171848.fb2
STOD, NIEMCY PONIEDZIAŁEK, 19 MAJA, 10.15
Wayland McKoy wszedł do pieczary. Otoczyło go chłodne, wilgotne powietrze; ze światła poranka wszedł w całkowite ciemności. Zachwycał się kilkusetletnim wyrobiskiem. Ein Silberbergwerk. Kopalnia srebra. Niegdyś „skarb Świętego Cesarstwa Rzymskiego”, obecnie zwyczajna dziura w ziemi, opuszczona i zapomniana; żałosna pamiątka sprzed 1900 roku, w którym tanie srebro z Meksyku zaczęło zalewać świat i doprowadziło do zamknięcia większości kopalń w górach Harzu.
Okolica prezentowała się malowniczo. Masywne wzgórza porośnięte sosnowymi lasami, karłowate zarośla oraz alpejskie łąki – wszystko to było piękne i kolorowe, a jednocześnie sprawiało dość niesamowite wrażenie. Nie bez kozery Goethe pisał o tym miejscu w Fauście, że „czarownice odprawiają tam sabat”.
Dawniej tereny te stanowiły południowo-zachodni skrawek wschodnich Niemiec, groźną strefę zakazaną; w lasach wciąż stały rzędy wysokich słupów granicznych. Pola minowe, pułapki detonujące pociski odłamkowe, psy strażnicze oraz zasieki z kolczastego drutu odeszły już do historii.
Wende, zjednoczenie, położyło kres zamordyzmowi i otworzyło przed narodem nowe możliwości. Jedną z nich sam teraz wykorzystywał.
Szedł w dół szerokiego wyrobiska. Co trzydzieści metrów drogę oświetlały stuwatowe żarówki, a kabel elektryczny wytyczał szlak do generatorów ulokowanych na zewnątrz. Ściany były nierówne, chodnik zasypany skalnym rumowiskiem – to efekt działań pierwszego zespołu roboczego przysłanego w zeszłym tygodniu, który miał za zadanie utorować im drogę.
To było proste. Dało się załatwić za pomocą wiertarek udarowych oraz młotów pneumatycznych. Obawa przed pozostawionymi przez Niemców przed wielu laty minami okazała się bezzasadna; wytresowane psy dokładnie obwąchały korytarze, a ekipa fachowców przeprowadziła zwiad. Z kolei brak jakichkolwiek śladów materiałów wybuchowych budził w nim niepokój. Gdyby było to wyrobisko, w którym Niemcy ukryli dzieła sztuki z berlińskiego Muzeum Cesarza Fryderyka, to z pewnością zostałoby zaminowane. Nie znaleziono jednak min. Tylko skały, szlam, piasek oraz tysiące nietoperzy. Te uciążliwe małe bestie przemieszkiwały w odnogach głównego szybu od początku jesieni do końca wiosny Spośród wszystkich gatunków zamieszkujących ziemski glob ten akurat okazał się zagrożony Co dało władzom podstawę do zwłoki. Niemiecki rząd nie spieszył się z wydaniem zezwolenia na eksplorację kopalni. Na szczęście nietoperze opuszczały podziemne korytarze w maju i powracały do nich dopiero w połowie lipca. Dawało mu to czterdzieści pięć cennych dni na wykopaliska. To wszystko, na co zezwoliły niemieckie władze. Obwarowano umowę zastrzeżeniem, że kopalnia musi być pusta, gdy bestie powrócą.
Im głębiej wchodził do wnętrza góry, tym szyb stawał się większy To również było niepokojące. Normalnie podziemne tunele się zwężały; w pewnym momencie nie sposób było posuwać się nimi dalej. Dawni górnicy drążyli chodniki dopóty, dopóki mieli urobek. Wszystkie korytarze i chodniki były spuścizną po wiekach górniczej aktywności, a każde pokolenie starało się przewyższyć osiągnięcia poprzedników, odkrywając nowe pokłady i samorodki. Mimo rozległości wyrobiska jego szerokość wciąż spędzała Waylandowi sen z powiek. Korytarz był po prostu zbyt wąski, by dało się nim przetransportować coś tak ogromnego jak skarb, którego poszukiwał.
Doszedł do trzyosobowej ekipy robotników. Dwóch ludzi stało na drabinach, trzeci niżej; każdy nawiercał otwory w skalnej ścianie pod kątem sześćdziesięciu stopni. Przewodami doprowadzano elektryczność oraz powietrze. Generatory i sprężarki stały w porannym słońcu o pięćdziesiąt metrów za nim, na zewnątrz szybu. Gorąca niebieskawa poświata rozjaśniała miejsce pracy i wyciskała siódme poty z członków ekipy.
Świdry przestały pracować, a mężczyźni ściągnęli z uszu ochraniacze. On również zdjął swoje dźwiękoszczelne nauszniki.
– No i jak wam idzie? – zapytał.
– Dzisiaj posunęliśmy się do przodu o jakieś trzydzieści centymetrów – powiedział jeden z ludzi, ocierając pot z czoła. – Nie wiadomo, jak będzie dalej. Nie wiem też, czy nasz świder udarowy to wytrzyma.
Drugi z robotników sięgnął po rozpuszczalnik i powoli napełnił nim nawiercone otwory McKoy podszedł do skalnej ściany. Porowaty granit oraz wapień natychmiast wchłonęły brązowy syrop wlany do każdego z odwiertów. Kaustyczny związek chemiczny zwiększył objętość, powodując pękanie litej skały. Podszedł inny mężczyzna, w goglach, ściskając ciężki dwuręczny młot. Jedno uderzenie i skała rozkruszona na drobne kawałki opadła na ziemię. Kilka kolejnych centymetrów chodnika było wydrążone.
– Wolno to idzie – stwierdził McKoy.
– Ale to jedyny sposób – dobiegł ich głos z tyłu.
McKoy obrócił się i zobaczył doktora Alfreda Grumera.
Wysoki, o patykowatych kończynach, był wręcz karykaturalnie chudy; siwiejąca bródka a la Van Dyck zaczynała się tuż pod ustami, cienkimi jak żyletka. Grumer był tutejszym ekspertem w sprawach penetrowania kopalń. Obronił doktorat z historii sztuki na uniwersytecie w Heidelbergu. McKoy poznał Grumera przed trzema laty, również podczas wyprawy do zamkniętych kopalń w górach Harzu. Herr Doktor był rów nie biegły w ekspertyzach co zachłanny, a to były dwie cechy nie tylko pożądane, ale po prostu konieczne w tym biznesie.
– Niedługo będziemy musieli przerwać – powiedział McKoy.
Grumer podszedł bliżej.
– Zezwolenie jest ważne jeszcze przez cztery tygodnie.
– Zdążymy się dokopać.
– Jeśli jest do czego się dokopać.
– Komora jest tam na pewno. Radar to wykazuje.
– Ale jak długo, do cholery, musimy jeszcze ryć w tej skale?
– Trudno powiedzieć. Ale tam na pewno coś jest.
– A niby w jaki sposób tam się znalazło? Powiedział pan, że wskazania radaru potwierdzają obecność kilku metalowych obiektów – wskazał gestem do tyłu poza zasięg światła. – W tym szybie ledwie się zmieści trzech ludzi idących obok siebie.
– Zakłada pan, że to jedyna droga dojścia – na twarzy Grumera pojawił się niewyraźny uśmiech.
– A panu się wydaje, że ja sram forsą.
Pozostali mężczyźni uruchomili świdry i powrócili do wiercenia. McKoy wycofał się do nieoświetlonego korytarza, w którym było chłodniej i ciszej. Grumer podążył za nim.
– Jeśli do jutra nic się nie wydarzy, do diabła z wierceniem. Użyjemy dynamitu.
– Nie ma pan na to zezwolenia.
– Pieprzę zezwolenie – McKoy przejechał dłonią po wilgotnych, czarnych włosach. – Musimy posuwać się do przodu, i to szybko. W mieście jest ekipa telewizyjna, która czeka w pełnej gotowości. To kosztuje mnie dwa tysiące dolarów dziennie. Ci tłuści biurokraci z Bonn nie mają na głowie zgrai inwestorów, którzy zwalą się tu jutro, by zobaczyć odzyskane dzieła sztuki.
– To było zbyt pochopne – odparł Grumer. – Nie wiadomo przecież, co znajduje się pod skałami.
– Ponoć jest tam ogromna komora.
– Zgadza się. W dodatku nie jest pusta.
Postanowił spuścić nieco z tonu. Nie Grumer przecież był winien, że drążenie chodnika szło tak powoli.
– Jest w niej coś, co dało takiego kopa, że radar geologiczny doznał wielokrotnego orgazmu?
– Ujął pan to w bardzo poetycki sposób – uśmiechnął się Grumer.
– Oby pan się piekielnie nie mylił, bo obaj będziemy mieli przerypane.
– Jaskinia to po niemiecku Hóhle - odparł Grumer. -Piekło zaś to Hólle. Zawsze sądziłem, że to podobieństwo nie ogranicza się tylko do brzmienia.
– Zajebiście interesujące, Grumer. Ale jeśli chodzi o moje odczucia, nie są to rozważania na chwilę obecną.
Grumer wydawał się niezrażony. Jak zawsze zresztą.
To jedna z cech tego człowieka, która niezmiernie go irytowała.
– Przyszedłem pana poinformować, że ma pan gości – podjął Niemiec.
– Czy to kolejny reporter?
– Prawnik oraz sędzia z Ameryki.
– Czyżby ktoś już wytoczył nam proces?
Na twarzy Herr Doktora pojawił się szelmowski uśmieszek. McKoy nie był jednak w nastroju do żartów. Miał ochotę wywalić na zbity pysk tego irytującego bęcwała. Ale kontakty Grumera w Ministerstwie Kultury były zbyt cenne, by się go pozbywać.
– Nie chodzi o proces, Herr McKoy. Ci dwoje mówią wciąż o Bursztynowej Komnacie. – Twarz Amerykanina się rozjaśniła. – Sądziłem, że będzie pan tym zainteresowany.
– Utrzymują, że mają jakieś szczegółowe informacje.
– Jakieś świry?
– Chyba nie.
– Czego chcą?
– Porozmawiać.
Spojrzał ponownie w kierunku skalnej ściany i ryczących świdrów.
– Dlaczego nie? W tym piekle na dole nie mam nic do roboty.
Paul obrócił się, gdy drzwi malutkiej szopy otworzyły się gwałtownie. Człowiek o posturze niedźwiedzia grizzly, z karkiem byka, szeroką klatką piersiową i gęstymi czarnymi włosami wszedł do pobielonego pomieszczenia. Bawełniana koszula z wyhaftowanym napisem WYKOPALISKA McKOYA opinała silnie umięśniony tors i ramiona. Przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu natychmiast oceniło sytuację. Alfred Grumer, którego Rachel poznała przed paroma minutami, wszedł do środka za wielkoludem.
– Herr Cutler, Frau Cutler, przedstawiam państwu Waylanda McKoya – powiedział Grumer.
– Nie chciałbym być niegrzeczny – zaczął z miejsca McKoy – ale znaleźliśmy się w sytuacji krytycznej i nie mam zbyt wiele czasu na pogaduszki. Cóż więc mogę dla państwa zrobić?
Paul zaczął wyjaśniać:
– Ostatnich kilka dni spędziliśmy niezwykle interesująco…
– Które z was jest sędzią? – przerwał mu olbrzym.
– Ja – odparła Rachel.
– Co prawnika oraz sędziego z USA skłoniło, by zawracać mi głowę w środku Niemiec?
– Szukamy Bursztynowej Komnaty.
– A kto, do czorta, jej nie szuka? – zachichotał McKoy.
– Pan zapewne sądzi, że jest ukryta gdzieś w pobliżu; może nawet w miejscu, w którym pan kopie – kontynuowała Rachel.
– Jestem pewien, że orły Temidy doskonale zdają sobie sprawę, że nie mogę rozmawiać o szczegółach prac eksploracyjnych. Inwestorzy, z którymi podpisałem kontrakt, zastrzegli sobie poufność.
– Nie prosimy pana o ujawnianie czegokolwiek – włączył się Paul. – Ale przypuszczam, że to, co nas spotkało w ciągu paru ostatnich dni, może okazać się dla pana interesujące.
Pokrótce zrelacjonował McKoyowi i Grumerowi wszystko to, co wydarzyło się od chwili śmierci Karola Borii aż do momentu, gdy wyciągnięto Rachel z zasypanej kopalni.
Grumer usiadł na jednym ze stołków.
– Słyszeliśmy o eksplozji. Mężczyzny nie odnaleziono?
– Knoll nie zginął. On po prostu czmychnął stamtąd – wyjaśnił Paul i zrelacjonował to, czego dowiedzieli się wraz z inspektorem Pannikiem w Wartburgu.
– Wciąż nie wiem, czego ode mnie chcecie – wtrącił McKoy.
– Kilku informacji. Kim jest Josef Loring?
– Czeskim przemysłowcem – odpowiedział McKoy. – Nie żyje od blisko trzydziestu lat. Chodziły słuchy, że tuż po wojnie odnalazł Bursztynową Komnatę, ale on nigdy tego nie potwierdził. Jeszcze jedna pogłoska nadająca się do prasy brukowej.
Do rozmowy włączył się Grumer.
– Loring miał wiele pasji oraz bardzo bogate zbiory sztuki.
W tym jedną z największych w świecie bursztynowych kolekcji. Jak rozumiem, zbiory przeszły obecnie w ręce jego syna.
W jaki sposób pani ojciec dowiedział się o nim?
Rachel opowiedziała o działalności ojca w pracach komisji. Wspomniała również o Yancym i Marlenę Cutlerach oraz o podejrzeniach ojca związanych z ich śmiercią.
– Jak ma na imię syn Loringa? – zapytała.
– Ernst – odparł Grumer. – Musi mieć teraz z osiemdziesiąt lat. Wciąż żyje i mieszka w rodzinnej posiadłości w południowych Czechach. To niedaleko stąd.
W Grumerze było coś, co Paulowi po prostu się nie podobało. Pomarszczone czoło? Rozbiegane oczy, które wyrażały nie to, co mówiły usta? Niemiec przypominał mu malarza pokojowego, który niedawno usiłował zmniejszyć masę spadkową o dwanaście tysięcy trzysta dolarów i musiał zadowolić się kwotą tysiąc dwieście pięćdziesiąt. Ten człowiek też gotów był kłamać bez skrupułów. Typ niewzbudzający zaufania.
– Macie korespondencję ojca? – zwrócił się Grumer do Rachel.
Paul nie miał ochoty pokazywać mu listów, ale pomyślał, że będzie to gest dobrej woli z ich strony. Sięgnął do tylnej kieszeni i wyciągnął listy. Grumer i McKoy, każdy z osobna, pogrążyli się w lekturze. Treść korespondencji przyciągnęła przede wszystkim uwagę Amerykanina. Kiedy skończyli czytać, Herr Doktor zapytał:
– Ten Czapajew już nie żyje? Paul przytaknął.
– Pani ojciec, pani Cutler… a tak na marginesie, czy wy oboje jesteście małżeństwem? – zapytał McKoy.
– Po rozwodzie – odparła Rachel.
– I podróżujecie razem po całych Niemczech?
– Czy to ma jakikolwiek związek ze sprawą? – spytała Rachel z kamienną twarzą.
Olbrzym z Karoliny Północnej spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Być może nie, Wysoki Sądzie. Ale to wy oboje zakłóciliście mi pracowity poranek, chcąc zadać moc pytań. To nie ja zacząłem rozgłaszać, że pani ojciec pracował dla Rosjan, poszukując Bursztynowej Komnaty.
