171820.fb2 Bu?garski bloczek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

Bu?garski bloczek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

– …wyglądać – dokończył za mnie. – Rozumiemy. Opieczętowane zostanie za chwilę. Dziękujemy pani.

O, rzeczywiście, już się rozpędziłam wstać i wyjść, zostawiając im na biurku cały mój stan posiadania. Mogłam jeszcze zaprotestować z wielkim krzykiem, że zaraz zaraz, spokojnie, tam jest mój bloczek numer 106, przywieziony dla demonstracji, żądam zwrotu, ale atmosfera eksplodowała, coś mi mówiło, że to nie będzie dobrze, poza tym do bloczka numer 106 nie miałam serca. Ściśle biorąc, nie zależało mi na nim wcale i nie umiałam na poczekaniu wzbudzić w sobie odpowiedniego wybuchu namiętności. Zemściła się na mnie wrodzona prawdomówność.

Jak chora krowa, zamarłam tam doszczętnie, tępo wpatrzona w prokuratora, zamykającego sejf kluczami komendanta, w tym sejfie zaś oba bloczki, mój prywatny i ten upragniony. W ten sposób wzbogaciłam masę spadkową po nieboszczyku Fiałkowskim, co w najmniejszym stopniu nie leżało w moich zamiarach.

Nie, nie wyrzucili mnie od razu, nie mogli, śmietnik z mojej torby zawalał im biurko, pieniądze się w nim plątały, nikt nie miał ochoty tego uprzątać, narażając się na idiotyczne podejrzenia, woleli, żebym to zrobiła sama. Też wolałam. Na szczęście wszelkie sprzątanie zawsze mi szło jak z kamienia, niczego nie musiałam symulować, zgarnianie tych dóbr potrwało dostatecznie długo, żebym mogła wysłuchać meldunku i rozkazów.

Wyglądało zresztą na to, że przestali na mnie zwracać uwagę i nakichali na tajemnicę służbową. W roztargnieniu odpowiedzieli nawet na niektóre moje pytania.

Okazało się, że w tych czterystu kilkudziesięciu facetach, wydłubanych z hoteli, znalazło się trzech Jakubów. Jeden pochodził z Katowic, jeden z Poznania, a jeden z Warszawy. Ponadto wiekiem pasował tylko jeden z nich, ten z Warszawy, pozostali zdecydowanie przekraczali czterdziestkę, a wedle zeznań wszystkich przesłuchiwanych Kuba Antosia trzydziestki nie sięgał. Płci męskiej można było nie wierzyć, ale dla panienek w rodzaju Marlenki i Hani facet powyżej czterdziestego piątego roku życia to już był stary piernik, a nie chłopak do wzięcia. Podejście wysoce racjonalne, osobnicy w wieku zbliżonym do średniego na ogół są już żonaci i ustabilizowani, nie warto na nich sieci zarzucać, nadzieje stwarzają tylko ci młodzi.

Warszawski Jakub, odnaleziony dopiero poprzedniego dnia, chwilowo okazał się nieuchwytny. Nazywał się Zagrajczak, mieszkał zgodnie z meldunkiem w dowodzie, miał dwadzieścia dziewięć lat, żonę i małe dziecko, jego mieszkanie ziało pustką, bo podobno żona z dzieckiem udała się gdzieś na świeże powietrze, on sam zaś w ogóle dużo jeździł. Podobno pośrednik samochodowy, miejsce pracy nieustabilizowane. Tyle udało się wydębić od sąsiadów, a jakim cudem do policji przybiegła wieść o jego przekraczaniu granicy, nie zdołałam się dowiedzieć.

Na owej przeraźliwie długiej liście, którą, korzystając z okazji, przeczytałam jednym tchem, znajdowały się jeszcze dwa nazwiska, które zabrzmiały mi znajomo. Piotr Gulemski, dwie noce, i Ksawery Przecinak, jedna. Nie poświęciłam im zbytniej uwagi.

Cofnęli z granicy tego Zagrajczaka, zdążyli. Trzymałam się komendy pazurami i zębami, prezentując wszystkie najgorsze cechy własnego charakteru. Przyjechał wściekły jak wszyscy diabli, wyparł się jakichkolwiek znajomości na terenie Bolesławca, ze zgrzytem zębów poczekał na konfrontację, co trochę potrwało, bo tylko siedzący Antoś był do dyspozycji natychmiast, po czym okazał się obcy i nikomu nie znany. W dodatku nie piegowaty, sama to stwierdziłam, a niemożliwe było, żeby w ciągu dwóch tygodni tak sobie zdołał poprawić cerę. Wszystkie damy i wszyscy młodzieńcy zgodnie zaświadczyli, że to nie on. Nie Kuba. Konfrontowanego widzą na oczy po raz pierwszy w życiu.

