panu. Dziękuję wam obu. Nie miałem serca, żeby samemu zrobić z nią porządek. Ale… ktoś musiał to zrobić.
Kimber podszedł do Cathy i przytknął palce do jej szyi. Po chwili spojrzał na Della.
– Myślała, że strzelba jest naładowana? – spytał. Dell wzruszył ramionami.
– Nie jestem pewien, co myślała – odparł. Nie oczekiwał, że mu uwierzymy. I rzeczywiście, nie wierzyliśmy mu.
– Skąd pan wiedział, że mam pistolet? – zapytał Kimber.
– Nie byłem tego pewien. Bałem się, że Cathy zdołała was zabić, kiedy spowodowała osunięcie się pni po zboczu. Ale zdołaliście wyjść z tego cało, miałem więc nadzieję, że zabraliście pistolet Phila. Pomyślałem, że pójdę po linę, aby was związać. Czyli dam wam szansę zrobić użytek z tego pistoletu.
– A Flynn i Russ? – zapytałem. – Nic im nie jest?
– Czuli się dobrze, gdy ich zostawiałem. Chodźmy sprawdzić. To może się nam przydać – dodał, unosząc piłę.
Kimber nadal klęczał koło Cathy.
– Nie chce pan wiedzieć, co z nią, Dell? Jeszcze żyje.
Dell odwrócił głowę i spojrzał na matkę dwojga swoich dzieci leżącą w kałuży krwi, która sączyła się z rany poniżej mostka.
– Dostała paskudny postrzał – stwierdził, wpatrując się w nią beznamiętnym wzrokiem. Nie pożyje długo.
– Zdaje się, że on ma rację powiedział do mnie Kimber.
Zostałem trochę z tyłu, bo nie mogłem oderwać oczu od leżącej na ziemi Cathy. Decyzja, żeby zostawić ją tu, umierającą w samotności, wydała mi się bezduszna i okrutna. Kiedy dochodziliśmy do granicy wiatrołomu, zawołałem do Kimbera i Della, że zaczekam koło Cathy, aż nadejdzie jakaś pomoc, i ruszyłem z powrotem w górę zbocza. Cathy straciła mnóstwo krwi. Ująłem ją za rękę w próżnej nadziei, że wyczuję puls. Przyłożyłem ucho do jej ust, ale nie usłyszałem najlżejszego nawet szmeru oddechu.
Ruszyłem biegiem w dół, żeby dołączyć do Kimbera i Della, którzy czekali na mnie. Żaden nie spojrzał mi w oczy. Weszliśmy w umarły las. Nigdy bym nie przypuszczał, że z własnej woli przekroczę znowu granicę wiatrołomu. W miarę zagłębiania się między splątane zwały połamanych pni i konarów ogarniała mnie coraz większa groza. Dell szedł przodem, za nim Kimber, ja zamykałem pochód. Po dziesięciu minutach Dell zatrzymał się, spojrzał na nas i powiedział:
– Chciałem, żebyście usłyszeli całą tę historię z ust Cathy. Gdybym sam musiał ją opowiedzieć, nie wiem, czy zdołałbym oddać sprawiedliwość ludziom, za których sprawą potoczyła się tak, a nie inaczej – Rozejrzał się. – Phil mówił mi, że gdzieś tutaj leżą ciała tej dziennikarki i jej męża. Trzeba by je odszukać i pochować, jak należy. – Wyciągnął rękę w kierunku stromego zbocza. – Phil wykombinował to tak, że zostały przysypane lawiną kłód z całej tej stromizny.
A więc Phil Barrett zabił również męża Dorothy. Jak on miał na imię? Zdaje się, że Doug.
Ruszyliśmy dalej. Czułem odrętwienie w całym ciele. Czego dowiedziała się Dorothy, że musiała zapłacić za to życiem?
Minęło kolejne dziesięć minut. Nie posuwaliśmy się szybko. Ścieżkę tarasowały odłamki pni i gałęzi.
Niech mi pan powie, Dell - spytał Kimber – czy to pan miał wykończyć Flynn i Russa?
– Tak. Tak zaplanował to Barrett. Ja miałem zająć się nimi, a on wami dwoma. Zwłoki zamierzaliśmy pogrzebać pod pniami. Ale kiedy Phil pojechał do Clark, żeby was tu przywieźć, a Cathy była zajęta podkładaniem ładunków na zboczu, związałem waszym przyjaciołom ręce, zaprowadziłem oboje w miejsce, w którym, jak sądziłem, powinni być bezpieczni, i wypaliłem kilka razy w powietrze. Mimo że Cathy odpaliła te ładunki, nie powinno się im stać nic złego. Niedługo się przekonamy. Jesteśmy prawie na miejscu.