– Interesował się także tym, co pan teraz robi.
– Powiedział coś konkretnego?
– Nie – odparł Paul. – Ale śledził relacje CNN oraz bardzo mu zależało na przeczytaniu artykułu z „USA Today”. Wiemy też, że studiował mapę Niemiec i przeglądał tuż przed śmiercią stare artykuły poświęcone Bursztynowej Komnacie.
McKoy podszedł wolnym krokiem do obrotowego fotela i klapnął na niego. Konstrukcja jęknęła pod ciężarem jego cielska.
– Sądzicie, że trafiliśmy na właściwy tunel?
– Karol z pewnością wiedział coś na temat Bursztynowej Komnaty – podjął wątek Paul. – Podobnie zresztą jak Czapajew.
– Nawet moi rodzice mogli coś wiedzieć. I ktoś prawdopodobnie postanowił, żeby zabrali to ze sobą do grobu.
– Czy dysponujecie dowodami, że to pańscy rodzice byli celem bombowego zamachu? – zapytał McKoy.
– Nie – odparł Paul. – Ale po śmierci Czapajewa nie mogę pozbyć się wątpliwości. Karola dręczyły wyrzuty sumienia z powodu tego, co przydarzyło się moim rodzicom. Zaczynam nabierać przekonania, że kryje się za tym coś więcej niż do tej pory sądziłem.
– Zbyt wiele zbiegów okoliczności, tak?
– Można tak to określić.
– A ten tunel, do którego skierował was Czapajew? – tym razem zapytał Grumer.
– Nic tam nie było – odparła Rachel. – Ponadto Knoll przypuszczał, że ściana na końcu została zawalona w wyniku eksplozji. Tak przynajmniej powiedział.
Olbrzym się uśmiechnął.
– Staruszek wystawił was do wiatru?
– Najprawdopodobniej – potwierdził Paul.
– Ale właściwie dlaczego i po co Czapajew skierował was na ślepy tor?
Rachel musiała przyznać, że też tego nie rozumie.
– A co z Loringiem? Dlaczego jego osoba niepokoiła mojego ojca do tego stopnia, że poprosił Cutlerów o przeprowadzenie dyskretnego dochodzenia?
– Plotki na temat Bursztynowej Komnaty są szeroko rozpowszechnione. Jest ich tak wiele, że trudno nad nimi zapanować. Być może pani ojciec zamierzał sprawdzić jakiś trop podsunął myśl Grumer.
– Wie pan coś na temat tego Christiana Knolla? – to pytanie Paul skierował wprost do Herr Doktora.
– Nie. Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.
– Przybyliście tu, żeby przyłączyć się do poszukiwań? zapytał nagle McKoy.
Paul się uśmiechnął. Połowa drogi za nimi.
– Raczej nie. Nie znamy się na poszukiwaniu skarbów.
– Po prostu zaangażowaliśmy się głęboko w sprawę, która nas prawdopodobnie nie dotyczy. Byliśmy niedaleko; uznaliśmy ten wypad za wart fatygi.
– Prowadzę eksplorację w tych górach już od lat…
W tym momencie drzwi szopy otworzyły się z hukiem.
– Przebiliśmy się – wysapał zmęczony, ale roześmiany mężczyzna w mocno zabrudzonym roboczym kombinezonie i pędem wybiegł z powrotem.
– Idziemy, Grumer.
Rachel rzuciła się do przodu, zagradzając im drogę.
– Niech pan nam pozwoli iść z wami.
– Po jaką cholerę?
– Przez wzgląd na pamięć mojego ojca.
– McKoy wahał się kilka sekund.
– Dlaczego nie? Ale, do diabła, proszę zejść mi z drogi.
Rachel poczuła się nieswojo. Szyb był węższy niż ten wczorajszy, a wejście zostało daleko za nimi. Dwadzieścia cztery godziny temu omal żywcem jej nie zasypało. Teraz znów znalazła się pod ziemią, podążając szlakiem oświetlonym przez żarówki w głębi kolejnej niemieckiej góry.
Korytarz kończył się otwartą galerią otoczoną ścianami z szarobiałej skały; naprzeciw widoczny był uskok wzdłuż czarnej szczeliny. Jeden z robotników walił młotem, poszerzając szczelinę do rozmiarów wystarczająco dużych, by mógł przecisnąć się przez nią człowiek.
McKoy zdjął ze ściany jedną z lamp i podszedł do otworu.
– Czy ktoś zaglądał już do środka?
– Nie – odparł jeden z robotników.
– To dobrze.
McKoy podniósł z piasku aluminiowy teleskop i przymocował do wierzchołka uchwyt lampy. Następnie wyciągnął segmenty i światło znalazło się na wysokości około trzech metrów. Podszedł do szczeliny i wsunął zapaloną lampę w egipskie ciemności.
– Niech mnie szlag trafi! – wykrzyknął podekscytowany. Pieczara jest ogromna. W środku stoją trzy ciężarówki. Ja pieprzę! – Podniósł lampę wyżej. – Jakieś ciała. Dwa trupy.
Z tyłu dobiegł odgłos kroków. Rachel obróciła się i zobaczyła tróje ludzi pędzących w ich stronę z kamerami wideo w rękach, reflektorami oraz zasilaczami na baterie.
– Przygotujcie sprzęt – polecił olbrzym z Karoliny Północnej. – Chcę mieć udokumentowane pierwsze wejście.
Sprzedałem prawa do filmowania – zwrócił się do Rachel i Paula. – Powstanie z tego specjalna audycja telewizyjna.
Chcą kręcić wszystko na bieżąco, jak leci.
Grumer podszedł bliżej.
– Ciężarówki, mówi pan?
– Wyglądają jak büssingi NAG, czteroipółtonowe.
– Niemieckie.
– To nie najlepsza wiadomość.
– Co ma pan na myśli?
– Podczas ewakuacji zbiorów berlińskiego muzeum nie korzystano ze środków transportu. Eksponaty wynosili ludzie.
– Człowieku, co ty pierdolisz?
– Jak powiedziałem, Herr McKoy, dzieła sztuki z Muzeum Cesarza Fryderyka wywieziono z Berlina najpierw koleją, potem ciężarówkami do kopalnianych wyrobisk. Jednak Niemcy z pewnością nie pozostawili w środku samochodów ciężarowych. Były wtedy na wagę złota, niezbędne do realizacji innych zadań.
– Nie wiemy, do diabła, co się naprawdę zdarzyło, Grumer. Nie można wykluczyć, że pieprzone Szwaby postanowiły pozostawić tu ciężarówki, no nie?
– W jaki sposób auta dostały się do wnętrza góry? McKoy przybliżył twarz do twarzy Niemca.
– Powiedział pan niedawno, że może tu być inne wejście.
Grumer cofnął się.
– Skoro pan tak mówi, Herr McKoy…
– Amerykanin dźgnął go palcem w pierś.
– Nie. To pan tak powiedział!
Wielkolud zajął się ekipą telewizyjną. Reflektory rozjarzyły się pełnym blaskiem. Dwie kamery były gotowe.
Dźwiękowiec podniósł mikrofon na tyczce i stanął z boku.
Mężczyźni skinęli głowami.
McKoy wszedł w ciemną otchłań.
Paul wkroczył tam jako ostatni. Szedł za dwójką robotników, którzy ciągnęli belki z lampami; niebieskawa halogenowa poświata rozpraszała mrok.
– To jest naturalna pieczara – zawyrokował Grumer, a jego głos odbiło echo.
Paul przyglądał się badawczo skale, która wznosiła się łukiem na wysokości prawie dwudziestu metrów. Przypominało to sklepienie jakiejś wspaniałej katedry; strop oraz ściany jaskini były udekorowane kryształkami minerałów i skamielinami, które skrzyły się w świetle. Grunt był miękki, piaszczysty, podobnie jak w prowadzącym do groty chodniku. Wziął głęboki oddech mimo zapachu stęchlizny unoszącego się w pieczarze. Światła reflektorów padały na odległą ścianę naprzeciw. Widoczne w niej było inne wejście, a przynajmniej to, co z niego pozostało; dość duże, by przejechały przez nie ciężarówki. Teraz wypełnione było szczelnie skalnymi blokami i szutrem.
– Drugie wejście, czyż nie tak? – triumfował McKoy.
– Tak – zgodził się Grumer. – Ale to dziwne. Zamysł ukrycia wiązał się z tym, by móc to kiedyś wydobyć. Po co więc coś takiego?
Paul oglądał trzy ciężarówki. Zostały zaparkowane pod dziwnymi kątami. Ze wszystkich osiemnastu opon powietrze zeszło całkowicie, koła zdeformowały się pod wpływem ciężaru. Ciemny brezent nadal okrywał długie platformy ciężarowe, ale pleśń zniszczyła tkaninę niemal do cna; stalowe kabiny i ramy w dużym stopniu przeżarte były rdzą.
McKoy wszedł głębiej do pieczary, a krok za nim postępował kamerzysta.
– Proszę się nie martwić o dźwięk, zmiksujemy później.
Teraz kręcimy film.
Rachel wysunęła się naprzód.
– Dziwne, co? Czuję się jak w grobie – powiedział Paul idący tuż za nią.
– Dokładnie to samo mi się nasunęło – przytaknęła.
– Spójrzcie na to – odezwał się McKoy.
W świetle reflektorów zobaczyli dwa trupy leżące na piasku, otoczone z obu stron skałami i gruzem. Pozostały z nich jedynie kości, resztki odzieży oraz skórzane buty.
– Zginęli od strzałów w głowę – zawyrokował McKoy.
Jeden z robotników przysunął światło bliżej.
– Proszę nie dotykać niczego, dopóki nie sporządzimy pełnej dokumentacji fotograficznej. Ministerstwo tego rygorystycznie wymaga – głos Herr Doktora brzmiał stanowczo.
– Dwa kolejne ciała leża po tamtej stronie – powiadomił jeden z robotników.
McKoy i członkowie ekipy filmowej ruszyli we wskazanym kierunku. Grumer z robotnikami podążyli za nimi; Rachel również. Paul pozostał przy szczątkach pierwszej dwójki.
Ubranie przegniło, ale nawet w przyćmionym świetle resztki tkaniny przypominały mundur. Kości poszarzały i sczerniały, wnętrzności i mięśnie dawno zamieniły się w proch. Bez cienia wątpliwości w każdej z czaszek widniał nienaturalny otwór.
Wyglądało na to, że obaj zabici upadli na plecy: kręgosłupy i żebra zachowały anatomiczne położenie. Jeden miał wojskowy bagnet przytroczony do resztek czegoś, co kiedyś było brezentowym pasem. W skórzanej kaburze obok nie było pistoletu.
Skierował wzrok na prawo.
W cieniu dostrzegł jakiś czarny prostokąt, częściowo przysypany piaskiem. Ignorując ostrzeżenie Grumera, sięgnął ręką w to miejsce i podniósł portfel.
Ostrożnie rozłożył połówki z popękanej skóry. W części przeznaczonej na pieniądze znajdowały się zbutwiałe resztki banknotów. Wsunął palec do jednej z bocznych przegródek. Nic. Potem do drugiej. Wyciągnął kawałki jakiejś karty.
Krawędzie były postrzępione i kruche, większość liter napisanych atramentem całkowicie wyblakła, ale kilka pozostało.
Wysilił wzrok, starając się odczytać litery:
AUSGEGEBEN 15-3-51. VERFAELLT 15-3-55.
GUSTAY MULLER.
Były jeszcze jakieś słowa, ale pozostały z nich jedynie pojedyncze litery, z których nie potrafił ułożyć całości.
Zamknął portfel i ruszył w kierunku grupy. Omijał ciężarówkę z tyłu i nagle dostrzegł stojącego samotnie z boku Grumera. Już miał podejść i pokazać mu portfel, gdy zobaczył, że Niemiec pochyla się nad innym szkieletem. Rachel, McKoy i pozostali znajdowali się o jakieś dziesięć metrów na lewo, odwróceni plecami; dobiegał stamtąd szum pracujących kamer oraz głos McKoya, który mówił coś prosto do obiektywu. Robotnicy zmontowali teleskopowe stanowisko i podwiesili pośrodku belkę z reflektorami halogenowymi. Było dostatecznie jasno, by dostrzec, że Grumer przeszukuje piasek wokół szkieletu.
Paul stanął w cieniu za jedną z ciężarówek i obserwował.
Grumer omiatał światłem latarki kości zagłębione w piasku. Zastanawiał się, do jakiej jatki musiało tu kiedyś dojść.
Snop światła latarki zatrzymał się przy końcu wyciągniętej ręki, ukazując wyraźnie kości palców dłoni. Skoncentrował wzrok. Na piasku dojrzał jakieś litery Niektóre zamazane, ale trzy pozostały, rozmieszczone w regularnych odstępach.
O -1 – C.
Grumer wstał i zrobił trzy zdjęcia; lampa błyskowa oślepiła Paula.
Potem Niemiec pochylił się i ręką zatarł litery pozostawione przez kogoś na piasku.
McKoy był podniecony. Filmowano jego spektakularny sukces. Trzy przeżarte rdzą niemieckie ciężarówki z okresu drugiej wojny światowej odnalezione w niemal nienaruszonym stanie w dawnej kopalni soli. Pięć ciał, wszystkie z dziurami w czaszkach. Widowisko telewizyjne będzie fascynujące.
Honoraria za powtórzenia z pewnością osiągną zawrotną wysokość.
– Macie wystarczająco dużo ujęć z zewnątrz? – zapytał jednego z operatorów.
– Nawet za dużo.
– W takim razie zobaczmy, co jest w tych pieprzonych ciężarówkach – powiedział, po czym chwycił latarkę i ruszył w stronę stojącego najbliżej samochodu. – Grumer, gdzie pan jest?
Herr Doktor wysunął się z cienia.
– Gotów? – zapytał Amerykanin.
Grumer przytaknął.
McKoy także był gotów.
We wnętrzu każdej przyczepy spodziewał się zobaczyć drewniane skrzynie zbite naprędce i spakowane byle jak.
W środku zapewne znajdą liczące setki lat gobeliny, kostiumy oraz dywany tworzące miękką osłonę. Słyszał, że kustosze z Ermitażu bez skrupułów sięgali po koronacyjne stroje Mikołaja czy Aleksandra i zawijali w nie obrazy, wysyłając te skarby na wschód, byle dalej od nazistów. Bezcenne szaty poupychane w skrzyniach skleconych z lichego drewna.
Cokolwiek, byle chronić płótna i porcelanę. Miał nadzieję, że Niemcy cechowali się podobną niefrasobliwością. Jeśli trafili do właściwej pieczary, tej, w której ukryto zbiory z berlińskiego muzeum, powinny się tu znajdować najcenniejsze eksponaty z tej kolekcji. Być może Ulica w Delftach Vermeera lub Głowa Giystusa Leonarda da Vinci, albo Park Moneta. Każde z tych płócien na wolnym rynku byłoby warte miliony dolarów. Nawet jeśli niemiecki rząd uprze się przy zachowaniu praw własności (co było całkiem prawdopodobne), znaleźne będzie opiewać na sumę zakończoną sześcioma zerami.
Ostrożnie odchylił zbutwiałą plandekę i skierował do środka snop światła. Platforma ciężarówki była pusta. Nie było tam nic oprócz rdzy i piasku.
Rzucił się pędem do drugiego samochodu.
Pusty.