Odjechał zatem bez przeszkód, jeszcze bardziej wściekły niż przyjechał, mamrocząc pod nosem nieżyczliwe słowa pod adresem Antosia, Marlenki, Weroniki, Henryka i policji. Mnie jakoś pominął.

Odjechałam również następnego dnia w bardzo podobnym stanie ducha.

Zamiast zabrać z policyjnego sejfu pożądany bloczek, zostawiłam im jeszcze i drugi, w ten sposób, gdyby mi dano wystarczającą ilość czasu, mogłabym się pozbyć całych moich zbiorów. Duża rzecz! Za to dowiedziałam się, że w Bolesławcu nocowało dwóch znajomych, jeden numizmatyk i Kubuś Wichajster, wielki mi sukces, większość tych, którzy robią przerwę w podróży do Niemiec, przekraczając granicę w Zgorzelcu, nocuje w Bolesławcu, bo to najwygodniejsze miejsce. I dla takich zdobyczy odwaliłam tę całą upiorną drogę wrocławską autostradą!

Ze złości prawdopodobnie, a także z niedosytu osiągnięć, wybuchła we mnie gwałtowna potrzeba zrobienia czegokolwiek. Jakiegoś aktywnego działania. Pan Pietrzak wybił mi się na pierwszy plan, namącił coś z brakteatem Jaksy, nałgał do mnie, po cholerę mu to było? Ukradł ten brakteat Fiałkowskiemu czy co? I nie chciał się przyznać, czekając na przedawnienie? A teraz jak, przyznaje się, chociaż do przedawnienia kradzieży jeszcze bardzo daleko? A otóż dosyć tego, nie popuszczę, mam być wstrętna i nachalna, niech będę konsekwentnie!

Wczesnym wieczorem dotarłam do domu z mocnym postanowieniem wyszarpania z siebie najgorszych cech charakteru. Bułgarski bloczek numer 105 doprowadzał mnie do szału, za wszelką cenę chciałam wyrzucić go z myśli, a najlepszym sposobem na to było ostre zajęcie się czymś innym. Bardzo dobrze, zajmę się brakteatem! Nie moja parafia, ale też ważne.

Janusz czekał już na mnie z nowymi informacjami.

– Dobrze, że nie ma Grażynki – powiedział z troską. – Ten jej Patryk podkłada się jak może, wyszedł na prowadzenie, można powiedzieć, bez rywala. W dodatku skompromitował policję, więc raczej go nie lubią.

– Z tego wynika, że jestem w interesującym towarzystwie? – ucieszyłam się idiotycznie, grzebiąc w lodówce. – Mnie też nie lubią. O, mortadela! To ta stara czy kupiłeś nową?

– Kupiłem nową, a starą oddałem kotom na podwórzu. Byłem pewien, że inaczej ją zjesz.

– Coś przecież muszę jeść, nie? I wcale nie była taka stara, ale nie szkodzi, może być nowa. O, chrzan wychodzi, muszę pamiętać, żeby kupić. Bo co ten Patryk zrobił? Chcesz grzaneczkę?

– Owszem, nawet dwie. Okazuje się, że wszystkie władze wystawił rufą do wiatru.

Przyrządziłam sobie ulubiony posiłek, gruby plaster mortadeli z chrzanem, majonezem i ogórkiem, bez pieczywa. Janusz zgodził się na to samo, tyle że z chlebem. Siadając przy kuchennym stole, prztyknął czajnikiem.

– Prawie do tej pory siedział w Bolesławcu, o czym nikt nie wiedział – kontynuował relację, nie czekając na moje pytania. – A oni szukali go po całym kraju, rzecz jasna, bezskutecznie. Po pierwszej rozmowie z nimi zameldował się grzecznie w hotelu, wynajął pokój, samochód postawił na parkingu i znikł, więcej się w tym hotelu nie pokazał.

– Gdzie, wobec tego, mieszkał? Może to wreszcie wyszło na jaw?

– Wyszło. U niejakiej Kamilli Woś, przy ulicy Drzymały.

Kawałek mortadeli utkwił mi w gardle.

– O, masz ci los – wycharczałam z pewnym wysiłkiem. – To się rzeczywiście Grażynka ucieszy!

– Nie, nie ma powodu do obaw – uspokoił mnie szybko Janusz. – Kamilla Woś, botanik, garbi się mocno i kuleje na lewą nogę. Ponadto trochę nie pasuje wiekiem, pięćdziesiąt cztery lata, wygląda na więcej, a Patryk stanowi dla niej podporę przeszłości.

– Przy…?

– Prze. Nie przy. Uważa go za coś w rodzaju zięcia. Osiem lat temu chodził, o ile tak to można nazwać, z jej córką, która miała bardzo niedobrego męża i umarła przy porodzie, rodząc nieżywe dziecko…

– Czekaj. Kołomyja. Miała męża, a Patryk z nią chodził? Czy to może on był tym mężem?

