171820.fb2
– Och… Wszędzie… On nie jest… On jest…
Nagle dreszcze mi po plecach przeleciały, bo uprzytomniłam sobie, co robię. Dokładnie to, co było w liście. Agresywna, natrętna, nietaktowna, znęcam się nad nią, czepiam się, a niby z jakiej racji, jak ta Grażynka ma ze mną wytrzymać?! Jej życie, nie moje, a któraż z nas ma ochotę przyznawać się do wszystkich głupot…?!
– Dobrze już, dobrze – powiedziałam pośpiesznie. – Dajmy sobie z tym spokój, przesadziłam, mam nadzieję, że z tą tutejszą zbrodnią on nie ma nic wspólnego, niech sobie będzie, jaki chce. Powiedz tylko jeszcze, jak mu na imię, żeby w razie czego było wiadomo, o kogo chodzi.
– Patryk. W razie czego?
– Chociażby rozmowy. Łatwiej używać imienia niż licznych omówień. Odjechał do Warszawy?
– Nie wiem…
– Czort go bierz, niech siedzi na rynku… nie wiem, gdzie Bolesławiec właściwie ma rynek… albo niech jedzie do Argentyny, wszystko jedno…
– Nie dla mnie…
– Przecież mówię, że przestałam się czepiać! – wrzasnęłam rozpaczliwie. – Mamy tu co innego do roboty niż wdawać się w uciążliwe romanse! O Wiesiu ci miałam powiedzieć i o złomie, a nie patroszyć chłopaka!
Wytrącona nieco z równowagi, Grażynka wróciła do spraw bieżących z szybkością godną podziwu.
– O jakim Wiesiu i o jakim złomie?
Opisałam jej własne przeżycia na tyłach domu zbrodni. Ożywiła się i równocześnie zatroskała.
– Glinom o tym mówiłaś?
– Nie, wyleciało mi z głowy. I, prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy należy…
Żeby piorun strzelił te korekty charakteru! Przyszło mi do głowy, że znów zrobię świństwo jakiejś ludzkiej osobie. Baba z worami była zmieszana, zakłopotana, a może ten Wiesio zbiera złom nielegalnie, nie słyszałam, co prawda, o zakazie zbierania złomu, ale diabli wiedzą jakie kretyńskie zarządzenia, skierowane przeciwko przyzwoitym ludziom, mogą u nas istnieć, w tej dziedzinie kwitniemy bujnie. Facetka niewinna jak dziecko, Wiesio pracowity i operatywny, ciężkim wysiłkiem zarabia na utrzymanie swoje i mamusi, a ja na nich gliny napuszczę. Kolejny duży sukces!
– Sama nie wiem, co robić – wyznałam, zmartwiona. – Ostatecznie, od zbrodni upłynęło już prawie półtora tygodnia, gdyby targała żelazne ciężary zaraz nazajutrz, miałoby to jakiś sens, ale teraz…?
– Jednakże ten jej Wiesio skądś to wziął – przypomniała Grażynka. – Może złodziej zabrał tacki, a wyrzucił opakowanie? Wiesio znalazł, powie gdzie, a może ktoś tam coś widział? Powinno się to sprawdzić, nie? Inaczej resztę życia spędzę w Bolesławcu!
Było w tym dużo racji. Pójdę do glin… Zaraz, spokojnie, nie pokochali mnie nad życie. Wiem!
– Pójdę do tej baby osobiście – zadecydowałam. – Od razu, póki jeszcze pamiętam, gdzie mieszka. I niech jej będzie, napiję się herbaty…
Grażynka, nagle ożywiona, zerwała się z krzesła.
– Czekaj, dam ci pretekst! Przywiozłam taką herbatę, namówili mnie, kupiłam, ekspresowa, pakowana w małe paczuszki po dziesięć sztuk. Powiesz jej, że to tak w ramach rewanżu, do spróbowania. Nazywa się Marco Polo.
Też się podniosłam i skrzywiłam.
– Do licha, nie lubię tej Marco Polo. Moje dzieci za nią latają, ale ja w niej nic szczególnego nie widzę…
– To i lepiej, nie będzie ci żal zostawić babie. Zaczekaj, zaraz ci przyniosę, już wracam!
Popędziła w głąb hotelu. Usiadłam z powrotem. Coś budziło we mnie jakby niepokój, nie, to za dużo powiedziane, cień niepokoju. Na peryferiach umysłu plątało mi się nikłe wrażenie, że nie wszystko jest w idealnym porządku, wrażenie było tak mgliste i niepewne, że nawet nie mogłam się go uczepić. Rzuciłam okiem na szklankę, okazało się, że nie wypiłam piwa, może ten fakt wydał mi się nienaturalny…?
Wróciła Grażynka z herbatą, znów się podniosłam, zostawiłam ją przy stoliku i pojechałam do baby.