Popędził do trzeciego.
Także pusty.
– Do kurwy nędzy! – zaklął. – Wyłączcie te przeklęte kamery.
Grumer oświetlił latarką wnętrze paki w każdej ciężarówce.
– Obawiałem się tego. – Olbrzym z Karoliny Północnej nie zareagował. – Wszystkie znaki świadczyły, że to nie będzie ta pieczara – ciągnął Herr Doktor.
Najwyraźniej Niemca cieszył rozwój sytuacji.
– W takim razie dlaczego nie poinformował mnie pan o tym już w styczniu?
– Wtedy jeszcze nie byłem pewien. Odczyty radaru wskazywały, że w środku jest coś dużego i metalowego. Dopiero kilka dni temu, gdy byliśmy już blisko, zacząłem podejrzewać, że trudzimy się daremnie.
Paul podszedł bliżej.
– Jakiś problem?
– Problem, panie prawniku, polega na tym, że te pieprzone ciężarówki są puste. Nawet jednej cholernej rzeczy nie ma na żadne) z nich. Właśnie wydałem milion dolarów na to, by dotrzeć do trzech zardzewiałych ciężarówek. Jak, do kurwy nędzy, wytłumaczę ten fakt ludziom, którzy przylatują tu jutro, spodziewając się, że dzięki zainwestowanej forsie staną się bogaczami?
– Zdawali sobie sprawę z ryzyka, kiedy lokowali pieniądze – skomentował Paul.
– Nie przyzna się do tego żaden z tych drani.
– Czy nie poinformował ich pan szczerze o takiej możliwości? – zapytała Rachel.
– Byłem równie szczery jak każdy, kto dramatycznie potrzebuje pieniędzy – odparł, po czym otrząsnął się ze wstrętem. – Jezu Chryste Wszechmogący, niech to wszystko szlag trafi!
STOD
12.45
Knoll rzucił torbę podróżną na łóżko i ogarnął wzrokiem hotelowy pokój. „Christinenhof liczył pięć kondygnacji; jego ściany zewnętrzne wzniesiono z muru pruskiego, a wnętrza tchnęły wielowiekową historią oraz gościnnością. Z rozmysłem wybrał pokój na trzeciej kondygnacji i od ulicy, rezygnując z bardziej komfortowego i droższego, którego okna wychodziły na ogród. Nie interesował go widok, lecz lokalizacja. „Christinenhof usytuowany był bezpośrednio naprzeciw hotelu „Garni”, w którym Wayland McKoy oraz jego ekipa zajmowali całą czwartą kondygnację.
Od nadskakującego pracownika miejskiego biura turystycznego usłyszał sporo na temat podziemnych prac eksploracyjnych McKoya. Dowiedział się również, że następnego dnia do miasta miała zjechać grupa inwestorów, dla której zarezerwowano pokoje w hotelu „Garni”. Dwa pozostałe hotele miały gościć tych, którzy się tam nie pomieszczą.
– To dobry interes – ocenił konsultant.
Dla Knolla również był dobry Nic tak nie odciąga uwagi od jego poczynań jak tłum.
Rozsunął suwak torby podróżnej i wyciągnął elektryczną maszynkę do golenia.
Wczoraj miał ciężki dzień. Danzer kolejny raz go pokonała.
Teraz prawdopodobnie chełpiła się przed Ernstem Loringiem, jak sprytnym fortelem zwabiła go do podziemnego wyrobiska.
Ale dlaczego chciała go zabić? Ich rywalizacja nie przewidywała nigdy ostatecznego rozwiązania. Czyżby stawka była aż tak wielka? Co mogło być tak ważne, że zginąć musieli Dania Czapajew, on oraz Rachel Cutler? Bursztynowa Komnata? Być może. Musiał jeszcze trochę powęszyć i miał zamiar uczynić to po zakończeniu tej drugorzędnej misji tutaj.
Nie spieszył się, jadąc na północ z Ftissen do Stod.
Nie widział powodu do pośpiechu. Gazety w Monachium komentowały wybuch w kopalni w górach Harzu, podając nazwisko Rachel Cutler jako tej, która szczęśliwie przeżyła eksplozję. O nim nie było żadnej wzmianki; zaledwie kilka słów o poszukiwaniach niezidentyfikowanego białego mężczyzny oraz o sceptycznym nastawieniu ratowników do możliwości odnalezienia go żywego. Nie miał wątpliwości, że Rachel powiadomiła władze o jego osobie. Policja zapewne już się dowiedziała, że rankiem wymeldował się z „Goldene Krone”, zabierając rzeczy swoje i sędzi Cutler. Nic o tym jednak nie pisano. Ciekawe. Czyżby policyjna zasadzka? Prawdopodobnie.
Ale tym się nie przejmował. Nie popełnił żadnego przestępstwa. Dlaczego policja miałaby go ścigać? Mógł przerażony zdecydować się na wyjazd z miasta – tak bliskie otarcie się o śmierć napędziłoby stracha każdemu. Rachel Cutler przeżyła i zapewne teraz znajdowała się już w drodze do Ameryki.
Niemiecka przygoda pozostanie dla niej tylko przykrym wspomnieniem. Wróci do roli sędziego w wielkim mieście.
Krucjata jej ojca, poszukiwacza Bursztynowej Komnaty, umrze razem z nim.
Brał rano prysznic, ale się nie ogolił; szyja i podbródek były szorstkie jak papier ścierny i piekły Najpierw jednak wyciągnął pistolet leżący na dnie torby podróżnej. Delikatnie pocierał gładki i matowy polimer, potem wziął broń do ręki i przyłożył palec do spustu. Pistolet nie ważył więcej niż dziesięć dekagramów; egzemplarz nowej serii CZ-75B był prezentem od Ernsta Loringa.
– Kazałem rozbudować magazynek tak, by mieścił piętnaście naboi – poinformował Loring, wręczając mu rusznikarskie cacko. – Dziesięcionabojowych używają policjanci.
Jest to nasz oryginalny projekt. Pamiętałem twoje uwagi krytyczne na temat zmniejszenia pojemności magazynka do dziesięciu naboi. Zleciłem też, zgodnie z twoją sugestią, korektę zabezpieczenia, dzięki czemu pistolet można nosić odbezpieczony. Zmiany wprowadziliśmy niedawno do produkcji.
Czeskie huty Loringa były największym w Europie Środkowowschodniej producentem broni ręcznej; o jakości ich produktów opowiadano legendy. Zachodnie rynki otwarto w pełni na jego wyroby dopiero w ostatnich latach; wysokie cła oraz ograniczenia importowe odeszły do historii wraz z Żelazną Kurtyną. Na szczęście Fellner pozwolił Knollowi zatrzymać pistolet. Ten gest bardzo sobie cenił.
– Poleciłem również nagwintować lufę, co umożliwia dokręcenie tłumika – powiedział Loring, wręczając mu to cacko. – Suzanne ma identyczny. Mam nadzieję, że spodoba ci się moja przewrotność. Macie równe szanse w walce, że się tak wyrażę.
Knoll dokręcił tłumik do krótkiej lufy i załadował pełny magazynek.
Tak, jego przewrotność Loringa bardzo mu się podobała.
Rzucił pistolet na łóżko i sięgnął po golarkę. Po drodze do łazienki zatrzymał się na moment przy jedynym z okien.
Front hotelu „Garni” znajdował się po drugiej stronie ulicy; aż do szóstej kondygnacji okna wychodziły na tę stronę.
Knoll dowiedział się, że „Garni” był najdroższym hotelem w mieście. To oczywiste, że Wayland McKoy wybrał najlepszy. Knoll dowiedział się także, meldując się w recepcji, że „Garni” ma dużą restaurację i salę konferencyjną, a te dwa przybytki były potrzebne organizatorowi ekspedycji. Personel hotelu „Christinenhof' był zadowolony, że nie musiał zaspokajać potrzeb tak dużej grupy. Uśmiechnął się na tę uwagę.
Kapitalizm posocjalistyczny tak bardzo różnił się od zachodniego! W Ameryce hotele walczyłyby o zdobycie tak intratnego klienta.
Spoglądał przez czarną kratę z kutego żelaza, chroniącą okno. Popołudniowe niebo było szare i wyblakłe, gruba warstwa chmur napływała od północy. Z tego, co mu powiedziano, członkowie ekspedycji wracali zwykle około szóstej po południu. Planował o tej porze rozpocząć rekonesans; podczas obiadu w hotelu „Garni” zamierzał zdobyć jak najwięcej informacji w towarzyskich rozmowach.
Spojrzał w dół na ulicę. Najpierw w lewą, potem w prawą stronę. Nagle jego wzrok przykuła kobieca sylwetka. Przeciskała się przez tłumy spacerowiczów na ulicy przeznaczonej wyłącznie dla pieszych. Włosy blond. Ładna twarz. Ubrana sportowo. Na prawym ramieniu miała skórzaną torebkę.
Suzanne Danzer.
Bez przebrania. W całej swojej krasie.
Fascynujące.
Rzucił golarkę na łóżko, wsunął pistolet pod kurtkę do kabury na uprzęży i wyskoczył z pokoju.
Suzanne poczuła na sobie czyjś wzrok. Zatrzymała się i rozejrzała wokół. Ulica była zatłoczona, tłum rojnie wyległ z biur na lunch. Stod było sporym miastem. Około pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców, jak się zdążyła dowiedzieć. Znajdowała się w najstarszej części miasta; we wszystkich kierunkach ciągnęły się całe kwartały wielopiętrowych budowli z kamienia lub cegły, których frontowe ściany były wzniesione z drewna lub muru pruskiego. Niektóre z domów pamiętały czasy średniowiecza, inne natomiast odrestaurowano w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego stulecia, ponieważ legły w gruzach wskutek bombardowań w 1945 roku. Budowniczowie wykonali dobrą robotę, bogato przyozdabiając fasady w ornamenty, posągi naturalnej wielkości oraz płaskorzeźby. Wszystko to miało służyć jako tło zdjęć wykonywanych przez turystów.
Wysoko ponad nią na niebie górowało Opactwo pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej. Monumentalna budowla została wzniesiona w szesnastym stuleciu jako wyraz wdzięczności dla Matki Boskiej za pomoc w odparciu nieprzyjaciół. Barokowy gmach stał na skalnym urwisku ponad miastem Stod i płynącą w dole rzeką Eder. Jej mętne wody były widomym znakiem niesubordynacji feudalnych możnowładców.
Patrzyła w górę z zapartym tchem.
Strzelisty budynek opactwa zdawał się pochylać do przodu; jego dwie żółte wieże od zachodu łączyła galeryjka.
Wyobraziła sobie czasy, gdy mnisi i prałaci, dumni z włości, spoglądali na okolicę ze swej wyniosłej siedziby. „Twierdza Boga” – takim określeniem nazwał to miejsce jeden ze średniowiecznych kronikarzy Kamienne ściany, na przemian białe i w kolorze bursztynu, tworzyły elewację; dach ułożono z rdzawych dachówek. Też kolor bursztynu. Być może to szczęśliwy omen. Gdyby polegała na czymkolwiek oprócz samej siebie, zapewne tak by to potraktowała. Ale w tej chwili jej uwagę pochłaniało nieodparte wrażenie, że jest śledzona.
Z pewnością wszyscy ludzie Waylanda McKoya wzbudzali zainteresowanie. Może ktoś ją wziął za członka ekipy Albo był tu ktoś jeszcze. Któryś z agentów. I obserwował ją. Ale skąd? Wzdłuż wąskiej uliczki ciągnęły się setki okien, najczęściej przez kilka kondygnacji. Po kocich łbach kręcił się gęsty tłum ludzi; nie dało się zidentyfikować każdej twarzy Oprócz tego ten ktoś mógł być ucharakteryzowany Albo oddalony o sto metrów od niej, z galerii opactwa spoglądał w dół. W popołudniowym słońcu dostrzegała tylko maciupkie sylwetki, zapewne turystów podziwiających niepowtarzalny widok.
Postanowiła się tym nie przejmować.
Skręciła do hotelu „Garni”.
Podeszła do recepcji i zwróciła się do recepcjonisty po niemiecku:
– Chciałabym zostawić wiadomość dla Alfreda Grumera.
– Oczywiście – odparł mężczyzna i przesunął w jej stronę bloczek z fiszkami.
„Będę w kościele św. Gerharda, dziesiąta wieczorem.
Czekam. Margarethe” – napisała i złożyła karteczkę.
– Dopilnuję, żeby wiadomość dotarła do doktora Grumera zapewnił mężczyzna z recepcji.
Knoll stał w holu „Chirstinenhof i ostrożnie odchylił story, chcąc obserwować z parteru ulicę. Spoglądał na Suzanne Danzer, która zatrzymała się w odległości niespełna trzydziestu metrów i rozglądała dookoła.
Czyżby wyczuła jego obecność?
Miała niezwykłą intuicję. Wyostrzony instynkt. Zdaniem Junga antyczne spojrzenie na kobietę obejmowało cztery aspekty jej charakteru: impulsywność, uczuciowość, intelekt oraz moralność. Ich uosobieniami były Ewa, Helena, Zofia oraz Maria. Danzer z pewnością nie można było odmówić pierwszych trzech atrybutów, nie posiadała jednak za grosz moralności. Miała za to inną cechę – była bezwzględna. Teraz zapewne, przekonana, że on leży pod tonami skał w podziemnym wyrobisku o czterdzieści kilometrów stąd, trochę sobie odpuściła. Liczył na to, że Franz Fellner przekazał Loringowi informację o braku wieści od swego detektywa. Dzięki temu Knoll zyskałby na czasie i mógł się zorientować, co się dzieje.
Co ważniejsze, dawało mu to również czas na wyrównanie rachunków z atrakcyjną rywalką.
Jakie zlecono jej zadanie, skoro całkiem jawnie weszła do hotelu „Garni”? Z pewnością nieprzypadkowo znalazła się właśnie w Stod, gdzie zakwaterował się z ekipą Wayland McKoy, i to właśnie w zajmowanym przez nich hotelu.
Czyżby miała informatora wśród osób pracujących dla Amerykanina? Wcale by go to nie dziwiło. Sam wielokrotnie opłacał informatorów w różnych miejscach wykopalisk, dzięki czemu Fellner dostawał wiadomości z pierwszej ręki na temat znalezisk. Łowcy skarbów zwykle ochoczo sprzedawali na czarnym rynku przynajmniej część zdobyczy, gdyż wszystko, co udawało im się odnaleźć, było dawno uznane za bezpowrotnie utracone. Doświadczenie nakazywało im unikać zbędnych utarczek z rządem i ukrywać kłopotliwe znaleziska. Niemieckie władze cieszyły się wśród nich złą sławą, konfiskowały najciekawsze łupy wydobywane spod ziemi. Wprowadziły obowiązek zgłaszania znalezisk; ci, którzy tego nie robili, narażali się na surowe kary Ale zawsze chciwość brała górę nad obawą. Dzięki temu kilka skarbów, które wzbogaciły prywatną kolekcję Fellnera, Knoll zakupił od pozbawionych skrupułów znalazców.
Zaczął padać lekki deszcz. Pojawiły się parasole. W oddali rozległ się grzmot. Danzer wyszła z „Garni”. Stanął za krawędzią okna. Miał nadzieję, że nie przejdzie przez ulicę i nie wkroczy do hotelu „Christinenhof. W niewielkim holu nie miałby gdzie się ukryć.
