171820.fb2
No wszedł. Kot siedział i patrzył na niego, ale słowem się nie odezwał. Ksawuś znał dom, od razu udał się do gabinetu Fiałkowskiego, bo wiedział, że tam on trzyma swoją kolekcję…
W tym miejscu padło znienacka pytanie dodatkowe, łagodne i niewinne. Mianowicie: po co otwierał drzwi frontowe?
Zaskoczenie zadziałało bez pudła. Ksawuś był tak nastawiony na ukrywanie swoich poczynań nagannych i szukanie dla siebie usprawiedliwień, że czynność, bądź co bądź, zwykła i zazwyczaj nie uważana za karalną, umknęła jego uwadze. Odpowiedział odruchowo.
A bo chciał wyjrzeć, czy nikogo… czy jest spokój… Zaraz…
Zreflektował się, zmieszał, zakłopotał, gwałtownie zebrał myśli i przypomniał sobie, że chwileczkę, o co chodzi, on żadnych drzwi frontowych nie otwierał, na co mu były drzwi frontowe, wszedł przecież od tyłu!
Może chciał sprawdzić, czy zamknięte, czy mu nikt nie przeszkodzi, Weronika mogła przecież zapomnieć o zamykaniu, każdemu się zdarza…?
A rzeczywiście, możliwe, nie będzie się upierał, że nie, ale było to tak mało ważne, że nie pamięta…
– Niech pęknę i pleśnią porosnę, jeśli nie otworzył Antosiowi – zaopiniowałam z energią. – Dla Ksawusia numizmaty, dla Antosia reszta, wspólnie postanowili obrabować Weronikę. I w te wytrychy nie wierzę, Ksawuś tam bywał, skąd wiesz, czy nie podwędził drugiego kompletu kluczy, we dwoje tam mieszkali, Henio i Weronika, po śmierci Henia drugi komplet został, Weronika nie nosiła przecież na sobie pęku żelastwa! Gdzieś to wisiało albo leżało, Babcia Madzi może wiedzieć… Nie, babcia Madzi nie, Grażynka…!
Patrzyli na mnie obydwoje, Janusz z wielkim zainteresowaniem, Grażynka niczym rzeźba kamienna. Opamiętałam się, zostawiłam ją na później.
– No! – pogoniłam niecierpliwie.
Janusz też zostawił kwestię kluczy na później.
Ksawuś pochrząkał, pokasłał i wyjawił, że teraz mu przykro wprost niemożliwie, ale wszedł do gabinetu. Od razu stwierdził, że jakieś zmiany nastąpiły, coś tam inaczej leży, te pudła Fiałkowskiego, w których swoją kolekcję trzymał, upchnięte są tak trochę za biurkiem, bardziej w kącie, i trudniej się do nich dostać. Przedtem miał nadzieję, że po prostu otworzy każde, popatrzy, znajdzie znajomy brakteat wśród innych monet średniowiecznych, oczywiście polskich, Fiałkowski miał to zestawione krajami, zabierze monetę, zostawi na jej miejscu trzy tysiące i cześć. Krótko to potrwa, zdąży załatwić sprawę przed powrotem Weroniki. Tymczasem okazało się, że nic z tego, zasapał się, wyciągając to żelastwo, może też zbyt długo grzebał się z wytrychami, dość, że niczego nie zdążył znaleźć, jak usłyszał, że ktoś wchodzi. Od tyłu, więc myślał, że Weronika wraca i zdrętwiał całkiem, bo był pewien, że baba natychmiast rabanu narobi na całe miasto. To znaczy… bardzo przeprasza… świętej pamięci pani nieboszczka…
Napił się wody, przełykanie na taśmie, zdaniem Janusza, było słyszalne, policja dostała widocznie nieco lepszy sprzęt. Kontynuował z wyraźnym wysiłkiem.
