171820.fb2 Bu?garski bloczek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 34

Bu?garski bloczek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 34

– Słuchaj, a kto i kiedy widział Kubę ostatni raz? – spytałam gwałtownie i zamknęłam klaser. – I gdzie? Czy ktoś tam zeznał cokolwiek w tej kwestii?

Głupia to ta Grażynka nie była z całą pewnością, poderwała głowę znad klasera i okropnym wzrokiem wpatrzyła się w Janusza. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że w tym momencie przyszło jej do głowy to samo, co i mnie, i cały organizm przewrócił jej się do góry nogami. Druga zbrodnia Patryka…!

Janusz się nie przejął, bo wiedzą na ten temat dysponował, nie dostrzegając w niej niczego atrakcyjnego.

– Razem go oglądali, Marlenka i Antoś, kiedy rano opuszczał ich dom. Następnego dnia po zabójstwie Weroniki, tak wcześnie, że jeszcze sensacja nie zdążyła przelecieć się po mieście. Wydawał się zadowolony z życia, to opinia Marlenki, bo Antoś wolał się szczegółowo nie wypowiadać.

– Zaraz – powiedziałam po chwili milczenia, bo przypomniały mi się czytane zeznania. – Coś tu nie gra. Marlenka twierdziła, że po tym wieczorze Kuby na oczy nie widziała.

– Dociśnięta, zmieniła zdanie. Niechętnie przyznała, że widziała. Jeszcze była zaspana, więc w pierwszej chwili mogła zapomnieć, ale kawę sobie robiła, jak on już swoją dopijał.

– I odjechał?

– Obydwoje twierdzą, że tak.

Trup zamordowanego Kuby zaczął mi trochę blednąc.

– Czym?

– Samochodem. Takim trochę przechodzonym Fiatem Punto. Ciemnozielonym, jeśli cię to interesuje. Numeru nikt nie zauważył.

– A Patryk?

– Co Patryk?

– Kiedy stamtąd odjechał? Bo przecież był!

– Nikt go o to nie zdążył zapytać, przy pierwszej rozmowie jeszcze nie był podejrzany, a drugiej rozmowy nie było. Ale… – skierował wzrok na Grażynkę. – Wiadomo chyba, kiedy pojawił się w Dreźnie?

– Nie – powiedziała Grażynka, robiąc przy tym wrażenie, jakby trup Kuby rysował jej się znacznie wyraźniej niż mnie.

– To kiedy go tam zobaczyłaś? – spytałam niecierpliwie.

– Dopiero nazajutrz rano. Chociaż twierdził, że był już wczoraj wieczorem i widział mnie w oknie Lidii. Możliwe, podchodziłam do okna.

– I mógł zobaczyć?

– Mógł, to pierwsze piętro. Podlałam jej kwiatki, bo miały strasznie sucho.

– No to wieczorem był, zeznanie się zgadza. Z Bolesławca do Drezna dwie godziny wolnym krokiem, o której podlewałaś te kwiatki?

– Nie wiem. Jeszcze było widno.

– O tej porze roku długo jest widno. Nie musiał wyruszać rano…

Urwałam i zamknęłam wreszcie gębę, przypomniawszy sobie, że Grażynka cierpi. Nie, tego trupa Kuby stanowczo powinnam omówić z Januszem oddzielnie, bez niej. W myśli zaczęłam liczyć.

Jeśli Patryk zmył się z Bolesławca zaraz po zbrodni, mógł dojechać wszędzie, jeśli jednak poczekał na odjazd Kuby i mordował go gdzieś tam po drodze, nie zdążyłby dotrzeć do Warszawy, załatwić ukrywania łupów i wrócić tak, żeby wieczorem znaleźć się w Dreźnie, wykończyłaby go wrocławska autostrada. Ale mógł nakichać na Warszawę, nie chować niczego, rąbnąć Kubę, od razu ruszyć do Drezna i zdążyć śpiewająco. Wobec tego z czegoś należy go uniewinnić.

Słowa z tego wszystkiego nie powiedziałam. Spytałam za to, czym Patryk jeździ.

– Terenową toyotą – odparła ponuro Grażynka.

– Nie jeździ, ona ciągle stoi w Bolesławcu – przypomniał Janusz. – Teraz już na policyjnym parkingu.

Grażynka zbuntowała się nagle, najwyraźniej w świecie granice jej wytrzymałości pękły. Energicznie zażądała natychmiastowego powrotu do pracy zawodowej, bo skoro jutro mają się do niej przyczepić, dziś musimy zakończyć wszystko. Zależało mi na tym tak samo jak jej, zostawiłam zatem trupy i śledztwa, Janusza przełożyłam na później i usiadłam do roboty.

* * *

Zmarnowawszy dwa dni, wróciłam z Bolesławca wściekła, nieszczęśliwa i pełna niechęci do samej siebie. Zasadniczy cel osiągnęłam, można powiedzieć, dokładnie na odwrót, uzyskałam za to informację, przydatną mi jak dziura w moście.

Policja mnie przyjęła, czemu nie? Dumni byli z dotychczasowych osiągnięć technicznych, o wtrącaniu się Janusza, a pośrednio i moim, nie mieli najmniejszego pojęcia, chcieli się zatem pochwalić. Niech sobie wstrętna baba nie myśli, więcej potrafią niż jej przyjdzie do głowy, proszę bardzo, nie znajdzie już błędów i niedopatrzeń do wytykania.

Baba, rzecz jasna, znalazła. Bo jak to, schowali w swoim sejfie skarb stulecia, walor zgoła nieosiągalny, delikatny niczym pajęczynka na wietrze, narażony na wszelkie najgorsze kataklizmy! Nie zabezpieczyli go! I co…?!!!