Odetchnął z ulgą, kiedy podniosła kołnierz kurtki i ruszyła z powrotem w dół ulicy. Skierował się do frontowych drzwi i ostrożnie wyjrzał. Danzer weszła do hotelu „Gebler” przy tej samej ulicy; jego belkowana poprzecznie fasada wybrzuszyła się pod ciężarem wieków. Mijał ten hotel po drodze. To, że zatrzymała się w nim, było sensowne. Blisko i wygodnie. Cofnął się do holu i ustawił się koło okna, starając się nie wzbudzać podejrzeń kręcących się wokół niego osób.
Minęło piętnaście minut, a ona wciąż nie wychodziła.
Uśmiechnął się.
Był teraz pewien.
Mieszka tam.
13.15
Paul spoglądał na Grumera jak rasowy prawnik, analizując każdy grymas na twarzy, każdą reakcję, oraz starając się przewidzieć ewentualne odpowiedzi. On, McKoy, Grumer oraz Rachel znaleźli się ponownie w szopie na zewnątrz kopalni.
Krople deszczu dudniły o blaszany dach. Upłynęły blisko trzy godziny od odkrycia zawartości pieczary i nastrój McKoya, podobnie zresztą jak pogoda, był coraz bardziej posępny.
– Co się, do cholery, dzieje, Grumer? – zapytał.
Niemiec przysiadł na stołku.
– Są dwa możliwe wyjaśnienia. Po pierwsze, ciężarówki puste wjeżdżały do jaskini. Po drugie, ktoś dotarł tam przed nami.
– Jak mógł nas wyprzedzić? Cztery dni drążyliśmy przejście do tej pieczary, a drugie wyjście jest zawalone tonami skalnych odłamów.
– To mogło się zdarzyć przed dziesiątkami lat.
McKoy wziął głęboki oddech.
– Grumer, jutro przylatuje tu dwadzieścia osiem osób.
– Wpieprzyli w tę szczurzą norę furę pieniędzy. I co mam im teraz powiedzieć? Że ktoś inny wygrał wyścig?
– To jest fakt.
McKoy zerwał się z krzesła, jakby chciał go udusić.
– 1 co dobrego panu z tego przyjdzie? – próbowała go powstrzymać Rachel.
– Przynajmniej poczułbym się nieporównanie lepiej.
– Niech pan usiądzie – nalegała Rachel.
Paul znał ten ton głosu: posługiwała się nim na sali rozpraw Silny. Stanowczy Niedopuszczający dyskusji, kategoryczny Tego tonu używała też bardzo często we własnym domu.
– Jezu Chryste. Ależ wdepnąłem w gówno – wydusił z siebie wielki mężczyzna, posłusznie siadając. – Wygląda na to, że będę potrzebował prawnika. Sędzia z pewnością nie może się tym zająć. Bardzo jest pan zajęty, Cutler?
Paul pokręcił głową.
– Zajmuję się sprawami spadkowymi. Ale w mojej firmie jest wielu dobrych adwokatów oraz specjalistów od umów prawnych.
– Tylko że oni są za wielką wodą, a pan jesteś na miejscu.
– Zgadnij pan, na kogo padnie mój wybór?
– Przecież ci inwestorzy musieli być uprzedzeni i zdawali sobie sprawę z ryzyka? – zapytała Rachel.
– Wszystko to funta kłaków warte. Ci ludzie mają nie tylko pieniądze, ale i sztaby prawników. Do przyszłego tygodnia zatopią mnie po uszy w prawniczym gównie. Nikt nie uwierzy, że nie wiedziałem, co znajdę w tej dziurze, a raczej – że niczego nie znajdę.
– Nie zgadzam się z panem – powiedziała Rachel. – Z jakiego powodu ktoś miałby przypuszczać, że kopał pan, z góry wiedząc, że do niczego się nie dokopie? To byłoby finansowe samobójstwo.
– Choćby z powodu tej drobnej opłaty dla mnie, wynoszącej kilkaset tysięcy dolarów, zagwarantowanej w umowie bez względu na to, czy cokolwiek znajdziemy, czy też nie.
– Może powinieneś jednak – zwróciła się Rachel do Paula – zadzwonić do kancelarii. Ten gość naprawdę potrzebuje prawnika.
– Posłuchajcie, spróbuję wam coś wyjaśnić – przerwał McKoy – Za wielką wodą prowadzę interes. Tego tutaj nie robię dla chleba. Ale takie przedsięwzięcia są piekielnie kosztowne. Podczas poprzedniej eksploracji zainkasowałem podobne pieniądze i udało mi się oddać wszystko z nawiązką. Inwestorzy mieli całkiem przyzwoite zyski. Nikt nie narzekał.
– A tym razem nie wyszło – dokończył Paul. – Chyba że te ciężarówki okażą się coś warte, w co raczej należy wątpić. W dodatku, aby to stwierdzić, trzeba je będzie jakoś stąd wyciągnąć.
– A tego panu zrobić nie wolno – wtrącił Grumer. – Dojście do drugiej jaskini jest niemożliwe. Przekopanie chodnika kosztowałoby miliony.
– Stul pysk, Grumer.
Paul spojrzał na McKoya. Na twarzy wielkoluda malowało się, tak dobrze mu znane z własnego doświadczenia, połączenie kapitulacji i obawy. Wielu jego klientów podobnie reagowało, prędzej czy później. Uważał jednak, że teraz powinni tu pozostać. W myślach przywołał obraz Grumera zacierającego litery na piasku w jaskini.
– W porządku, McKoy, jeśli chce pan skorzystać z mojej pomocy, zrobię, co tylko będę mógł.
Rachel rzuciła na niego spojrzenie, w którym było zdziwienie pomieszane z dumą. Jeszcze wczoraj chciał wracać do domu i zostawić całą tę sprawę policji. Teraz na jej oczach z własnej woli zaproponował Waylandowi McKoyowi, że będzie go reprezentować. Postanowił pokierować ognistym rydwanem sunącym po nieboskłonie, pod wpływem nagłego impulsu wyzwolonego przez siły, których nie rozumiał ani nie potrafił utrzymać w ryzach.
– W porządku – zgodził się McKoy – Zatrudniam pana.
Grumer, przydaj się na coś i załatw pokoje dla tych ludzi w „Garni”. Dopisz koszty do mojego rachunku.
Herr Doktor był najwyraźniej niezadowolony, że wydawano mu polecenia, jednak nie zaprotestował i ruszył w stronę telefonu.
– Co to jest „Garni”? – dopytywał się Paul.
– To hotel, w którym zakwaterowani jesteśmy w mieście.
Paul wskazał głową Grumera.
– On też?
– A gdzieżby indziej?
Stod bardzo spodobało się Paulowi. To dość duże miasto poprzecinane było starymi uliczkami, jakby przeniesionymi prosto z wieków średnich. Wzdłuż wybrukowanych traktów stały rzędami czarno-białe domy z pruskiego muru, przylegające do siebie tak blisko, jak książki na półce. Nad wszystkim górowało monumentalne opactwo wzniesione na wierzchołku stromej góry. Jej stoki porośnięte były gęsto modrzewiami i bukami, spod których przebijały wiosenne kwiaty.
Wraz z Rachel jechali do miasta, podążając za Grumerem i McKoyem. Droga wiła się meandrami po starówce. Wreszcie zatrzymali się przed hotelem „Garni”. Niewielki parking dla hotelowych gości znajdował się nieco dalej w dole ulicy, bliżej rzeki, tuż za strefą przeznaczoną wyłącznie dla pieszych.
W recepcji się dowiedzieli, że ekipa łowcy skarbów w większości jest zakwaterowana na czwartej kondygnacji.
Trzecią przeznaczono dla inwestorów, którzy mieli przylecieć nazajutrz. Negocjacje McKoya oraz parę euro wciśnięte w dłoń recepcjonistki sprawiły, że znalazł się wolny pokój na drugiej. Na pytanie, czy chcą wspólny pokój, czy dwa osobne, Rachel bez namysłu odparła, że jeden.
Ledwie zamknęły się drzwi za służbą hotelową, która wniosła bagaże na górę, sędzia Cutler zadała pytanie:
– No dobrze, Paulu Cutler, powiedz mi wreszcie, do czego właściwie zmierzasz?
– A do czego ty zmierzasz? Wspólny pokój… Zdawało mi się, że jesteśmy rozwiedzeni. Przypominałaś mi o tym wielokrotnie z niekłamaną satysfakcją.
– Paul, wiem, że coś kombinujesz i nie mam zamiaru spuszczać cię z oka. Wczoraj wypruwałeś z siebie flaki, żebym zgodziła się wrócić do domu. Teraz ochoczo zaproponowałeś, że będziesz reprezentować tego faceta… A jeśli on jest oszustem?
– Tym bardziej potrzebuje prawnika.
– Paul…
Wskazał gestem na podwójne łóżko.
– Dzień i noc? -Co?
– Zamierzasz mieć mnie na oku dzień i noc?
– Nie będzie to nic, czego byśmy wcześniej nie robili.
– Byliśmy małżeństwem przez dziesięć lat.
– Cała ta eskapada zaczyna mi się podobać – uśmiechnął się Paul.
– Będziesz łaskaw w końcu mi odpowiedzieć na pytanie?
Usiadł na krawędzi łóżka i opowiedział jej o tym, co zdarzyło się w pieczarze. Potem pokazał jej portfel, który przez całe popołudnie tkwił w jego tylnej kieszeni.
– Grumer celowo i świadomie zamazał litery zapisane na piasku. Co do tego nie mam wątpliwości. Ten gość coś knuje.
– Dlaczego nie powiedziałeś o tym McKoyowi?
– Sam nie wiem – wzruszył ramionami. – Myślałem o tym. Ale jak mówisz, on może okazać się oszustem.
– Jesteś pewien, że były to litery O-I-C?
– Starałem się je dobrze odczytać.
– Czy twoim zdaniem ma to coś wspólnego z ojcem i Bursztynową Komnatą?
– W tej chwili nie proś mnie, bym wskazał ci jakieś powiązania. Oprócz tego, że Karol żywo interesował się tym, co zamierzał McKoy. Ale to niekoniecznie coś musi znaczyć.
Rachel podniosła ostrożnie portfel i przyglądała się uważnie resztkom rozpadającego się kartonika.
– Ausgegeben 15-3-51. Verfallt 15-3-55. Gustav Muller.
– Powinniśmy spytać kogoś, co to znaczy?
– To chyba nie jest dobry pomysł. W tej chwili nie ufam nikomu, wyjąwszy, rzecz jasna, moją współlokatorkę.
– Powinniśmy raczej zajrzeć do słownika niemiecko-angielskiego i sami to przetłumaczyć.
Dwie przecznice od hotelu „Garni” zobaczyli słownik na półce w zagraconym sklepiku z pamiątkami. Cienki tomik przeznaczony najwyraźniej dla turystów, zawierający pospolite słowa i zwroty.
– Ausgegeben oznacza „wydany”, verfdllt to „wygasa”, „traci ważność” – powiedział i spojrzał na Rachel. – Numery muszą więc oznaczać daty Pisane w porządku stosowanym w Europie… W przeciwną stronę. Wydane 15 marca 1951 roku.
– Ważne do 15 marca 1955 roku.
– To już po wojnie. Grumer miał rację. Ktoś wyprzedził McKoya w wyścigu po skarb, który tu ukryto. Nie wcześniej niż w marcu 1951 roku.
– Ale co to było?
– Dobre pytanie.
– Musiało mieć wielką wartość. Pięć ciał z przestrzelonymi głowami?
– I było ważne. Wszystkie trzy ciężarówki wymiecione do czysta. Nie został nawet najmniejszy strzęp czy okruch.
– Grumer coś wie – Paul odłożył słownik z powrotem na półkę. – Inaczej po co by robił najpierw zdjęcia, a potem zacierał litery na piasku? Co właściwie chciał udokumentować? I dla kogo?
– Może powinniśmy jednak powiedzieć o tym McKoyowi? Przez chwilę zastanawiał się nad jej sugestią.
– Nie sądzę. A przynajmniej jeszcze nie teraz.
22.00
Suzanne odsunęła aksamitną zasłonę oddzielającą zewnętrzną galerię oraz portal od wewnętrznej nawy Kościół św. Gerharda był pusty Na tablicy ogłoszeń wywieszonej na zewnątrz widniała informacja, że sanktuarium jest dostępne dla zwiedzających do godziny dwudziestej trzeciej. Dlatego właśnie wybrała to miejsce na spotkanie. W dodatku było oddalone o kilka kwartałów od hotelu, znajdowało się na skraju miasta, z dala od wścibskich oczu.
Kościół zbudowany był w stylu romańskim. Mury wzniesiono z cegły, fasadę zwieńczały dwie wieże. Symetryczny układ, dużo przestrzeni. Rzędy arkad ciągnęły się łagodnymi łukami. Bogato zdobione prezbiterium znajdowało się na końcu długiej nawy. Ołtarz główny, zakrystia oraz stalle na chórze także świeciły pustkami. Kilka świec migotało w bocznej nawie przy ołtarzu; ich płomyki przypominały gwiazdy, świecące też w pozłacanych ornamentach wysoko nad jej głową.
Ruszyła do przodu i zatrzymała się pod pozłacaną amboną z wyrzeźbionymi postaciami czterech ewangelistów.
Spojrzała na schody prowadzące w górę. Po obu ich stronach znajdowały się kolejne posągi. Alegorie chrześcijańskich wartości: Wiary, Nadziei, Miłosierdzia, Roztropności, Odwagi, Wstrzemięźliwości oraz Sprawiedliwości. Natychmiast rozpoznała dłuto mistrza Riemenschneidera. Szesnaste stulecie. Na ambonie nie było nikogo. Wyobraziła sobie jednak biskupa, jak zwraca się do gromady wiernych, wychwalając pod niebiosa boskie cnoty oraz walory głębokiej wiary.
Skradała się po cichu w kierunku odległego końca nawy, wytężając słuch i wzrok. Cisza ją irytowała. Prawą dłoń trzymała w kieszeni kurtki, ściskając palcami bez rękawiczki chłodną stal automatycznego pistoletu sauer.32, pochodzącego z prywatnych zbiorów Loringa. Przed trzema laty otrzymała go w prezencie od Ernst. O mały włos nie wzięła ze sobą nowej broni CZ-75B, także daru Loringa. Posłuchał jej podpowiedzi i identyczny egzemplarz sprezentował wówczas Christianowi. Jaka szkoda, że Knoll już nie będzie miał okazji użyć tego pistoletu!
Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Zacisnęła palce na rękojeści broni i odwróciła się. Wysoki chudy mężczyzna odsunął kotarę i ruszył w jej stronę.
– Margarethe? – zapytał szeptem.
– Herr Grumer?
Mężczyzna skinął głową i podszedł bliżej. Cuchnął piwem i smażonymi kiełbaskami.
– To niebezpieczne – powiedział.
– Nikt nie wie, że coś nas łączy, Herr Doktor. Pan po prostu przyszedł do kościoła porozmawiać z Bogiem.
– Wszyscy czasem tego potrzebujemy.
– Jego paranoja zupełnie jej nie obchodziła.
– Czego się pan dowiedział?
Grumer sięgnął do kieszeni marynarki i pokazał jej pięć fotografii. Przyglądała się im w przyćmionym świetle. Trzy ciężarówki. Pięć ludzkich szkieletów. Litery na piasku.
– Ciężarówki są puste. Jest drugie wejście do pieczary, ale całkowicie zawalone skalnym rumowiskiem. Zwłoki z pewnością są z okresu powojennego. Świadczą o tym jednoznacznie mundury oraz sprzęt.
