171820.fb2
– Pokazałaś mu klamerkę? Pytałaś, skąd się wzięła wśród pajęczyn i zaśmiardłej kapusty?
– O kapuście nie pamiętałam, ale owszem, pokazałam i pytałam.
– I co?… Czy ja muszę wyrywać z ciebie każde słowo sępimi szponami?
– Nie. Tak. I nic. Zabrał mi ją. Ucieszył się, że jest i odmówił zeznań.
– No to krewa. Optymista, liczy na cud. Ma motyw i nie ma alibi. I w ogóle ja tak nie chcę, zabił ciocię, zabije i ciebie. I jak ja mam wam życzyć wszystkiego najlepszego? Ale ciebie już mu nie daruję, mowy nie ma!
– Ale czekaj, ja przecież jeszcze nie wiedziałam, że to on jest spadkobiercą!
– A gdybyś wiedziała, to co? Zrobiłby się przezroczysty?
– Inaczej bym pytała! Nie, już sama nie wiem…
– Jak cię znam, oddałabyś mu klamerkę gestem potępienia i nie odezwałabyś się ani jednym słowem. Patrzyłabyś tylko na niego tak, że dostałby skrętu kiszek. Przepukliny. Sraczki.
– No może… No dobrze, przyznam ci się, najbardziej mam ochotę tłuc głową o ścianę…
Wyglądała tak, że lada chwila można się było po niej spodziewać zaspokojenia chęci. Przestraszyłam się sceny, po której w życiu nie mogłabym się pokazać w Bolesławcu, i obejrzałam na kelnerkę. Lubi Grażynka koniaczek czy nie, nie wleję w nią teraz wina, mieszanina byłaby piorunująca, a trzeci kieliszeczek koniaku jej nie zaszkodzi. Lekarstwa rzadko bywają smaczne.
I w tym momencie, kiedy rozglądałam się za kelnerką, do kawiarni weszły dwie osoby. Zawahały się na moment, po czym wyszły na zewnątrz i usiadły w ogródku. Nie widziały mnie na szczęście.
Dwie dziewczyny. Jedną z nich oglądałam w komendzie, tożsamość drugiej mogłam od biedy odgadnąć, zgwałcona Hania Rudek i najprawdopodobniej jej przyjaciółka, Zawadzka. Pamiętałam teksty, Zawadzka ją nakłoniła do złożenia donosu na Wiesia, z zemsty. Zapewne czekała przed budynkiem na wynik oskarżenia, a teraz przyszły pogadać, obie zdumiewająco mało wzburzone.
Dziko i namiętnie zapragnęłam podsłuchać ich rozmowę.
– Grażynka, musisz tam iść – zażądałam dość gwałtownie. – Ja nie mogę, bo jedna z nich mnie widziała i z pewnością pamięta, trzeba je podsłuchać. Koniecznie! Bierz ten koniak ze sobą i leć, usiądź tak, żeby mieć ucho od ich strony, wyjmij notes, masz swoją prywatną stenografię, zapisz każde słowo!
– Po co? – przestraszyła się Grażynka.
Szybciutko rozstałam się z prawdomównością.
– Później ci powiem. To jest polecenie służbowe, pracujesz ze mną czy nie? Ich gadanie może być wściekle ważne, dotyczy tej całej afery, leć, ale już, bo początek nam umknie!
Prywatnie Grażynka zaprotestowałaby z pewnością, służbowo zdolna była do nieograniczonych poświęceń. Zdenerwowana i zaskoczona, posłusznie zabrała swój dostarczony właśnie trzeci koniak i udała się do ogródka.
Dziewczyny nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi. Zadysponowały sobie coca-colę i kawę i pogrążyły się w zwierzeniach.
Widziałam przez szybę ich wszystkie gesty, niczego, rzecz jasna, nie słysząc, ale pełna nadziei na późniejsze teksty, bo Grażynka pilnie zapisywała w notesie. Z zainteresowaniem przyjrzałam się hipotetycznej Zawadzkiej, owszem, pasowała do roli judzicielki, bardzo szczupła, mocno opalona blondynka, z włosami związanymi z tyłu w kok, miała w sobie coś jaszczurczego. Skrzywdzona Hania wydawała się przy niej dziewczyną dorodną niczym łania i silną jak młoda klacz, podatną na perswazje, ale zarazem upartą, możliwe, że głupio.