Kanciaste toboły z wejścia już znikły, baba w progu obierała kartofle, dzięki czemu nie musiałam pukać i przedstawiać się wielkim krzykiem. Ucieszyła się na mój widok, chociaż ponownie do tej uciechy dołączyło się lekkie zmieszanie i zakłopotanie. Herbata zadziałała uspokajająco, przyjęła ją chętnie i od razu zaproponowała degustację, co mi było bardzo na rękę.
Przesłuchanie zaczęłam nieco okrężnie, od drezdeńskiego wesela Grażynki, bo nic innego neutralnego do głowy mi nie przyszło, ale rychło przeszłam na agitację buntowniczą, kto to widział, żeby kobiety nosiły ciężary i tak dalej. Zanim zbliżyłam się do tematu zasadniczego, uświadomiłam sobie, na co patrzę i co widzę.
Siedziałam przy kuchennym stole, kuchnia tam była staroświecka, duża, służąca zarazem za jadalnię, i naprzeciwko siebie miałam otwarte drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Trudno było ocenić, co to za pomieszczenie, bo obok siebie znajdowały się: początek drabiniastych schodków na strych, fragment półek zawalonych jakimiś puszkami i narzędziami, mała umywalka i kawałek sedesu z rezerwuarem na górze. Jakoś mi się te elementy ze sobą wzajemnie nie zgadzały, ale nie to było istotne. Pod umywalką, obok półek, leżał stos żelaznych pudeł.
Pudła walizkowego kształtu, dość porządnie opisane przez Grażynkę. Pudła po numizmatach nieboszczyka Fiałkowskiego. Czy może nadal wypełnione numizmatami…?
Zrezygnowałam z dyplomacji, w mgnieniu oka postanowiłam robić za idiotkę, przez całe życie wychodziło mi to znacznie lepiej niż wszelkie kunsztowne zabiegi. Mogłam niby udawać, że chcę skorzystać z toalety i wyjaśnić kwestię niejako własnoręcznie, ale to, niestety, przyszło mi na myśl w drugiej kolejności.
– O! – ucieszyłam się, wskazując stos łyżeczką i przerywając sobie w pół zdania. – To był ten złom, który pani dygowała? Dziwię się trochę, te rzeczy sprzedają na arabskich bazarach jako walizki i wcale nie są takie ciężkie! Wypakowanych porządnie nikt by nie uniósł. Gdzie pani syn to znalazł?
Baba zgorzała, zaczerwieniła się, a potem zbladła. Zerwała się od stołu i popędziła zamknąć drzwi do pomieszczenia. Drzwi, niestety, były potężnie wypaczone, nie pozwalały się zamknąć, otwarcie następowało samoczynnie, uparcie prezentując widok na wnętrze. Przelotnie zastanowiło mnie, jak też udaje się komukolwiek osiągnąć pożądaną intymność w toalecie, ale wpadła mi w oko zasuwka od wewnętrznej strony, zrozumiałam, dociąga się siłą i zabezpiecza zasuwką. Od zewnątrz zasuwka jest niedostępna i drzwi muszą się otwierać, chyba że zastawi się je, na przykład, ciężkim krzesłem.
Ciężkiego krzesła w pobliżu nie było, baba zrezygnowała z wysiłków, usiadła znów przy stole.
– Ja tam nie wiem – powiedziała słabo i niepewnie. – Wiesio tak różnie znosi… Nie ciężkie one wcale, nie, to inne rupiecie tak ważyły, szyna była. Kawałek. I jakieś takie połamane… Rozmaite, nie patrzyłam, sam rozpakował, ale jeszcze do skupu nie zawiózł, po więcej pojechał, żeby już razem…
– A gdzie zostawił? – spytałam z wścibskim uporem. – Te wory, cośmy je wiozły, to skąd pani targała? Z daleka?
– Gdzieżbym tam z daleka dała radę! Tam, zaraz blisko, taka szopa… A na co to pani wiedzieć?
W okropnym pośpiechu spróbowałam wyobrazić sobie siebie na jej miejscu. Załóżmy, mój syn kradnie… a diabli go wiedzą, może i morduje… obca osoba dociska mnie o szczegóły, po cholerę jej…? Wszystko jedno, syna muszę chronić… Ależ zełgałabym cokolwiek! Możliwie przekonywająco, z zapałem nawet, wmówiłabym w nią byle jakie miejsce, wymyśliłabym, że kumpel przywiózł mu wózeczkiem z drugiego końca miasta, kumpla nie znam, na oczy go nie widziałam! Albo lepiej, pudeł wcale nie woził, dostał je miesiąc temu od nieboszczki, Wówczas jeszcze żywej, leżą tu już od dawna, puste. A jeśli osoba zechce zajrzeć…?
W roli matki złoczyńcy poczułam się nad wyraz niewygodnie, z dwojga złego wolałabym już chyba sama być złoczyńcą. Baba zapewne też, nie zaczęła od łgarstwa, to było widać. Miejsce pobytu pudeł musiało tu grać istotną rolę, równie dobrze było widać, że rozpaczliwie usiłuje znaleźć temat, który by zawiódł moją ciekawość na jakiekolwiek manowce i odczepił mnie od złomu.