Pokazała mu fotografię, na której widniały litery napisane na piasku.
– Co pan z tym zrobił?
– Zatarłem własnymi rękami.
– Więc po co robił pan zdjęcia?
– Żeby pani mi uwierzyła.
– 1 żeby pan mógł podnieść cenę.
Grumer uśmiechnął się obleśnie. Nienawidziła chciwości.
– Coś jeszcze?
– Dwoje Amerykanów pojawiło się na miejscu poszukiwań.
Wysłuchała relacji Grumera o Rachel i Paulu Cutlerach.
– Ta kobieta była podczas wybuchu w kopalni niedaleko Wartburga. Przyjechali wypytać McKoya o Bursztynową Komnatę.
Fakt, że Rachel Cutler przeżyła eksplozję, był bardzo interesujący.
– Czy oprócz niej ktoś jeszcze przeżył eksplozję?
– Mówiła tylko, że był tam jeszcze niejaki Christian Knoll.
– Po wybuchu wyjechał z Wartburga i ukradł wszystkie rzeczy Frau Cutler.
Natychmiast uruchomiła instynkt samoobronny. Knoll przeżył. Sytuacja, która jeszcze przed chwilą wydawała się jej całkowicie opanowana, nagle zaczęła być niepokojąca.
– Czy McKoy wciąż słucha pana rad?
– O tyle, o ile. Jest do głębi wstrząśnięty tym, że ciężarówki ktoś opróżnił. Obawia się, że inwestorzy, którzy sfinansowali prace w tej kopalni, pozwą go do sądu. Zaangażował Cutlera w charakterze swojego adwokata.
– Przecież się prawie nie znają.
– W tej chwili z całą pewnością ufa mu bardziej niż mnie. Cutlerowie przywieźli ze sobą korespondencję między jej ojcem a człowiekiem, który nazywał się Dania Czapajew.
– Te listy dotyczą Bursztynowej Komnaty.
Nic nowego. Te listy czytała w biurze Paula Cutlera.
Ale powinna udawać zainteresowanie.
– Widział pan te listy?
– Widziałem.
– Kto je teraz ma?
– Państwo Cutler.
Tym tropem wyprowadzi go w pole.
– Jeśli zdobędzie pan te listy, pańskie honorarium znacznie wzrośnie.
– Tak też sobie pomyślałem.
– Niech pan poda swoją cenę, Grumer.
– Pięć milionów euro.
– Dlaczego pan uważa, że jest wart aż tyle? Grumer wskazał na zdjęcia.
– Udostępniając pani to wszystko, wykazałem dobrą wolę i fachowość. Są to wyraźne dowody grabieży, której dokonano już po wojnie. Czy nie o to chodziło zleceniodawcy?
Nie odpowiedziała na pytanie, odezwała się natomiast zdawkowo:
– Przekażę pańską cenę.
– Ernstowi Loringowi?
– Nie powiedziałam, dla kogo pracuję; to nie ma żadnego znaczenia. Jak rozumiem, nikt nie łączy pana z moim zleceniodawcą.
– Ale nazwisko Loring wymienili zarówno Cutlerowie, jak i ojciec Frau Cutler w liście.
Ten człowiek stawał się powoli niepotrzebnym świadkiem i musiała się tym czym prędzej zająć. Podobnie zresztą jak Cutlerowie. Ilu jeszcze?
– Nie muszę chyba dodawać – podjęła rozmowę – że listy są równie ważne jak to, co robi McKoy Chodzi również o czas.
Chcę, żeby zostało to załatwione szybko i jestem gotowa dopłacić za pośpiech.
Grumer zasalutował.
– Czy jutrzejszy dzień uzna pani za dostatecznie szybki termin dostarczenia listów? Cutlerowie zamieszkali w hotelu „Garni”.
– Chciałabym tam zajrzeć sama.
– Proszę mi powiedzieć, gdzie się pani zatrzymała, a zadzwonię, jak tylko będzie to możliwe.
– Zatrzymałam się w hotelu „Gabler”.
– Znam to miejsce. Odezwę się do pani przed ósmą rano.
Kotara w drugim końcu nawy się poruszyła. Cichymi krokami zmierzał w ich kierunku odziany w habit przeor.
Zerknęła na zegarek. Dochodziła jedenasta wieczór.
– Wyjdźmy na zewnątrz. Prawdopodobnie zaraz zamkną świątynię.
Knoll wycofał się w strefę cienia. Danzer i mężczyzna opuścili kościół św Gerharda, wychodząc przez wrota z brązu zdobione reliefami, i zatrzymali się we frontowym portyku, nie dalej niż dwadzieścia metrów od niego. Oprócz nich ani pod kościołem, ani na brukowanej uliczce nie było żywej duszy.
– Zatem jutro dam panu odpowiedź – odezwała się Danzer. – Spotkamy się tutaj.
– Nie sądzę, żeby to było możliwe – odparł mężczyzna, wskazując gestem na tablicę przymocowaną do kamienia obok portalu z brązu. – We wtorki są tu odprawiane msze o dziewiątej wieczorem.
Danzer spojrzała na tablicę ogłoszeń kościelnych.
– Bardzo słusznie, Herr Grumer.
Tyczkowaty chudzielec wzniósł rękę ku górze, tam, gdzie na tle bezchmurnego, rozgwieżdżonego nieba widniało opactwo skąpane w strumieniach złotego i białego światła.
– Opactwo zamykają dopiero o północy. Wieczorem w zasadzie nikt tam nie przychodzi. Proponuję spotkanie o dwudziestej drugiej trzydzieści.
– Zgoda.
– A zaliczka byłaby mile widziana. Potraktowałbym to jako dowód dobrej woli ze strony pani mocodawcy. Powiedzmy, jakiś milion euro?
Knoll nie znał tego mężczyzny, ale uznał go za kompletnego idiotę, ponieważ usiłował przycisnąć Danzer do muru.
On sam oceniał jej profesjonalizm znacznie wyżej i to samo powinien uczynić ten Grumer, jeśli nie chce popełniać głupstw. Najwyraźniej był amatorem, którym ona posługiwała się tylko do zdobycia informacji o kolejnych ruchach Waylanda McKoya.
A może kryło się za tym coś więcej?
Milion euro? Jako zaliczka?
Mężczyzna nazwiskiem Grumer zszedł kamiennymi schodami do ulicy i skręcił na wschód. Danzer ruszyła w ślad za nim, ale skierowała się w przeciwnym kierunku. Wiedząc, gdzie się zatrzymała, Knoll bez trudu trafił do tego kościoła; śledził ją od chwili, gdy wyszła z hotelu. Jej obecność z pewnością komplikowała sprawy, ale w tej chwili tak naprawdę interesował go ten mężczyzna.
Odczekał, aż Danzer zniknie za rogiem, potem ruszył tropem świeżego mięsa. Trzymał się z daleka; facet zmierzał do hotelu „Garni”, to oczywiste.
Był o tym przekonany.
Wiedział także, gdzie dokładnie będzie Suzanne Danzer jutro o dwudziestej drugiej trzydzieści.
Rachel zgasiła światło w łazience i podeszła do łóżka. Paul siedział oparty o poduszki i czytał „International Herald Tribune „, którą kupił wcześniej w sklepie z pamiątkami, tam, gdzie zaglądali do słownika niemiecko-angielskiego.
Myślała intensywnie o swoim byłym mężu. Udzielając niezliczonych rozwodów, obserwowała, jak ludzie wzajemnie starali się niszczyć. Każdy detal z ich życia, przed laty zupełnie nieistotny, nagle urastał do rangi nieprzezwyciężonego problemu, świadczył o stosowaniu psychicznych tortur lub był dowodem maltretowania. W najlepszym przypadku po prostu służył za dowód, że pożycie małżeńskie uległo nieodwracalnemu rozkładowi, co było wymagane przez prawo. Na szczęście z nimi tak nie było. W pewne ponure czwartkowe popołudnie ona i Paul razem określili, co ich różni, siedząc przy stole w jadalni – tym samym, przy którym w ostatni wtorek Cutler opowiadał jej o ojcu oraz o Bursztynowej Komnacie.
Przez ostatni tydzień nie była najmilsza dla byłego męża.
Niepotrzebnie na przykład powiedziała, że jest podszyty tchórzem. Dlaczego się nie powstrzymała? Przecież na sali sądowej, na której każde jej słowo i gest muszą być przemyślane, potrafi nad sobą zapanować.
– Wciąż boli cię głowa? – zapytał Paul.
Usiadła na łóżku; materac był twardy, a puchowa kołdra miękka i ciepła.
– Trochę.
Obraz lśniącego ostrza znów przemknął jej przed oczami.
Czy Knoll rzeczywiście zamierzał nim nią ugodzić? Czy słusznie nie wspomniała o tym Paulowi?
– Musimy zadzwonić do inspektora Pannika. Powinien wiedzieć, co się dzieje i gdzie jesteśmy. Zapewne się niepokoi, czy coś się nam nie przytrafiło.
Paul spojrzał na nią znad gazety.
– Masz rację. Zrobimy to jutro. Lepiej się zabezpieczyć na wypadek, gdyby coś miało się wydarzyć.
Wróciła ponownie myślami do Christiana Knolla. Podobała się jej jego pewność siebie, intrygowała i wzbudziła od dawna tłumione emocje. Miała czterdzieści lat i kochała naprawdę jednego mężczyznę, czyli ojca; krótki romans w college'u się nie liczył. Potem pojawił się Paul. Kiedy się pobierali, nie była dziewicą, ale nie miała też dużego doświadczenia. Jej wybranek należał do mężczyzn nieśmiałych i płochliwych, którzy najlepiej się czuli w towarzystwie najbliższych. Z pewnością nie był podobny do Christiana Knolla, ale za to bardzo lojalny, wierny i uczciwy. Dlaczego przedtem te cechy wydawały się jej nudne? Czyżby była po prostu niedojrzała? Niewykluczone. Marla i Brent uwielbiali ojca. Dla niego też dzieciaki były najważniejsze. Trudno winić mężczyznę za miłość do dzieci i wierność żonie. O co więc chodziło? Oddalili się od siebie? To było najprostsze wyjaśnienie. Ale czy rzeczywiście tak się stało? Być może stres zebrał swoje żniwo.
Bóg jeden wie, ilu naciskom musieli oboje ulegać na co dzień.
Jednak najlepszym wytłumaczeniem wydawało się lenistwo. Nie miała ochoty trzymać się tego, o czym wiedziała, że jest słuszne. Przeczytała kiedyś o „pogardzie wobec bliskości”, która miała jakoby opisywać to, co przytrafiało się licznym małżeństwom. Trafne spostrzeżenie.
– Paul, jestem ci wdzięczna za wszystko. Bardziej niż ci się wydaje.
– Skłamałbym, twierdząc, że nie jest to fascynujące. Oprócz tego zdobędę nowego klienta dla kancelarii. Wygląda na to, że Wayland McKoy będzie potrzebował pomocy prawnej.
– Mam przeczucie, że rozpęta się tutaj istne piekło, kiedy zjadą się ci inwestorzy.
Paul odrzucił gazetę na dywan.
– Myślę, że masz rację. To będzie chyba ekscytujące.
Zgasił nocną lampkę. Portfel znaleziony w podziemnej pieczarze leżał obok niej, listy Karola także.
Zgasiła lampkę po swojej stronie.
– To dziwne uczucie – odezwała się. – Śpimy znów razem w jednym łóżku, po raz pierwszy od trzech lat.
Owinęła się kołdrą po swojej stronie. Założyła jedną z jego koszul z długim rękawem z diagonalu. Pachniały miło, swojsko; pamiętała ten zapach z dziesięciu lat małżeństwa. Paul obrócił się do niej plecami, nie chcąc widocznie zawłaszczać jej połowy łóżka. Zdecydowała się wykonać pierwszy ruch i przytuliła się do niego.
– Paulu Cutler, jesteś dobrym człowiekiem.
Objęła go ramieniem. Wyczuła jego napięcie i zastanawiała się, czy to nerwy, czy szok.
– Ty też nie jesteś taka zła – odrzekł.
WTOREK, 20 MAJA, 9.10
Paul podążał za Rachel zimnym i zawilgoconym podziemnym chodnikiem, który prowadził do pieczary z trzema ciężarówkami. W szopie naziemnej dowiedzieli się, że McKoy był pod ziemią już od siódmej rano. Grumer jeszcze nie dotarł do kopalni, co nie było niczym niezwykłym, gdyż, jak powiedział człowiek pełniący wachtę, Herr Doktor rzadko pokazywał się przed południem.
Wkroczyli do oświetlonej pieczary.
Wykorzystał tę chwilę i przyjrzał się z bliska trzem ciężarowym samochodom. Wczoraj podekscytowanie spowodowało, że nie było czasu na bardziej szczegółowe oględziny.
Wszystkie światła, lusterka wsteczne oraz przednie szyby były nienaruszone. Obłe maski również sprawiały wrażenie nietkniętych, oprócz tego, że z wierzchu pokrywała je warstwa rdzy; gdyby nie sflaczałe opony oraz spleśniałe plandeki, można by pomyśleć, że pojazdy za chwilę będą mogły wyjechać ze skalnego garażu.
Drzwi kabin w dwóch ciężarówkach były otwarte. Zajrzał do wnętrza pierwszej. Skórzane siedzenia były podarte i zmurszałe, ale to skutek rozkładu. Zegary i wskaźniki na tablicy rozdzielczej wygaszone. Nie dostrzegł w kabinie ani skrawka papieru, czegokolwiek, co stanowiłoby namacalny dowód. Przyłapał się na tym, że się zastanawia, skąd mogły pochodzić ciężarówki. Czy służyły do przewożenia niemieckich żołnierzy? Albo transportowania Żydów do obozów koncentracyjnych? Czy towarzyszyły wojskom radzieckim w drodze do Berlina albo może były przy wkraczaniu oddziałów amerykańskich od zachodu? Ich obecność w bebechach niemieckiej góry wydawała mu się czymś surrealistycznym.
Po skalnej ścianie przesunął się jakiś cień, ujawniając ruch po drugiej stronie położonej najdalej ciężarówki.
– McKoy? – zawołał.
– Jestem tutaj.
Poszukiwacz skarbów i Rachel obeszli ciężarówki dookoła. Olbrzym obrócił twarz w ich stronę.
– To są niewątpliwie samochody marki Büssing NAG.
Ciężar cztery i pół tony, diesel. Długość sześć metrów. Szerokość dwa metry dwadzieścia pięć centymetrów. Wysokość trzy metry.
Podszedł do zardzewiałej bocznej karoserii i huknął w nią pięścią. Brązowoczerwone płatki opadły na ziemię, ale metalowa blacha wytrzymała.
– Solidna stal i żelazo. Te samochody mogły przewozić nawet siedem ton ładunku. Ale z piekielnie małą prędkością.
– Nie więcej niż trzydzieści dwa do trzydziestu trzech kilometrów na godzinę.
– Co z tego wynika? – zainteresowała się Rachel.
– No cóż, Wysoki Sądzie, po prostu tych cholernych aut nie użyto do przewozu kilku obrazów i waz. Takie auta przeznaczano do misji specjalnych. Służyły do transportu bardzo delikatnych ładunków. Niemcy z pewnością nie pozostawiliby ich pod ziemią w kopalni.
– Czyli… – zaczęła Rachel.
– Wszystko to nie ma nawet za grosz sensu – wyjaśnił McKoy, po czym sięgnął do kieszeni i wyciągnął złożony arkusz złożonego papieru. Wręczył go Paulowi. – Chciałbym bardzo, żeby się pan z tym zapoznał.