– Nie. Nie on. Mąż, ślubny i prawdziwy, to był jakiś łajdak, którego Kamilla Woś niechętnie wspomina. Córka poślubiła go nazajutrz po ukończeniu osiemnastu lat, musiała czekać do urodzin, bo matka nie wyrażała zgody na zawarcie związku małżeńskiego. Słusznie tej zgody nie wyrażała, oblubieniec rychło okazał się sadystycznym zboczeńcem i młoda małżonka odcierpiała trzy lata piekła. Rozmaite dramaty tam się rozgrywały…

– Czekaj. A czyje było to dziecko? Patryka?

– Nie. Męża. Rezultat gwałtu.

– O Jezu. Jakieś to wszystko poplątane. Gdzie miejsce dla Patryka?

Janusz westchnął, obejrzał się na czajnik, sięgnął na suszarkę po szklanki, podniósł się i nalał herbaty. Na marginesie umysłu błysnęło mi, że widocznie zaparzył tuż przed moim powrotem, bo była bardzo porządna. Pochwaliłam go w duchu, na głos nie miałam czasu.

– Po drodze – powiedział, siadając. – Z tym mężem dziewczyna prowadziła dość burzliwe życie, mieszkali różnie, we Wrocławiu, w Warszawie, w Gdańsku, Kamilla Woś nie wie, gdzie jeszcze, uciekała od niego do matki, przyjeżdżał za nią i część spektakli odbywała się w Bolesławcu. Wreszcie uciekła definitywnie, wówczas już plątał się przy niej Patryk, też niespecjalnie anielski, ale przynajmniej nie podbijał jej oczu, co, samo w sobie, stanowiło miłą odmianę. Przyjeżdżał do niej, do Bolesławca, zakochała się w nim na śmierć i życie, wszczęła kroki rozwodowe, które szły jej po grudzie, matka Patryka aprobowała, aż raz w końcu przyjechał mąż i zgwałcił ją, dokładając obrażenia cielesne…

– A Patryk co na to?

– Akurat go wtedy nie było. Dowiedział się o wydarzeniu później.

– I wynikiem była ciąża, ulokowana w czasie tak, że wykluczono wątpliwości? – zgadłam.

– Otóż to. Ukrywała ją zresztą. Patologiczna, jak się okazało. Ani razu nie była u lekarza, a kwalifikowało się to do usunięcia, ale, skoro ukrywała…

– Przed matką też?

– Też. Gdzieś w okolicy siódmego miesiąca jakoś to wyszło na jaw, Patryk ją zawlókł do doktora, komplikacje trochę ich tam przerosły, za długo się zastanawiali, co z tym fantem zrobić, w rezultacie zaczął się samoistny przedwczesny poród, no i cześć. Źle się skończyło.

– Na litość boską! – oburzyłam się. – Patologia patologią, ale dziewczynę chyba można było uratować?

– W szpitalu zapewne tak. Rzecz w tym, że ona uciekła z domu, błąkała się po ugorach, tam nastąpiła katastrofa, kiedy wreszcie Patryk ją znalazł, na wszelką pomoc było za późno. Wykrwawiła się.

Straciłam apetyt, możliwe, że nie z samej subtelności, a także i dlatego, że już byłam najedzona.

– Świeć Panie nad jej duszą, ale skłonności do ucieczek miała chyba trochę nadmierne – stwierdziłam z niesmakiem. – Coś mi się widzi, że taka całkiem normalna nie była.

– Nie była – zgodził się Janusz. – Z tym że nie zawsze, w nerwicę wpadła dopiero po ślubie, czemu trudno się dziwić. Matka czyni sobie wyrzuty, że traktowała ją nieco za ostro i zbyt wiele od niej wymagała, aczkolwiek sama cierpiała głęboko. Miała nadzieję, że przy Patryku dziewczyna znormalnieje i bardzo na niego liczyła, tymczasem chała. Uczepiła się go uczuciowo, traktowała nawet nie jak zięcia, ale jak syna, kontakty rodzinne pozostały, odwiedzał ją przez te wszystkie lata i u niej mieszkał. Krótko i rzadko, ale za każdym razem stanowił coś w rodzaju lekarstwa na depresję.

– A ten mąż?

– Znikł z horyzontu radykalnie. Kamilla Woś posądza Patryka, że go zabił, i jest mu serdecznie wdzięczna. Nie mówi tego oczywiście, to nie jest żadna kretynka, tylko inteligentna kobieta z wyższym wykształceniem, ale różne treści można wyczytać pomiędzy wierszami. Z tej przyczyny prawdopodobnie słowa nie pisnęła o jego wizytach i znajomości z nim, kiedy go tam szukali.

– To jak ją znaleźli?