Musieliśmy przez trzydzieści minut słuchać ogłuszającego wycia piły łańcuchowej, zanim Dell uwolnił Flynn i Russa ze skalnej szczeliny, która posłużyła im za schronienie przed lawiną połamanych pni i kłód. Siedzieli u stóp wysokiej, pionowej skały, uwięzieni pod przeszło dwumetrową warstwą splątanych ułomków. Gdy tylko piła cichła, opowiadałem im następny odcinek historii, z którą dopiero co zapoznali nas Cathy i Dell.
W końcu wypełzli przez wąski korytarz wycięty przez Della. Byli bardzo ubrudzeni, ale nie wydawało się, by któreś odniosło jakąś ranę. Flynn wydostała się pierwsza, Russ zaraz za nią.
Flynn podbiegła do Kimbera, żeby go uściskać. Zajęty gorączkową robotą przy uwalnianiu więźniów nie zauważyłem, że Kimber w pewnej chwili odszedł na bok.
– Alan! – zawołała Flynn – niech pan na niego popatrzy! Odwróciłem się w stronę Listera. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach, a w jego oczach malowała się trwoga.
– Nie mogę oddychać – wykrztusił. – Chyba mam atak serca. – Ręce mu się trzęsły, a czoło i górna warga usiane były kropelkami potu. Łapczywie chwytał powietrze. – Muszę wydostać się stąd jak najprędzej.
– To tylko napad strachu – powiedziałem, zbliżywszy się do niego. - Zaraz przejdzie. Niedługo poczuje się pan lepiej. Te ataki nie trwają długo, prawda?
– Nie, nie. Tym razem nie przejdzie tak łatwo! Ten atak jest naprawdę ciężki. Czuję się, jakbym miał umrzeć. Muszę się stąd wydostać. I to już. Nie mogę czekać. – Jego spojrzenie prześliznęło się po pionowym zboczu, jakby w poszukiwaniu wyimaginowanych zagrożeń.
– W porządku, Kimber. Dokąd chciałby pan pójść?
– Z powrotem do samochodu – odparł bez wahania. – Czuję się w nim dobrze. Czym prędzej chcę się znaleźć w pańskim samochodzie.
Musiałbym mieć helikopter, żeby znaleźć miejsce, w którym zostawiłem samochód. Nie wiedziałem nawet, gdzie go szukać.
Dell Franklin wpatrywał się w Kimbera z szeroko otwartymi ustami.
– Właściwie – powiedział w końcu – nie mamy do niego zbyt daleko. Mam na myśli pański samochód, Alan.
– Może nas pan poprowadzić?
– Jasne.
– Kręci mi się w głowie – jęknął Kimber. – Tracę czucie w rękach.
– Niedługo panu przejdzie.
– Nie, nie. Obawiam się, że nie.
Dell zaprowadził nas do samochodu. Kimber to biegł wąską ścieżką między zwałami pni, to znowu kulił się przy ziemi i czekał, aż Flynn albo ja dodamy mu ducha. Ujrzawszy granicę wiatrołomu, poczułem ogromną ulgę.
Spodziewałem się, że napad panicznego strachu u Kimbera lada moment zelżeje, ale nie było widać żadnych śladów poprawy.
Sięgnąłem po kluczyki i otworzyłem samochód. Kimber usiadł na tylnym siedzeniu, błagając o włączenie muzyki.
– Muszę mieć muzykę. Może Beethovena. Albo jakąkolwiek inną. Nie chcę umrzeć na tym odludziu.
Spojrzałem na Flynn i Russa.
– Nie powinniśmy jechać razem – powiedziałem. – On potrzebuje przestrzeni. Zawiozę go do miasta i spróbuję jakoś mu pomóc. Dell, gdzie są pozostałe samochody?
– Jakieś czterysta metrów stąd, zaraz za wiatrołomem. Niech pan jedzie. My pojedziemy za panem moją półciężarówką.
– Odpowiada wam takie rozwiązanie? – zwróciłem się do Flyn i Russa.
– Niech pan jedzie – rzekł Russ. – Jest pan najodpowiedniejszą osobą, żeby mu towarzyszyć.
– Najbliższym miejscem, gdzie może go pan zawieźć, jest moje ranczo – powiedział Dell. – Pierwsze ranczo za Clark. Będzie mi miło gościć i jego, i pana.
– Nie! – wrzasnął Kimber. – Żadnych nowych miejsc! To tylko pogorszy sprawę. Proszę włączyć muzykę. I jechać, błagam. Jechać!
Posłałem Dellowi smutny uśmiech i usiadłem za kierownicą.
– Dziękuję za zaproszenie – powiedziałem. – Niech pan opowie Flynn i Russowi resztę historii i zawiadomi o wszystkim szeryfa. Ja zawiozę Kimbera do miasta i spróbuję go uspokoić.