Paul rozłożył kartkę i podszedł do jednej z podwieszonych lamp. Było to memorandum. Czytali razem z Rachel w milczeniu.
KORPORACJA WYKOPALISK W NIEMCZECH 6798 Moffat Boulevard Raleigh, Karolina Północna 27 615 Do: Potencjalni partnerzy Od: Wayland McKoy, kierownik projektu Dotyczy: Po kawałek historii udaj się na darmowe wakacje w Niemczech.
Korporacja Wykopalisk w Niemczech ma zaszczyt być sponsorem opisanego niżej programu oraz współudziałowcem tego przedsięwzięcia wraz z takim firmami, jak: Chrysler Motor Company (Jeep Division), Coleman, Eveready, HewlettPackard, IBM, Saturn Marinę, Boston Electric Tool Company oraz Olympus America, Inc.
W ostatnich dniach drugiej wojny światowej z Berlina wyjechał pociąg załadowany blisko 1200 dziełami sztuki. Skład dotarł do przedmieść Magdeburga, potem został skierowany na południe w kierunku gór Harzu i nikt go już więcej nie widział.
Obecnie podejmujemy ekspedycję w celu zlokalizowania i wydobycia pociągu spod ziemi.
Prawo niemieckie stanowi, że prawowici właściciele mają dziewięćdziesiąt dni na przedstawienie roszczeń do odnalezionych dzieł. Po tym czasie dzieła sztuki są wystawiane na aukcję, przy czym 50% przychodów zostaje przekazane rządowi Niemiec, drugie zaś 50% pozostaje do dyspozycji organizatorów wyprawy oraz współfinansujących partnerów. Spis inwentaryzacyjny tego, co przewożono pociągiem, zostanie dostarczony na żądanie.
Minimalna wartość tego skarbu została oszacowana na 360 milionów dolarów, z czego 50% przechodzi w ręce niemieckich władz. Wspólnikom pozostaje do dyspozycji 180 milionów dolarów, która to kwota zostanie rozdzielona stosownie do liczby zakupionych udziałów. Oczywiście, z wyłączeniem dzieł, co do których roszczenia zgłoszą prawowici właściciele, minus opłaty aukcyjne, podatki etc.
Pieniądze wyłożone przez partnerów zostaną im zwrócone z funduszy otrzymanych z tytułu sprzedaży praw mediom. Wszyscy partnerzy oraz ich współmałżonkowie otrzymują zaproszenie do złożenia wizyty w miejscu prowadzenia prac w Niemczech. Założenie: odkryliśmy właściwe miejsce. Przeprowadziliśmy badania. Sprzedaliśmy prawa do obsługi medialnej. Dysponujemy doświadczeniem oraz sprzętem umożliwiającym szybkie drążenie chodników. Korporacja Wykopalisk w Niemczech uzyskała zezwolenie na prowadzenie podziemnej eksploracji przez 45 dni. Obecnie sprzedano prawa do 45 udziałów, wartości 25 000 dolarów każdy, które posłużą do sfinansowania końcowego etapu ekspedycji (faza III). Pozostało jeszcze około udziałów o nominalnej wartości 15 000 dolarów Jeśli jesteście państwo zainteresowani losami tego ekscytującego przedsięwzięcia, jestem gotów udzielić dodatkowych informacji, także telefonicznie.
Z poważaniem Wayland McKoy, prezes Korporacji Wykopalisk w Niemczech.
– Taki dokument rozesłałem do potencjalnych inwestorów – oznajmił McKoy.
– Jak należy rozumieć słowa: „Pieniądze wyłożone przez partnerów zostaną im zwrócone z funduszy otrzymanych z tytułu sprzedaży praw mediom”? – zapytał Paul.
– Oznaczają dokładnie to, co zostało napisane. Kilka korporacji wykupiło prawa do nakręcenia i dystrybucji filmu o tym, co odnajdziemy – To jednak opiera się na założeniu, że coś odnajdziecie.
Nie przyjmował pan opłat z góry, prawda?
McKoy pokręcił głową.
– Cholera jasna, nie.
– Problem polega na tym – wtrąciła Rachel – że nie sprecyzował pan tego w dokumencie. Wspólnicy mogli pomyśleć, zresztą byłoby to uzasadnione, że już wcześniej zdołał pan zgromadzić fundusze.
Paul przeczytał kolejne zdanie.
– „Obecnie podejmujemy ekspedycję w celu zlokalizowania i wydobycia pociągu spod ziemi”. To brzmi tak, jakbyście rzeczywiście odnaleźli pociąg.
– Sądziłem – westchnął ciężko McKoy – że tak jest.
– Radar do badań geologicznych wskazywał, że ukryto tu coś wielkiego. I, do cholery – wskazał gestem na ciężarówki – rzeczywiście są wielkie.
– Czy ustęp o czterdziestu pięciu udziałach wartości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów jest zgodny z prawdą? – zapytał Paul. – Daje to w sumie jeden i ćwierć miliona dolarów.
– Tyle zdołałem zebrać. Później sprzedałem jeszcze udziały na sumę stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. W sumie jest sześćdziesięciu inwestorów.
– Używa pan wobec nich określeń „wspólnicy”, „partnerzy” – Paul wskazał gestem na dokument. – To nie to samo, co inwestorzy.
– Ale brzmi lepiej – odparł McKoy, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Czy firmy wymienione z nazwy również są inwestorami?
– Dostarczyły sprzęt i wyposażenie jako darowiznę lub po obniżonych cenach. W pewnym sensie zatem tak. Chociaż nie oczekują niczego w zamian.
– Kusił pan kwotami rzędu trzystu sześćdziesięciu milionów dolarów, z czego połowa miałaby być przeznaczona dla wspólników. To nie może być prawda.
– Ale, do cholery, jest. Historycy sztuki na tyle właśnie oceniają zbiory berlińskiego muzeum.
– Przyjmijmy, że te arcydzieła zostaną odnalezione – wtrąciła znów Rachel. – Cała pańska wina, panie McKoy, polega na tym, że tym listem wprowadza pan w błąd. Można to nawet podciągnąć pod oszustwo.
– Skoro mamy ze sobą współpracować, proszę, mówcie mi oboje po imieniu. Powiem ci, młoda damo, że zrobiłem wszystko, co trzeba, by zebrać pieniądze. Nikogo nie okłamałem i nie miałem zamiaru oszukiwać kogokolwiek. Chciałem tylko przeprowadzić prace wykopaliskowe i to właśnie robię.
– Nie zatrzymałem dla siebie nawet centa oprócz tego, co wziąłem na początku.
Paul spodziewał się usłyszeć reprymendę za „młodą damę”, ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego Rachel zwróciła uwagę na coś jeszcze.
– W takim razie mamy następny kłopot. W dokumencie nie ma ani słowa o twojej prowizji w wysokości stu tysięcy dolarów.
– Wszystkich jednak o tym informowałem. A tak na marginesie, jest pani jedynym promykiem słońca podczas tej szalejącej zawieruchy.
Rachel nie dała się zbyć komplementem.
– Musisz wysłuchać prawdy.
– Posłuchaj, połowę z tych stu tysięcy zapłaciłem Grumerowi za czas i fatygę. To on wy dębił zezwolenie z ministerstwa. Bez tego nie byłoby żadnych poszukiwań. Resztę zatrzymałem jako zapłatę za mój czas. Wpływy od ostatnich udziałowców poszły na wynagrodzenie moje i Grumera oraz na pokrycie niezbędnych wydatków Gdybym nie zebrał tej forsy, byłem gotów zaciągnąć pożyczkę, a to z powodu głębokiego przekonania o powodzeniu przedsięwzięcia.
– Kiedy wspólnicy tutaj dotrą? – chciał się dowiedzieć Paul.
– Dwadzieścia osiem osób wraz ze współmałżonkami ma się zjawić dzisiaj w porze lunchu. Prawie wszyscy przyjęli nasze zaproszenie.
Paul, jako rasowy prawnik, studiował każdy wyraz w dokumencie, analizując znaczenie słów i ich połączeń. Czy ta odezwa była oszustwem? Może. Z całą pewnością nie jest jednoznaczna. Czy powinien podzielić się z McKoyem tym, co wie o Grumerze i pokazać mu portfel? Może on potrafiłby wyjaśnić symbolikę liter narysowanych na piasku? McKoy wciąż jednak stanowił dla niego niewiadomą. Był obcy. Ale przecież wszyscy jego klienci byli niemal tak samo obcy. W jednej chwili ktoś całkiem obcy może okazać się zaufanym powiernikiem. Nie. Postanowił zachować milczenie i poczekać jeszcze trochę, obserwując bieg wypadków.
Suzanne wkroczyła do hotelu „Garni” i weszła na piętro marmurowymi schodami. Grumer przekazał jej wiadomość, że McKoy oraz Cutlerowie wyjechali na miejsce podziemnej eksploracji. Herr Doktor czekał na nią w holu na drugiej kondygnacji.
– Tam – powiedział. – Pokój dwadzieścia jeden.
Zatrzymała się przy drzwiach z dębowych desek pokrytych ciemną politurą. Ich ościeżnica, i tak nadgryziona zębem czasu, nosiła wyraźne ślady wandalizmu. Zamek był podklamkowy, wykonany z pokrytego patyną mosiądzu i tradycyjny.
Nie miał zasuwki. Otwieranie zamków nie było jej specjalnością. Posłużyła się przecinakiem do listów, o który poprosiła recepcjonistkę, wsuwając jego ostrze pod futrynę i bez trudu wysuwając zatrzask z otworu.
Pchnęła drzwi.
– Przeszukujmy delikatnie. Nie ma potrzeby działać ostentacyjnie.
Grumer zaczął od mebli. Ona podeszła do bagaży i stwierdziła, że jest tylko jedna torba podróżna. Szybko przeszukała odzież, głównie męską, lecz nie znalazła listów. Potem sprawdziła łazienkę. Kosmetyki również były niemal wyłącznie męskie. W końcu zajrzała w miejsca najczęściej służące do ukrywania różnych rzeczy: pod materac i pod łóżko, na szafę, do szuflad nocnych stolików.
– Listów nie ma – orzekł Grumer.
– Przeszukajmy jeszcze raz.
Tak też zrobili. Tym razem nie zachowali ostrożności.
Kiedy skończyli, pokój wywrócony był do góry nogami.
Ale listów nie znaleźli. Jej cierpliwość się wyczerpała.
– Niech pan jedzie do kopalni, Herr Doktor, i poszuka tam listów; w przeciwnym razie nie wypłacę panu nawet jednego euro. Czy wyrażam się jasno?
Grumer zdawał się wyczuwać, że ona nie żartuje, i skinąwszy głową, wyszedł.
BURG HERZ
10.45
Knoll wchodził w nią coraz głębiej. Monika na czworakach, tyłem do niego, z głową zanurzoną w poduszkę z gęsiego puchu, unosiła w górę jędrne pośladki.
– Pieprz mnie, Christian. Niech wiem, co ominęło tę sukę z Georgii.
Uderzał coraz mocniej; po czole spływały mu krople potu. Ona sięgnęła ręką do tyłu i łagodnie pieściła jego jądra.
Wiedziała dokładnie, jak doprowadzić go do szczytowania.
To właśnie budziło w nim niepokój. Monika znała go zbyt dobrze.
Chwycił obiema rękoma jej wąską talię i obrócił kobietę przodem do siebie. Przyjęła tę zmianę i westchnęła jak kotka po udanym polowaniu. Czuł, jak Monika dochodzi do orgazmu, który po kilku chwilach wstrząsnął jej ciałem; z jej ust wybiegł jęk wyrażający niewypowiedzianą rozkosz.
Wbił się w nią jeszcze kilka razy i sam zaczął szczytować.
Ona nie przestawała masować jego jąder aż do momentu, gdy wycisnęła z niego ostatnią kroplę spermy.
Nieźle, pomyślał. Naprawdę nieźle.
Zwolniła uchwyt. Wyszedł z niej i położył się odprężony na łóżku. Ona przewróciła się na brzuch. Uspokoił oddech i pozwolił, by ostatni spazm orgazmu wstrząsnął ciałem.
Leżał nieruchomo, nie chcąc dać suce satysfakcji. Nie musi wiedzieć, że było mu tak dobrze.
– Do diabła z jakąś tam zahukaną prawniczką, co?
Wzruszył ramionami.
– Nie miałem okazji tego sprawdzić.
– A ta Włoszka, której poderżnąłeś gardło… była dobra? Pocałował jej palec wskazujący i kciuk.
– Mullissemo. Z pewnością było to warte ceny, której zażądała.
– A Suzanne Danzer? – W jej głosie pobrzmiewała jawna niechęć.
– Z zazdrością nie jest ci do twarzy.
– Nie pochlebiaj sobie.
Uniosła się na łokciu. Wciągnęła go do swojego pokoju, gdy tylko się zjawił pół godziny temu. Burg Her z leżał na zachód od Stod, oddalony jedynie o godzinę jazdy Wrócił po dalsze instrukcje, uznając, że lepiej porozmawiać z mocodawcą twarzą w twarz niż przez telefon.
– Nie rozumiem, Christianie, co ty widzisz w tej Danzer.
– Masz przecież taki wysublimowany gust, a uganiasz się za puszką na datki Loringa.
– Ta puszka na datki, jak byłaś łaskawa ją określić, obroniła z wyróżnieniem dyplom na paryskiej Sorbonie. Mówi kilkunastoma językami, przynajmniej o tylu wiem. Dysponuje rozległą wiedzą z historii sztuki i potrafi strzelać z biodra celnie jak snajper. Jest przy tym atrakcyjna i doskonale daje dupy Z całą pewnością Suzanne jest obiektem godnym westchnień.
– W dodatku jest lepsza od ciebie?
– Niech ją piekło pochłonie – wyszczerzył zęby w uśmiechu – naprawdę jest lepsza. Ale odpłacę jej za wszystko właśnie piekielnym ogniem.
– Nie traktuj tego tak dosłownie, Christianie. Przemoc bardzo przyciąga uwagę. Świat nie jest twoim prywatnym podwórkiem.
– Jestem świadom zarówno swojej siły, jak i swoich ograniczeń.
Monika uśmiechnęła się kwaśno; ten jej grymas należał do tych, za którymi nigdy nie przepadał. Wydawało się, że z całkowitą determinacją starała się skomplikować wszystko.
Miał mniej kłopotów, dopóki spektakl reżyserował Fellner.
Teraz interesy mieszały się z życiem osobistym. I chyba nie był to dobry pomysł.
– Ojciec chce uczestniczyć w tym spotkaniu. Prosił, byśmy przyszli do jego gabinetu.
Poderwał się z materaca.
– No to nie każmy mu dłużej czekać.
Podążył za Moniką do gabinetu jej ojca. Stary człowiek siedział za osiemnastowiecznym biurkiem z włoskiego orzecha, które kupił w Berlinie przed dwudziestoma laty Pykał fajkę z kości słoniowej z bursztynowym ustnikiem, jeszcze jednym kolekcjonerskim rarytasem należącym niegdyś do cara Rosji, Aleksandra II, a wykradzionym złodziejowi z Rumunii.