Zgasił latarkę, schował się i siedział jak mysz pod miotłą, a ten ktoś, hipotetyczna Weronika, chodził po całym domu, jakieś brzęki było słychać, nawet drzwi do gabinetu otworzył i możliwe, że zajrzał, ale nie wszedł. A potem wszedł ktoś drugi. Też od tyłu. Ktoś pierwszy przycichł, po domu chodził ktoś drugi, czasu Ksawuś ocenić nie potrafi, wydawało mu się, że trwa to już z tydzień albo i rok, potem znów się rozległy podwójne hałasy i nawet ludzki głos usłyszał. Wydawało mu się, że pani Weronika krzyknęła: „A to co…?”, znów brzęki i hurgoty, i charkot, coś runęło, coś szurało, a on siedział i potem opływał. Drzwi się otwierały z impetem i trzaskiem, wreszcie w gabinecie zapłonęło światło…
Światło… A, tak. W domu w jakimś momencie też się zapalało światło, przez szparę było widać. Wydaje mu się, że w kuchni, może i w przedpokoju, tam słabe żarówki, więc pewien nie jest. W każdym razie w gabinecie się zapaliło i wtedy ujrzał straszną rzecz. Pani Weronika leżała w progu z rozbitą głową, a za nią ujrzał Patryka, tego siostrzeńca… no tak, oczywiście, światło w przedpokoju musiało się palić, inaczej by go nie rozpoznał. Ów Patryk nie wszedł, cofnął się, coś tam gdzieś w domu robił i wówczas Ksawuś postąpił rzeczywiście nagannie, zachował się skandalicznie, jak świnia, ale to ze zdenerwowania. Szoku doznał. Ten brakteat miał w głowie i nic innego, zamiast panią Weronikę ratować… chociaż widać było, że tu już z ratunkami nie ma co się wygłupiać… na kolekcję się rzucił. Łapać brakteat i w nogi. I przyznaje, że bał się śmiertelnie, jakże, był świadkiem zbrodni, ten zabójca jeszcze i jego trzaśnie, ale coś mu się stało takiego, że bez brakteatu nie śmiał uciekać. Zaćmienie umysłowe. Do przeglądania miał już niedużo, tak cichutko się starał, chociaż ręce mu się trzęsły, znalazł monetę, sama mu wpadła w oczy, chwycił i w tym momencie pojawił się Patryk. I zobaczył go.
Zeznanie brzmiało tak dramatycznie, że właściwie Ksawuś powinien był składać je zza grobu. Złoczyńca miał wręcz obowiązek pozbawić go życia na poczekaniu i zdumiewające było, że tego nie uczynił. Sam Ksawuś nie umiał wyjaśnić jego powściągliwości, bąkał coś na temat rozładowania stresu, działania w afekcie i obrony koniecznej, ale wychodziło mu to jakoś niemrawo i nie bardzo naukowo. Patryk okazał się po prostu osobnikiem niepoczytalnym i nieprzewidywalnym, nowa energia zaś wybuchła w nim dopiero po chwili.
Rzucił się na Ksawusia niczym szaleniec, wydzierając mu z rąk żelazne pudła oraz ich zawartość, pobiliby się, gdyby nie uległość Ksawusia, który dla ratowania życia godził się na wszystko. Patryk zmusił go do zabrania tego całego naboju, samych tacek z monetami, rzecz jasna, nie pudeł, pogonił go i zawlókł do takiego pustego domu niedaleko, a tak, owszem, Ksawuś znał ten dom, był tam raz, Antoni Gabryś miał dostęp do nieruchomości i coś w rodzaju przyjemnej meliny w kuchni sobie zrobił. W tym domu jeszcze Patryk go szarpał, monety się trochę rozsypały, kazał mu zbierać, zabrał wszystko i uciekł. Brakteat został, Ksawuś zdążył to małe świństwo schować. Po czym też uciekł, bo niby co miał zrobić innego?
Czy Patryk coś mówił… No pewnie, że mówił. Głównie groźby wygłaszał, że jeśli Ksawuś słowo piśnie, marny jego los. Kazał mu wynosić się z Bolesławca i więcej się tam nie pokazywać, a o nim samym zapomnieć na wieki. Co jeszcze…? Pytał, z kim Ksawuś był, Ksawuś, w obawie o Antosia, poprzysiągł, że z nikim, sam działał. I znów mu groził. Mamrotał pod nosem niewyraźnie, więc spłoszony Ksawuś nie zrozumiał, wściekał się i bluzgał, no i tyle. Uciekł. Ksawuś też.
Dlaczego nie poszedł na policję, też pytanie! Bo się bał tego Patryka śmiertelnie. Ogłuszony był w ogóle doszczętnie, zgłupiał z tego wszystkiego i tylko chciał życie ocalić. A nazajutrz i później…? Nazajutrz wyjechał czym prędzej i wcale nie przestał się bać, a jak wreszcie oprzytomniał i trochę przyszedł do siebie, zaczął dla odmiany bać się policji. I wuja. Policja mogłaby mieć pretensje, że nie zgłosił się od razu, a co do wuja, to oddał mu brakteat i bał się, że smród pójdzie, całe piekło wybuchnie, kompromitacja rodzinna i w ogóle. Wuj by mu tego nie darował. I teraz też bardzo prosi, żeby aby przypadkiem wuja w tę balangę nie włączać…
Ukrywał się…? Kto powiedział, że się ukrywał? Wcale nie, żadne takie!
A, nie. To znaczy, tak. To znaczy, nie wie, czy Gabrysiowie znają jego personalia, zdawało mu się, że tak, przecież nie ukrywał nazwiska, podawał je w hotelu! I normalny tryb życia prowadził, a co do tych meldunków, to możliwe, że nie nadążył, dziewczyny mu się tak jakoś szybko zmieniały, on zaś jest uczuciowy i, jeśli się zakocha, zabiegi administracyjne wylatują mu z głowy. Ale już teraz wszystko uporządkuje, najmocniej przeprasza…
– Rany boskie…! – powiedziałam ze zgrozą, bo Januszowi zaschło w gardle i przerwał relację.