W pierwszej chwili na mój wybuch oburzenia, zresztą najszczerszy w świecie, trochę zgłupieli. Widać było, jak przez moment zastanawiają się, o co mi, u diabła, chodzi, ale nie zostawiłam im nadmiaru czasu.

– Takie rzeczy trzyma się w havidach! – bulgotałam dziko. – Byle pyłek wystarczy, żeby zniszczyć! A pan już chciał macać palcami!

Palcem, owszem, jednym tylko, wskazałam prokuratora, bo akurat obaj byli obecni w gabinecie komendanta, starając się przy tym usilnie, żeby gest wypadł możliwie oskarżycielsko. Prokurator lekko poczerwieniał i otworzył usta, z czego nic mu nie przyszło.

– Wiedziałam, że tak będzie! – awanturowałam się dalej. – A mówiłam, że mogę to załatwić! To nie, zabrać, wszystko sobie, jak takie harpagony…!

– A proszę bardzo, niech pani załatwi – wdarł się w moje przemówienie komendant. – Czy ktoś mówi, że nie? Niech pani zabezpieczy, skoro pani potrafi, ale masa spadkowa zostanie na miejscu i mowy nie ma o narażaniu na jakiekolwiek rozkradanie!

– Tak znowu strasznie dużo panom nie nakradłam…

– Ale ma pani wielką ochotę, nieprawdaż? – wtrącił się złośliwie prokurator. – Może nawet większą niż ktokolwiek inny. My tu nie dysponujemy materiałami pomocniczymi, to nie jest centrala filatelistyczna, tylko policja. Kajdankami możemy służyć.

Miałam wielką ochotę zaproponować, żeby sam się w nie zakuł, ale opamiętałam się. Zaprą się i nie dadzą mi tego do ręki…

– To trzeba było nie zamykać luzem – warknęłam. – Owszem, mam havidy, specjalnie przywiozłam. Nie mogę kupić, niech się przynajmniej nie niszczy, ja przeczekam tę całą biurokrację spadkową, czekałam tyle czasu, że jeszcze trochę mi nie zaszkodzi. Ale niech mam na co!

Popatrzyli na siebie, pozastanawiali się przez chwilę, wreszcie ulegli. Komendant osobiście otworzył sejf, do którego zapewne bez trudu włamałby się każdy złoczyńca, ale, niestety, nie ja, bo nawet nie wiedziałam, że to coś pomiędzy szafami jest sejfem. Rozwinęłam ożywioną działalność, wyciągnęłam z torby sztywną podkładkę, potrzebną akurat jak psu piąta noga, ale zabraną dla zamydlenia im oczu, plik havidów w dwóch rozmiarach, chociaż doskonale wiedziałam, jaki kawałek będzie mi niezbędny, taśmę klejącą, też do niczego, okładki po znaczkach australijskich, kryjące w sobie zamienny bloczek numer 106, dwie pęsetki i nożyczki. Żeby znaleźć pęsetki i nożyczki, które miałam na samym dnie torby, usłałam im biurko całym stosem śmieci, zdolnych ukryć w sobie chyba nawet kałasznikowa, uroczyście wybrałam z tego elementy maskujące i przeniosłam się na stolik obok. Komendant położył tam cztery klasery nieboszczyka Fiałkowskiego, elegancko opakowane w karton, obwiązane sznurkiem i opieczętowane w ośmiu miejscach. Rozwinął to wszystko.

– Będą panowie musieli opieczętować na nowo – powiedziałam ostrzegawczo.

– Liczymy się z tym – odparł sucho komendant i poza tym ani drgnął. Wcale nie zaczął szukać laku i pieczęci, a byłam zdania, że powinien.

Niech to piorun strzeli, patrzyli mi na ręce. Gorzko pożałowałam, że nie miałam w rodzinie kieszonkowca albo iluzjonisty, magika, który nauczyłby mnie w dzieciństwie podstawowych trików, polegających na zamianie jednych przedmiotów w inne. Bukiet kwiatów w miejsce królika albo coś w tym rodzaju. Symulując brak rozeznania, zaczęłam szukać bloczka numer 105, gmerałam się z tym ślamazarnie z nadzieją, że im się znudzi ta przeraźliwa obserwacja, niestety, klaserów było tylko cztery. Gdybyż chociaż z piętnaście…! Znalazłam drania w ostatnim, co było błędem, bo prokurator doskonale pamiętał, że poprzednio znalazłam go w mgnieniu oka, i nawet nic nie musiał mówić, wystarczyło, że prychnął drwiąco. Postanowiłam do końca życia nie lubić prokuratorów.

Przymierzyłam oba formaty havidów, ucięłam właściwy, włożyłam bloczek między czarny spód i przezroczystą osłonkę, mimo katorżniczych wysiłków poszło mi to zbyt zręcznie. Strasznie trudno ukryć wprawę… Zaczęłam rozchylać australijskie okładki.

– O! – powiedziałam pouczająco. – Tak to powinno…

W tym momencie do pomieszczenia wdarł się znany mi sierżant, o ile pamiętałam, Grzelecki.

– Ten z Warszawy przekracza granicę! – krzyknął. – Stoi na szlabanie!

Powinnam była w mgnieniu oka skorzystać z okazji, bloczek 105 wetknąć pomiędzy resztę havidów, otworzyć australijskie okładki i pokazać im bloczek 106, a otóż nic z tego. Komendant owszem, zareagował na sierżanta, ale prokurator węszył swoje. Szybciej niż we mnie błysnęło, wydarł mi z rąk wszystko, bloczek 105 w osłonce, bloczek 106 w okładkach, trzasnął otwartym klaserem i zgarnął całość na półkę sejfu.