Dużo miały sobie do powiedzenia, dysponowałam zatem dostateczną ilością czasu, żeby pomyśleć także i o sobie. No i masz! Znów zrobiłam to, czego poprzysięgałam w głębi duszy najstaranniej unikać, takt, subtelność i szacunek dla cudzych uczuć okazałam właśnie Grażynce zgoła z trzaskiem, bez najmniejszego zważania na jej sercowe turbulencje wygoniłam swoją bezcenną współpracownicę do zajęcia całkowicie sprzecznego z jej charakterem i chęciami. A cóż za urocza postać, sama prawda zawarta była w tym cholernym liście!
No dobrze, ale jak inaczej mogłabym czegoś dociec…?
Myśl, że równie dobrze mogłabym niczego nie dociekać, była z kolei tak obca mojemu jestestwu, że wręcz nie miała prawa istnieć na świecie. Pomijając już bułgarski bloczek numer sto pięć, spraw międzyludzkich zawsze byłam chciwa.
Co, oczywiście, nie przeszkadzało, że wracającą po upiornie długim czasie Grażynkę powitałam wielką skruchą. Być może, nie wyraziłam skruchy dostatecznie silnie, ponieważ wściekle ciekawiła mnie treść jej notesu. Panienki, rzecz oczywista, wyszły wcześniej, obowiązkowa Grażynka nie ruszyłaby się od stolika, dopóki tam siedziały.
– No i co? – wysyczałam niecierpliwie.
Grażynka dopiero teraz wykończyła swój trzeci koniak.
– Nie mam pojęcia, o czym one mówiły, nie miałam czasu się zastanowić i zrozumieć, bo kazałaś zapisywać porządnie – oznajmiła rzeczowo, bez cienia wyrzutu. – Ale ten jakiś Wiesiek… Dobrze zapamiętałam? To ten syn, o którym mówiłaś, ten, co kazał mamusi targać ciężary. Zgadza się?
– No proszę, taką miałam nadzieję, że będzie o Wiesiu! Zgadza się, zgadza…
– Moim zdaniem chcą go wrobić w jakiś gwałt, ale czekaj, lepiej przeczytam ci notatki i sama uznaj, co ważne.
Następne trzy kwadranse spędziłyśmy nad zapiskami i, za przeproszeniem, tyłek mi zdrętwiał na tym kawiarnianym krześle, mimo iż było całkiem wygodne. Ale ile można…? Zawadzka, jak się okazało, miała na imię Lodzia i, wnioskując z treści rozmowy, była to rzeczywiście Zawadzka, zionąca nienawiścią do skołtunionej Marlenki. Hania pluła furią bardziej na amanta, Marlenkę lekceważąc. Najwidoczniej siebie ceniła bez porównania wyżej, no owszem, nogi miała ładniejsze.
Z kwestii istotnych wyjaśniła się jedna. Marlenka zełgała, Wiesio rzeczywiście w podanym przez Hanię czasie romansował z nią w wykańczanej willi, nie mógł zatem równocześnie pić wódki z jej bratem i walić tasakiem Weroniki. Jako sprawca zbrodni, odpadał definitywnie. Pojawiły się natomiast w sprawie nowe osoby, młode damy były wścibskie i znały środowisko, wyglądało na to, że Marlenka, szkalując Hanię, chciała dostarczyć alibi nie Wiesiowi, tylko bratu. W grę wchodził jakiś Kuba, postać świeża, nie rozgryziona jeszcze, rzadko widywana, bo podobno skądś. Podobno z Warszawy. Piegowaty.
Piegowatość była jedynym elementem wyróżniającym, widocznie w Bolesławcu piegowaci nie istnieli, czemu nie, skoro w Krośnie wszystkie dziewczyny są piękne, w Bolesławcu młodzieńcy mogą być odporni na piegi. Na bracie Marlenki panienki psy wieszały intensywnie, acz krótko, bo bardziej zajęte były swoimi przypadłościami uczuciowymi i talentami łóżkowymi Wiesia. Nie straciły nadziei, że Hania jeszcze go jakoś złapie.
Patryk Grażynki piegowaty nie był, więc nie wchodził w rachubę jako kumpel brata, aczkolwiek przez mgnienie sądziłam, że to może on. Imię nie świadczyło o niczym, każdy może sobie wybrać dowolną ksywę, a sam fakt, że Marlenka walczyła o alibi dla brata, nasuwał podejrzenia. Coś tam z piegowatym kumplem musieli zmalować i chcieli się zabezpieczyć, to już były nasze wnioski, Grażynki i moje, bo głupie dziewuchy ledwo nad tym przemknęły.