Trzeba przyznać, że przekazywał ją bardzo porządnie, starając się wiernie oddać charakter wypowiedzi Ksawusia. Miał je świeżutko w pamięci, a na sklerozę nie cierpiał, prawie jakbym taśmę słyszała. Zasługiwał na nową herbatę, piwa ani wina nie chciał, wybierał się jeszcze po kolejne wieści.
Grażynka odkaszlnęła dyskretnie.
– To wszystko? – spytała drewnianym głosem.
– A skąd! Teraz dopiero ruszyli nieścisłości.
– Nieścisłości to ja tam widzę cztery miliony – zauważyłam krytycznie. – Mam nadzieję, że dostrzegali je na bieżąco? Mieli przy sobie wyniki badań?
– Mieli, mieli, pozbądź się obaw. Cierpliwie wysłuchali wszystkiego, po czym przypomnieli Ksawusiowi, że przed sądem zeznaje się pod przysięgą, a za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu. Co prawda, nie było jeszcze u nas sprawy o fałszywe zeznania, ale zawsze jakieś wrażenie to robi. Wówczas z wielkim wysiłkiem zaczął korygować szczegóły.
– No…?
– To nie teraz. Korekta wypadła obficie, a ja powinienem już jechać, jeśli mam dostać faksy z Bolesławca. Zwracam ci uwagę, że wszystko dają nam nielegalnie, ciekawe, kogo w końcu za to przymkną…
Wypił herbatę i wybiegł. Grażynka nadal występowała w charakterze pnia.
– To ja chyba też już pójdę – rzekła wytwornie. – Nie będę wam dłużej przeszkadzać.
– Zgłupiałaś? – zgorszyłam się, zanim zdążyłam na nią spojrzeć. – Teraz, w kulminacyjnym momencie…?!
Już w trakcie wypowiadania tych słów zorientowałam się nagle, że podniesienie się z fotela sprawia jej dziwną trudność. Jakby zesztywniała całkowicie i nie mogła teraz uruchomić stawów. Uczyniła próbę, która wypadła niepomyślnie, ponowiła ją, bez skutku.
Mogłabym zrozumieć zjawisko, gdyby była na bani, ale nie, przyjechała trzeźwa jak świnia i nie piła nic, poza herbatą. Można podobno upoić się szczęściem, o herbacie jednakże nic takiego nie słyszałam, ponadto opowieść Janusza powodów do szczęścia raczej nie dostarczała. Przyjrzałam się jej uważniej.
Lilia złamana, psiakrew. Wstrząsu doznała i w depresję anatomiczną wpadła, paraliż ją tknął… Należałoby zastosować jakąś terapię, bo wyjdzie i wpadnie pod samochód. Albo sama kogoś przejedzie, nie wiadomo co gorsze.
Zaczęłam, zdawało mi się, delikatnie.
– Rozumiem, że zbrodni potrzeba, żeby wzbudzić w tobie wyraźne uczucia? Może jednak powinnaś się poradzić psychologa albo nawet psychiatry, mam tu gdzieś telefon jednego…
– Gówno!!! – wrzasnęła Grażynka okropnie, zrywając się nagle z fotela z największą łatwością. – W dupie mam psychiatrę!!! Psychologa też!!! I psychoanalityka!!! Sama sobie dam radę!!!
Ruszyła w dziki marsz po moim mieszkaniu, które wprawdzie było ogólnie beznadziejne, ale za to długie, od frontowego okna do tylnego miało trzynaście i pół metra. W poprzek zaledwie trzy i pół, więc biegi można było uprawiać tylko wzdłuż, co było o tyle uciążliwe, że, kiedy znajdowała się przy balkonie, niedokładnie słyszałam, co wykrzykuje. Latać za nią nie miałam zamiaru.
– Sama spróbuj!!! – proponowała mi wielkim krzykiem. – Jak nie plazma, to zbrodniarz! A namawiała mnie ciotka, żeby iść do klasztoru! Do końca miałam nadzieję, do końca…!!!
– Nieprawda – zaprzeczyłam zimno. – Odsądzałaś go od czci i wiary. Nie chciałaś go, uciekałaś, samych udręk ci przysparzał, teraz wreszcie masz z głowy…
– Głupia jesteś!!! Ja go kochałam!!! Ja tylko chciałam, żeby był trochę inny…!!!
– No to okazał się inny całkiem…
– Ja już się prawie na niego zdecydowałam! Teraz widzę! A to jest wstrętne, wstrętne! Nie zniosę tego! I po co ja tak…! Po co mi ten Umberto Eco!!!
Odgadłam, że czknęło jej się wymaganiami w kwestii niedostatecznego wykształcenia Patryka.
– Nie wiem, sama ci się dziwię. Stroiłaś fochy, bo był, a teraz, jak go nie ma…
– I może to moja wina… – zajęczała Grażynka, popędziła na drugi koniec mieszkania i gwałtownie otworzyła drzwi balkonowe.
Zaniepokoiłam się.