Fellner wyglądał na zmęczonego życiem, lecz Knoll miał nadzieję, że jeszcze sporo czasu przyjdzie im pracować razem. Będzie go bardzo żałował. Będzie brakować mu żartów na temat literatury klasycznej i sztuki, a także dysput politycznych. W ciągu lat spędzonych w Burg Herz nauczył się wiele; była to edukacja praktyczna prowadzona jednocześnie z poszukiwaniem zagrabionych skarbów we wszystkich zakątkach świata. Odczuwał głęboką wdzięczność za szansę, którą mu dano, za dostatnie życie; był gotów zrobić wszystko, czego stary człowiek zażąda, aż do samego końca.
– Christian. Witamy w domu. Usiądź. Opowiedz mi, co się wydarzyło – przywitał go Fellner serdecznie, z ciepłym uśmiechem.
Usiedli razem z Moniką. Zrelacjonował wszystko, czego dowiedział się o Danzer oraz o jej spotkaniu poprzedniego wieczora z mężczyzną nazwiskiem Grumer.
– Znam go – oznajmił Fellner. – Herr Doktor Alfred Grumer.
Akademicka dziwka. Przenosi się z jednego uniwersytetu na drugi. Ma jednak powiązania z niemieckim rządem i handluje swoimi wpływami. Nic dziwnego, że taki człowiek jak McKoy podczepił się do niego.
– Dla mnie jest oczywiste, że Grumer jest informatorem Danzer w ekipie McKoya – zawyrokowała Monika.
– Zgadzam się z tobą – powiedział Fellner. – Grumer nie kręciłby się tam, gdyby nie miał na oku profitów. To może okazać się bardziej interesujące, niż początkowo sądziliśmy.
– Ernst jest tym żywo zainteresowany. Zadzwonił do mnie ponownie dzisiaj rano. Rzekomo w trosce o twój stan zdrowia, Christianie. Powiedziałem mu, że nie mieliśmy z tobą kontaktu od kilku dni.
– Wszystko to z pewnością pasuje do układanki – skwitował Knoll.
– Jakiej układanki? – zapytała Monika.
Ojciec uśmiechnął się szeroko do córki.
– Być może nadeszła już pora, kochanie, żebyś się dowiedziała o wszystkim. Co o tym sądzisz, Christianie?
Monika sprawiała wrażenie urażonej. Uwielbiał patrzeć na jej zmieszanie. Niech wie, suka, że nie dopuszczają jej do wszystkiego.
Fellner wysunął jedną z szuflad i wyciągnął z niej gruby segregator.
– Razem z Christianem śledziliśmy to całymi latami.
Rozłożył na biurku bogaty zbiór wycinków z gazet oraz artykułów z czasopism.
– Do pierwszej śmierci, o której wiemy, doszło w 1957 roku. To był reporter z jednej z moich gazet wychodzących w Hamburgu. Przyjechał tu przeprowadzić wywiad.
– Zaspokoiłem jego ciekawość, otrzymał ode mnie mnóstwo informacji, a tydzień później został potrącony przez autobus w Berlinie. Świadkowie twierdzą, że ktoś go popchnął.
– Następna śmierć zdarzyła się dwa lata później. Kolejny reporter. Włoch. Auto zepchnęło go z alpejskiej szosy Kolejne dwa zgony w 1960 roku, przedawkowanie narkotyków oraz napad rabunkowy ze skutkiem śmiertelnym. Między 1960 a 1970 rokiem w całej Europie zginęło ponad tuzin ludzi.
Dziennikarze. Ludzie z ubezpieczeń. Policyjni detektywi.
Przyczyny ich śmiertelnych zejść sięgały od rzekomych samobójstw po trzy niekwestionowane morderstwa.
– Moja droga, wszyscy ci ludzie poszukiwali Bursztynowej Komnaty. Poprzednicy Christiana, moi dwaj pierwsi detektywi, śledzili uważnie prasę. Wszystko, co mogło się z tym wiązać, poddawane było skrupulatnej analizie. W siódmej i ósmej dekadzie dwudziestego stulecia tragiczne przypadki przestano odnotowywać. Wiemy zaledwie o sześciu w ciągu dwudziestu lat. Ostatni przytrafił się polskiemu reporterowi trzy lata temu podczas eksplozji w kopalni – kontynuował Fellner, po czym spojrzał na Monikę. – Nie znam dokładnej lokalizacji, ale z całą pewnością wiem, że było to w pobliżu miejsca wybuchu, w którym o mały włos nie zginął Christian.
– Idę o zakład, że to ta sama kopalnia – wtrącił Knoll.
– To bardzo dziwne, nie sądzisz? Christian odnajduje nazwisko Karola Borii w Sankt Petersburgu. Następną rzeczą, o której się dowiadujemy, jest zgon Borii, a wkrótce potem jego przyjaciela. Kochanie, Christian i ja od dawna jesteśmy przekonani, że Loring wie znacznie więcej na temat Bursztynowej Komnaty niż chce ujawnić.
– Jego ojciec kochał bursztyn – skomentowała Monika. On tak samo.
– Josef był człowiekiem bardzo powściągliwym. Znacznie bardziej niż Ernst. Trudno było dociec, co myślał naprawdę.
– Rozmawiałem z nim wiele razy na temat Bursztynowej Komnaty. Kiedyś zaproponowałem mu nawet rodzaj joint venture - wspólne poszukiwania jantarowych boazerii aż do skutku. Ale odmówił. Było jednak w tej odmowie coś, co mnie zaniepokoiło. Zacząłem więc prowadzić to archiwum, sprawdzając wszystko, co tylko mogłem. I stwierdziłem, że liczba zgonów jest zbyt duża, by uznać to wszystko za zbieg okoliczności lub jedynie przypadek. Ostatnio Suzanne podjęła próbę pogrzebania żywcem Christiana. I zamierza zapłacić milion euro za informacje na temat przebiegu podziemnej eksploracji – kontynuował, kręcąc głową. – Powiedziałbym, że ślad, który uważaliśmy za prowadzący donikąd, zrobił się nagle bardzo gorący.
Monika wskazała gestem na wycinki prasowe rozłożone wachlarzem na biurku.
– Twoim zdaniem wszyscy ci ludzie zostali zamordowani?
– Czyż możesz sformułować jakiś inny logiczny wniosek? – odpowiedział pytaniem Fellner.
Monika podeszła do biurka i zaczęła kartkować artykuły.
– Trafiliśmy celnie z Borią, czy tak?
– Właśnie – dodał Knoll. – Chociaż pewności nie mam.
– Ale podjęcie przez nas tego tropu zmusiło Suzanne do zamordowania Czapajewa oraz próby wyeliminowania mnie.
– Miejsce tej podziemnej eksploracji może mieć duże znaczenie – podjął wątek Fellner. – Uważam, że nadszedł koniec sparingu. Christianie masz moje zezwolenie, na podjęcie działań, które uznasz za konieczne.
Monika spojrzała ze zdumieniem na ojca.
– Myślałam, że przekazałeś mi władzę.
– Musisz uszanować ostatnią słabostkę starego ojca uśmiechnął się Fellner. – Christian i ja pracowaliśmy nad tym całe lata. Czuję, że wreszcie trafiliśmy na właściwy trop.
– Proszę cię więc, kochanie, o udzielenie mi prerogatyw na sfinalizowanie tej sprawy.
Monika zdobyła się na kwaśny uśmiech, najwyraźniej niezadowolona z przebiegu rozmowy Ale cóż mogła powiedzieć? Nigdy otwarcie nie sprzeciwiła się ojcu, chociaż gdy był nieobecny, wielokrotnie zżymała się z powodu jego bezgranicznego opanowania. Fellner prezentował starą szkołę, w której mężczyźni rządzili, a kobiety rodziły dzieci. Zarządzał finansowym imperium, które zdominowało europejski rynek mediów. O jego względy zabiegali politycy oraz przemysłowcy.
Jednak ani żona, ani syn już nie żyli; jedyną osobą noszącą jego nazwisko pozostała Monika. W tej sytuacji był zmuszony do wychowania jej na kobietę, która będzie bardziej męska niż przeciętny mężczyzna. Na szczęście była bardzo stanowcza. I bystra.
– Oczywiście, tato; jak sobie życzysz.
Fellner wyciągnął ręce i ujął dłonie córki.
– Wiem, że tego nie akceptujesz. Ale kocham cię za posłuszeństwo.
– To coś nowego – nie mógł się powstrzymać Knoll.
Monika spojrzała na niego ze złością.
– Masz rację, Christianie – zachichotał Fellner. – Znasz ją dobrze. Wy dwoje stanowicie zgrany zespół. – Monika, udając obojętność, rozsiadła się wygodnie w fotelu. – Christianie, wracaj do Stod i sprawdź, co się tam dzieje. Potraktuj Suzanne tak, jak uznasz za stosowne. Zanim umrę, pragnę tak czy inaczej poznać losy Bursztynowej Komnaty. Jeśli będziesz miał jakieś skrupuły, przypomnij sobie kopalniany chodnik oraz twoje dziesięć milionów euro.
Knoll wstał.
– Z pewnością o tym nie zapomnę.
STOD
13.45
Sala recepcyjna hotelu „Garni” była pełna. Paul stał obok Rachel, obserwując, jak rozwija się sytuacja. Gdyby wystrój wnętrza odgrywał jakąkolwiek rolę, miła atmosfera w pomieszczeniu sprzyjałaby Waylandowi McKoyowi. Kolorowe mapy Niemiec oprawione w grube ramy wisiały na ścianach wyłożonych boazerią z dębowego drewna. Migocące mosiężne żyrandole, gładkie i ciemne zabytkowe krzesła oraz oryginalny perski dywan podkreślały rangę spotkania.
Na krzesłach zasiadło pięćdziesiąt sześć osób. Ich twarze były jednocześnie zaciekawione i zmęczone. Przewieziono ich tu prosto z Frankfurtu; cztery godziny wcześniej przylecieli z Ameryki. Rozpiętość wieku była znaczna: od wczesnej trzydziestki po niemal sześćdziesiątkę. Różnili się również kolorem skóry Większość reprezentowała rasę białą, ale były dwie pary czarnoskóre, obie w starszym wieku, oraz małżeństwo Japończyków. Na twarzach wszystkich malowała się żądza dobrych wieści.
McKoy i Grumer wraz z piątką robotników zatrudnionych do drążenia chodnika stali na podeście w długim pomieszczeniu. Ustawiono tam też telewizor podłączony do kamery wideo. Dwóch posępnych mężczyzn zasiadło z tyłu z notatnikami w rękach; wyglądali na reporterów. Łowca skarbów nie chciał ich wpuścić do środka, ale obaj wyciągnęli legitymacje niemieckiej agencji informacyjnej, która także wykupiła prawa do relacji i uparli się, że zostaną.
– Uważaj na to, co będziesz mówić – ostrzegł go Paul.
– Witam naszych wspólników – rozpoczął McKoy z uśmiechem kaznodziei występującego przed kamerami.
– Gwar ucichł. – Na zewnątrz przygotowaliśmy dla was kawę, soki oraz ciastka z owocami. Wiem, że macie za sobą długą podróż i jesteście zmęczeni. Odczuwacie to cholerne wyczerpanie po długim locie pasażerskim odrzutowcem, prawda? Ale jestem pewien, że z niecierpliwością oczekujecie na relację o tym, jak się mają sprawy.
Bezpośrednia forma była pomysłem Paula. McKoy chciał grać na zwłokę, jednak zaangażowany przezeń prawnik wyperswadował mu to rozwiązanie, argumentując, że wzbudzi jedynie nieufność.
– Mów tonem przyjaznym i łagodnym – instruował. Żadnych „pierdolcie się” czy innych wyrażeń nieparlamentarnych, których używałeś wczoraj, zgoda?
McKoy go zapewniał, że wie, co to dobre maniery; ponadto ukończył kursy uczące publicznego przemawiania.
– Wiem, jakie pytanie ciśnie się wam na usta. Czy coś już znaleźliśmy? Nie, jeszcze nie. Ale wczoraj poczyniliśmy razem duży krok naprzód – oznajmił, wskazując gestem chudego Niemca. – Przedstawiam wam Alfreda Grumera.
Herr Doktor, jak go nazywamy, jest profesorem historii sztuki na uniwersytecie w Moguncji i naszym ekspertem zatrudnionym na stałe w czasie podziemnych poszukiwań. Oddam mu głos, by wyjaśnił wam szczegóły tego, co się dotąd wydarzyło.
Grumer wystąpił naprzód. Wyglądał na klasycznego zaniedbanego profesora w swojej tweedowej marynarce, sztruksowych spodniach i krawacie z dzianiny Stał z prawą ręką w kieszeni spodni, trzymając lewą swobodnie opuszczoną.
– Zamierzam powiedzieć państwu parę słów o przebiegu tego przedsięwzięcia – rozpoczął z rozbrajającym uśmiechem. – Grabieże dzieł sztuki mają za sobą wielowiekową tradycję. Już starożytni Grecy i Rzymianie pozbawiali posiadanych skarbów podbite przez siebie nacje. W dwunastym i trzynastym wieku krzyżowcy łupili bez litości Europę południowo-wschodnią oraz Bliski Wschód. Kościoły i katedry zachodniej Europy do dziś pełne są zagrabionych wtedy dzieł sztuki.
W wieku.siedemnastym zaczęto posługiwać się bardziej cywilizowanymi metodami. Po militarnej porażce wielkie koronne kolekcje (albowiem w tamtych czasach muzea jeszcze nie istniały) były raczej nabywane niż rozkradane. Podam przykład. Kiedy w 1757 roku armia carska okupowała Berlin, kolekcja Fryderyka II nie została nawet tknięta. Pokuszenie się o nią uważane byłoby za barbarzyństwo nawet przez Rosjan, którzy w oczach reszty Europy uchodzili za barbarzyńców.
Największym grabieżcą w dziejach był najprawdopodobniej Napoleon. Opróżnił do czysta muzea Niemiec, Hiszpanii i Włoch, by zapełnić sale wystawowe Luwru. Po klęsce pod Waterloo na Kongresie Wiedeńskim w 1815 roku zobowiązano Francję do zwrotu zrabowanych dzieł sztuki. Część z nich rzeczywiście zwrócono, ale wiele pozostało w rękach Francuzów i wciąż można je podziwiać w Paryżu.
Paul był zafascynowany prezentacją Grumera. Niczym doświadczony nauczyciel, mówił interesująco i trzymał się tematu. Zebrani pozostawali najwyraźniej pod wrażeniem jego rozległej wiedzy fachowej.
– Wasz prezydent Lincoln podczas wojny secesyjnej wydał rozporządzenie nakazujące ochronę dzieł sztuki, bibliotek, zbiorów naukowych oraz cennych instrumentów znajdujących się na terenach skonfederowanego Południa.
W 1874 roku na konferencji w Brukseli zgłoszono podobną propozycję. Car Rosji Mikołaj II zaproponował nawet dalej idące projekty ochrony, które zaakceptowano w Hadze w 1907 roku. Uchwalone konwencje nie były jednak przestrzegane w kolejnych dwóch wojnach światowych.
Hitler zignorował całkowicie konwencję haską i postępował dokładnie tak jak Napoleon. Naziści stworzyli cały aparat administracyjny, który zajmował się wyłącznie grabieżą. Wódz Trzeciej Rzeszy zamierzał wznieść niezwykłą budowlę: Muzem Führera. W założeniu miało ono być największą w świecie ekspozycją dzieł sztuki. Zamierzano je usytuować w austriackim Linzu. Hitler nadał temu przedsięwzięciu nazwę Sonderauftrag Linz. „Misja specjalna Linz”.
Obiekt miał być sercem Trzeciej Rzeszy, zaprojektowanym przez samego wodza.