– A, bo widzi pani – odpowiedziałam na jej pytanie – ja znam takie pudła. W tym się czasami przechowuje kolekcje… – zawahałam się, jakie kolekcje, do licha, bez przesady z tą prawdą…! – między innymi filatelistyczne… A ja, szczerze mówiąc, pertraktowałam jeszcze z panem Fiałkowskim, a potem z tą zamordowaną nieboszczką, on miał albumy, chciałam odkupić. I możliwe, że je trzymał w tych pudłach, a tam, o ile wiem, coś mało tego zostało, więc kto wie czy nie zostały wyniesione… A może coś z nich wypadło? To tak byle jak wygląda, może złodziej nie zwrócił uwagi? Zależy mi, wie pani jak to jest, człowiek do końca ma nadzieję, chciałam popatrzeć, poszukać. Złodziej wyrzucił, pani syn znalazł… Dlatego pytam, gdzie to było?
Zbiłam facetkę z pantałyku doszczętnie. Wprowadziłam w jej umysł straszliwe zamieszanie, kim jestem w końcu, wrogiem, sprzymierzeńcem czy wspólnikiem? Niewinność Wiesia wciąż jeszcze wydawała się możliwa, z całym przestępstwem nie miał nic wspólnego, ale boi się wplątać, bo reszta jego biografii słabo przypomina kryształ. A mój głupkowaty upór i jakieś tam poszukiwania mogą nabruździć. Na jej miejscu sama bym się zastanawiała, co ze mną zrobić.
Przeważyła nieufność.
– Tak naprawdę, to na drodze leżało – wyznała. – Wiesio już worki ciągnął, upakował na chybcika, a śpieszył się… No to poszłam, bo gdzieś tam, powiadał, żelastwa wyrzucili, z dawnego POM-u czy jak… Łakome, więc poleciał.
Nawet jeśli nie było w tym cienia prawdy, miejsce chciałam obejrzeć. Straciłam jednakże złudzenia, baba da się namówić, pojedzie ze mną i zrobi to, co wymyśliłam na początku dla siebie. Pokaże mi byle jakie miejsce, które w życiu żadnego pudła na oczy nie widziało.
– No to nie ma co szukać – westchnęłam. – Szkoda. Nie będę pani głowy zawracać… Mogę spojrzeć, czy w tych pudłach nic nie zostało?
Gorliwość, z jaką zerwała się dla dokonania prezentacji, wystarczała najzupełniej, mogłam nie patrzeć, pudła bez wątpienia były puste. No i były, spojrzałam dla zachowania pozorów, zdziwiłabym się, gdyby cokolwiek się w nich telepało. Przeprosiłam nieszczęsną babę, podziękowałam i wyszłam.
Wsiadłam do samochodu i zastanowiłam się nad sobą. Co ja w ogóle robię, do licha, o co mi chodzi? Klasery ze znaczkami leżą w zaplombowanym domu zbrodni nietknięte, zaginione numizmaty nic mnie nie obchodzą, cała zbrodnia nie dotyczy mnie w najmniejszym stopniu, nie ja prowadzę dochodzenie, czego się czepiam? Jedyne, co mi leży na sumieniu i nie tylko na sumieniu, co tkwi, można powiedzieć, w mojej egzystencji, to Grażynka. Z głupoty zaliczona do grona podejrzanych. Nie, niezupełnie z głupoty, raczej z posuchy, kompletny brak innych kandydatów, ewentualnie taki nadmiar, że nie sposób w nich wybierać. Każdy bandzior, każdy półgłówek, zapatrzony w rzekome mienie Weroniki, nawet jakieś przypadkowe bydlę na gościnnych występach, każdy chciwiec tchórzliwy, z fartem, bo go nikt nie widział, a zarazem z niefartem, bo go Weronika złapała na gorącym uczynku… Do wyboru, do koloru, śledztwo prowadzone beznadziejnie, gdzie oni podzieli mikroślady…?! Oportunistycznie uczepili się Grażynki, zaniedbując resztę, a teraz co, ja mam za nich nadrabiać te zaniedbania? Czy ja nie mam co robić…?!
Nie zapalając silnika, rozważałam sprawę. Z chwilą zwolnienia Grażynki z aresztu hotelowego, mogę temu wszystkiemu dać spokój, nie poświęcę przecież życia rozwikływaniu zbrodni w Bolesławcu! Pytanie, kiedy władze odzyskają rozum i zwolnią Grażynkę. Jak w ogóle z nimi rozmawiać, żeby nie pogorszyć sprawy po tym moim pierwszym występie? Jak się dowiedzieć…?
We wstecznym lusterku ujrzałam nagle babę, która wybiegła z domu. Stałam z boku, za jakimś gęstym krzewem, nie zauważyła mnie, chociaż się rozejrzała, albo może zwyczajnie nie skojarzyła. Pobiegła w przeciwną stronę.