Cały ten tekst z notesu Grażynki postanowiłam przepisać na laptopie i dopiero potem zastanowić się nad nim porządnie. Niezła robota widniała przede mną, bo jej osobista stenografia była równie łatwa do odczytania, jak babilońskie pismo klinowe.
Żadna z nas nie miała wielkiego apetytu, zaniedbałyśmy zatem kwestię obiadu. Zostawiłam Grażynkę, trochę w nadziei, że w czasie mojej nieobecności pojawi się Patryk, coraz bardziej podejrzany, a sama z niecierpliwości ruszyłam na kolejny rekonesans.
Nie miałam najmniejszego pojęcia, dokąd powinnam się udać i z kim rozmawiać. Błyskała mi myśl o kuzynce Grażynki. Była tu nauczycielką już co najmniej od dziesięciu lat, wplątane w intrygi i afery młode osoby, dziś dwudziestoparoletnie, przed dziesięciu laty były jeszcze młodzieżą szkolną, może je znała, miała z nimi jakiś kontakt? Czegoś bym się od niej mogła dowiedzieć. Czego, do licha…?
Błąkając się niemrawo po mieście, znienacka dojechałam pod dom świętej pamięci Fiałkowskich, od frontu. Ku własnemu zdumieniu ujrzałam tam jakiś ruch, w środku byli ludzie, a samochód policyjny stał przed wejściem. Ejże…! Interesujące, zaczęli nadrabiać zaniedbania czy złapali spadkobiercę? Zatrzymałam się, niepewna co czynić, bardzo chciałam się wtrącić, ale miałam obawy, że tego już nie zniosą. Z drugiej jednakże strony moje nieznośne natręctwo mogło spowodować, że, chcąc się pozbyć mnie, puszczą wreszcie Grażynkę, którą wszak wyraźnie obiecali zwolnić z aresztu hotelowego. Bez Grażynki nie wyjadę, to było widać.
Za oknem mignął mi prokurator. Nie wytrzymałam, zatrzymałam samochód i wysiadłam.
– Pani chyba nie może wejść – powiedział niepewnie gliniarz w progu.
– A skąd pan wie, może mogę i nawet powinnam? – odparłam zuchwale i bezczelnie, bo, jak zwykle, niemożność spowodowała, że natychmiast zaczęłam się upierać. – Ostatecznie, to ja znalazłam dla was odciski palców, nie? Skąd pan wie, czy w tej zaśmiardniętej kapuście czegoś więcej nie było?
Kapustą ogłuszyłam go do tego stopnia, że mnie wpuścił. Komenda policji w Bolesławcu to nie Luwr, byłam tam dwa razy, z pewnością mnie widział. Weszłam delikatnie, bez ostentacji, i ujrzałam widok cudowny.
Bebeszyli dom centymetr po centymetrze. Nie robili bałaganu gorszego niż tam panował, za to grzebali w szufladach i schowkach, oprószali każdy przedmiocik i przeglądali książki. Także katalogi, cenniki i prasę. Należało tę robotę odwalić już w pierwszej chwili po zabójstwie, obleśny sąsiad, eksponując Grażynkę, nieźle im się przysłużył, bo teraz warstwa kurzu utrudniała pełne rozeznanie. Nawet idiota zgadnie, że świeży odcisk palca jest przyjemniejszy niż odcisk palca zakurzony.
Co mnie natomiast zaskoczyło, to obecność Patryka, przezornie trzymanego na terenie już przeszukanym. Wcisnęłam się w ścianę, żeby nie przeszkadzać, ale prokurator odwrócił się jakoś tak nieszczęśliwie, że mnie dostrzegł.
– Co pani tu robi? – spytał z oburzeniem.
– Gram na puzonie – wyrwało mi się zgryźliwie. – Widzę, że panowie znaleźli pana spadkobiercę?
Nadkomisarz też był obecny i też się odwrócił.
– No właśnie – rzekł z lekkim roztargnieniem. – Pan Kamiński…
Popatrzyłam na pana Kamińskiego, a pan Kamiński popatrzył na mnie. Dużo musiał wyczytać w moim wzroku, bo jakby lekko zmienił się na twarzy. Przystojny chłopak, cholera, pasowałby do Grażynki, ale nie będę przecież nakłaniać jej do związku z mordercą. Szkoda…