Grumer zrobił krótką pauzę, by słuchacze poukładali sobie w głowach przekazane informacje.
– Grabież dzieł sztuki przez Hitlera służyła wszelako innemu celowi. Osłabiała morale wroga, a przede wszystkim Rosjan. Carskie posiadłości wokół ówczesnego Leningradu były plądrowane na oczach okolicznych mieszkańców Od czasów Gotów i Wandali Europa nie była świadkiem tak barbarzyńskiego traktowania kulturowego dziedzictwa. Muzea w Niemczech zapełniły się zrabowanymi arcydziełami, głównie te w Berlinie. W ostatnich latach wojny, gdy Rosjanie i Amerykanie zbliżali się z obu stron, zbiory z berlińskiego Muzeum Cesarza Fryderyka ewakuowano pociągiem, który wyruszył na południe w kierunku gór Harzu. Do tego regionu, w którym właśnie się znajdujecie.
Nagle na ekranie telewizora pojawiło się panoramiczne ujęcie górskiego pasma. Grumer za pomocą pilota zatrzymał obraz na ujęciu przedstawiającym zalesioną scenerię.
– Naziści uwielbiali chować rzeczy pod ziemią. Góry Harzu, które nas tu otaczają, były wykorzystywane w tym celu intensywnie, gdyż podziemne magazyny znajdowały się niedaleko Berlina. Przykłady tego, co zostało odnalezione po wojnie, potwierdzają tę hipotezę. Niemiecka kolekcja narodowa, licząca miliony woluminów, obrazów najprzeróżniejszych szkół i stylów oraz całe tony rzeźb, została ukryta.
Chyba najdziwniejszy taki ładunek odkryto niedaleko stąd.
Odział amerykańskich żołnierzy złożył raport o znalezieniu świeżo wzniesionego muru grubości blisko dwóch metrów, ciągnącego się pięćset metrów w głąb masywu góry. Mur rozebrano, a po jego drugiej stronie znajdowały się zaryglowane stalowe wrota.
Paul obserwował twarze inwestorów Słuchali wykładu w całkowitym skupieniu. Jego również pochłonął on bez reszty.
– W środku Amerykanie znaleźli cztery ogromne skrzynie. Jedna z nich ozdobiona była nazistowskimi symbolami, z boku widniało nazwisko Adolfa Hitlera. Trzy pozostałe udekorowane były wojskowymi sztandarami. Znaleziono ponadto kunsztownej roboty berło i jabłko, dwie korony oraz miecz.
Wszystko zostało zaaranżowane jak w teatrze i przypominało grobowiec. Wyobraźcie sobie, co pomyśleli żołnierze.
Zapewne byli przekonani, że natrafili na grobowiec Hitlera.
A jednak okazało się to grą pozorów. W tych skrzyniach wyglądających jak trumny spoczywały doczesne szczątki feldmarszałka von Hindenburga i jego małżonki, Fryderyka Wielkiego oraz Fryderyka Wilhelma I.
Grumer nacisnął guzik pilota i włączył wideo. Kolorowy obraz przedstawiał teraz wnętrze podziemnej pieczary McKoy podjechał wcześniej do miejsca prac eksploracyjnych i nakręcił oraz zmontował nowy film, mając zastąpić ten nakręcony poprzedniego dnia, z nadzieją, że w ten sposób zaciekawi partnerów i zyska nieco na czasie. Grumer korzystał teraz z tego materiału, wyjaśniając przebieg drążenia chodnika, obecność trzech samochodów ciężarowych oraz ludzkich ciał. Pięćdziesiąt sześć oczu zauroczonych wpatrywało się w ekran.
– Odnalezienie tych trzech ciężarówek jest niezwykle intrygujące. Nie ulega wątpliwości, że w jaskini przechowywano coś, co miało ogromną wartość. Tego typu samochody ciężarowe były w czasie wojny niezwykle cenne i pozostawienie aż trzech z nich pod ziemią oznacza, że szło o wielką stawkę. Pięć ludzkich szkieletów dodaje niesamowitości temu odkryciu.
– Co znaleźliście we wnętrzu ciężarówek? – padło pierwsze pytanie z audytorium.
McKoy zrobił krok do przodu.
– Są puste.
– Puste?! – odezwało się z niedowierzaniem kilka głosów naraz.
– Właśnie. Wszystkie trzy platformy okazały się puste potwierdził McKoy i gestem polecił Grumerowi, by włożył kolejną kastę wideo.
– Nie ma w tym nic niezwykłego – podjął Herr Doktor.
Na ekranie zmaterializował się nowy obraz: wnętrze jaskini, które zostało celowo pominięte na pierwszej kasecie.
– Widzimy tu drugie wejście do pieczary – wyjaśnił Grumer, wskazując ekran. – Zakładamy, że za nim znajduje się kolejna komora. Teraz przystąpimy do drążenia właśnie tam.
– Chcecie nam powiedzieć, że na ciężarówkach niczego nie znaleźliście? – zapytał starszy mężczyzna.
Paul zrozumiał, że zaczynają się schody. Pytania. Rzeczywistość. Jednak przećwiczyli wszystkie możliwe tematy; on i Rachel przygotowali McKoya, trenując z nim krzyżowy ogień pytań, jakiemu poddaje się świadków. Paul zaakceptował hipotezę o istnieniu drugiej pieczary. Do diabła, przecież mogła tam być! Któż to wie? Przynajmniej na kilka dni wspólnicy zostaną uspokojeni – do czasu, kiedy ekipa poszukiwacza skarbów przekopie się do drugiego wyjścia, rozwiewając wszelkie złudzenia.
McKoy zręcznie unikał podejmowania rękawicy, odpowiadając na każde pytanie wyczerpująco i z uśmiechem na twarzy. Mówił prawdę. Potrafił zapanować na emocjami tłumu. Wzrok Paula nieustannie omiatał rozległą salę, usiłując ocenić reakcje poszczególnych osób.
Na razie szło nie najgorzej.
Większość zebranych wydawała się usatysfakcjonowana wyjaśnieniami.
Zauważył kobietę, która wsunęła się niepostrzeżenie do środka i stanęła na samym końcu sali, przy podwójnych drzwiach prowadzących do holu. Była niska, miała blond włosy średniej długości. Trzymała się w cieniu, co utrudniało rozpoznanie rysów twarzy. Jednak wydała mu się znajoma.
– Jest tu z nami Paul Cutler, mój prawny doradca – oznajmił McKoy.
Obrócił się na dźwięk własnego nazwiska.
– Pan Cutler pozostaje do dyspozycji Herr Doktora Grumera oraz mojej, gdybyśmy napotkali problemy prawne związane z podziemną eksploracją. Nie spodziewamy się ich, ale pan Cutler, prawnik z Atlanty, wspaniałomyślnie zaoferował nam swój czas.
Uśmiechnął się do zebranych; niezbyt zadowolony z tej zdawkowej prezentacji, jednocześnie nie potrafił zdobyć się na powiedzenie czegokolwiek. Podziękował przybyłym za uwagę i spojrzał znów w kierunku drzwi.
Kobieta zniknęła.
Suzanne wymknęła się ukradkiem z hotelu. Widziała i słyszała dostatecznie dużo. McKoy, Grumer oraz oboje Cutlerowie byli tu i najwyraźniej mieli mnóstwo roboty.
Jeśli dobrze policzyła, pięciu robotników również było na sali. Według informacji Herr Doktora na liście płac pozostawały jeszcze dwie osoby, pełniące prawdopodobnie straż w kopalni.
Wychwyciła krótkie spojrzenie Paula Cutlera, nie obawiała się jednak, że ją pozna. Jej wygląd różnił się bardzo od tego, który mógł zapamiętać z ubiegłego tygodnia, gdy odwiedziła go w biurze w Atlancie. Na wszelki wypadek stała w cieniu i nie była na sali dłużej niż kilka chwil, by zobaczyć, co się dzieje i policzyć, kogo trzeba. Skorzystała z okazji, by zajrzeć do hotelu „Garni”, nie dowierzała jednak Alferdowi Grumerowi. Był zbyt niemiecki, zbyt zachłanny.
Milion euro? Głupiec, coś sobie ubrdał. Czy naprawdę uważał jej mocodawcę za tak wielkiego naiwniaka?
Na zewnątrz podbiegła do swego porsche i odjechała pędem w kierunku wschodnim, do kopalni. Zaparkowała w gęstym lesie około pół kilometra od celu. Szybko pokonała dzielący ją dystans, natrafiła na szopę i wejście do podziemnego wyrobiska. W polu widzenia nie było żadnych samochodów ani ludzi.
Zakradła się do stojącego otworem szybu i ruszyła szlakiem wytyczonym przez świecące żarówki do pogrążonego częściowo w mroku korytarza. Trzy belki z halogenowymi reflektorami były ciemne; światło dobiegało z położonej dalej pieczary Wspięła się na palcach i sprawdziła temperaturę nad jedną z lamp. Powietrze było ciepłe. Spojrzała w dół i spostrzegła, że kable od trzech belek oświetleniowych są wyciągnięte z gniazd wtykowych.
W cieniu po drugiej stronie galerii zauważyła sylwetkę człowieka leżącego na brzuchu. Podeszła bliżej. Na piasku leżał mężczyzna w kombinezonie. Sprawdziła puls. Słaby, ale wyczuwalny.
Zajrzała do wnętrza pieczary przez szczelinę w skałach.
Na przeciwległej ścianie tańczył cień. Przykucnęła i wsunęła się do środka. Żaden cień nie zdradzał jej obecności, piasek drobny jak proch tłumił odgłosy kroków. Zdecydowała się nie wyciągać broni do chwili, gdy się przekona, kto wszedł tu przed nią.
Podeszła do najbliższej ciężarówki i przykucnęła pod podwoziem. Przy stojącym najdalej samochodzie dostrzegła nogi oraz buty Ruszyły w prawo. Powoli, bez pośpiechu. Ten ktoś z pewnością nie zauważył jej obecności. Siedziała nieruchomo, zdecydowana nie opuszczać kryjówki.
Nogi zatrzymały się z tyłu platformy położonej najdalej ciężarówki.
Usłyszała trzask rozdzieranej plandeki. Kimkolwiek był ten ktoś, lustrował wnętrze ciężarowego auta. Wykorzystała ten moment, przesunęła się do przodu pierwszego samochodu i sprintem pokonała odległość do maski drugiego auta.
Śledzonego miała teraz po przekątnej. Ostrożnie zerknęła w kierunku postaci oddalonej o jakieś sześć metrów.
Christian Knoll.
Poczuła, jak przenika ją zimny dreszcz.
Knoll sprawdził platformę ostatniej ciężarówki. Pusta. Te samochody zostały przez kogoś opróżnione. Ani w kabinach, ani na platformach nie było niczego. Ale kto mógł to zrobić? McKoy? Niemożliwe. Usłyszałby w mieście o sensacyjnym znalezisku. Pozostałyby też jakieś ślady. Deski po skrzyniach. Materiał wyściełający. Tu jednak nie było nic.
No i czy McKoy pozostawiłby miejsce prac eksploracyjnych pod strażą jednego tylko, łatwego do pokonania mężczyzny, gdyby znalazł tu dzieła sztuki warte krocie? Bardziej logiczne się wydawało, że ciężarówki były już puste, gdy poszukiwacz skarbów z Ameryki przebił się przez skały do pieczary.
Ale kto i kiedy zdołał je opróżnić?
A te ciała? Czy byli to grabieżcy sprzed paru dziesiątków lat? Być może. Nie zdziwiłoby go to nadmiernie. Liczne z podziemnych wyrobisk w górach Harzu zostały splądrowane, przeważnie przez żołnierzy amerykańskich i sowieckich, którzy okupowali te obszary. Niektóre ogołocili później rabusie i łowcy skarbów, zanim rząd objął te obszary kontrolą.
Podszedł do jednego z ciał i spoglądał w dół na poczerniałe kości. Scenariusz wydarzeń wydał mu się osobliwy. Dlaczego Danzer interesowała się tym, co najwyraźniej nie kryło żadnych skarbów? Interesowała się aż tak, by opłacać tajnego informatora, który żądał, bagatela, miliona euro jako zaliczki za informację.
Jaką informację?
Nagle coś go zaniepokoiło. Ufał swojemu instynktowi.
Temu, który w Atlancie podpowiedział mu, że Danzer jest na jego tropie. Teraz czuł, że w jaskini oprócz niego jest ktoś jeszcze.
Postanowił poruszać się dalej, jak gdyby nigdy nic. Nagły ruch mógł wystraszyć nieproszonego gościa. Ruszył wolnym krokiem wzdłuż ciężarówki, manewrując tak, by zagrodzić temu komuś drogę odwrotu, stając między nim a wyjściem.
Intruz świadomie unikał światła lamp, nie chcąc, by cień zdradził jego obecność. Zatrzymał się i przyklęknął, szukając wzrokiem nóg i stóp pod którąś z trzech ciężarówek.
Niczego nie dostrzegł.
Suzanne stała wyprostowana przed jednym z pękniętych kół.
Patrzyła, jak Knoll przemieszcza się w głąb jaskini, potem usłyszała, że się zatrzymał. Nie czynił nic, by wytłumić odgłos kroków; to ją zaniepokoiło. Czyżby wyczuł jej obecność? Tak jak wtedy w Atlancie? Być może szperał teraz wzrokiem pod ciężarówkami, podobnie jak ona chwilę wcześniej. Jeśli tak, nie zobaczył niczego. Jednak wahał się zbyt długo. Nie była przyzwyczajona do takiego wyrachowania. Większość jej przeciwników nie była równie przebiegła jak Christian Knoll. Z chwilą, gdy się upewni, że to ona, będzie mógł odpłacić jej za wszystko, a było tego piekielnie dużo. Z pewnością wiedział już o Czapajewie, a także o tym, że tamta kopalnia była zasadzką. Bez wątpienia zawęził listę podejrzanych o te ekscesy.
Fakt, że Knoll przemierzał jaskinię w poprzek, niepokoił ją nad wyraz.
Usiłował złapać ją w sidła. Sukinsyn, wie.
Wyciągnęła sauera, jej palec dotknął spustu.
Knoll szarpnął prawą ręką i uwolnił sztylet z pochwy. Objął dłonią rękojeść z nefrytu i był gotów. Raz jeszcze zerknął pod ciężarówki. Żadnych stóp. Ten ktoś z pewnością stał za kołami. Postanowił ruszyć do akcji. Przeskoczył nagle obok zardzewiałej maski najbliższej ciężarówki i znalazł się po jej drugiej stronie.
Suzanne Danzer stała o sześć metrów od niego, przytulona do obręczy i opony tylnego koła. Podniosła pistolet i wymierzyła. Doskoczył do kabiny ciężarówki stojącej obok. Dwa pociski z przytłumionym hukiem opuściły lufę; kule odbiły się od skalnej ściany.
Podniósł się i zamachnął sztyletem.
Suzanne, spodziewając się ataku nożem, rzuciła się na ziemię.
Sztylet to był znak firmowy Knolla. Dostrzegła w świetle błysk ostrza, gdy znalazła się na ziemi. Zdawała sobie sprawę, że tylko na moment skrył się przed strzałami. Natychmiast się wyprostował, uniósł dłoń i cisnął sztylet w jej kierunku.
Na szczęście była na to przygotowana.
Sztylet świsnął obok niej i przeciął zbutwiałą plandekę najbliższej ciężarówki, wbijając się przez cienką warstwę tkaniny aż po rękojeść. Za parę sekund Knoll znów przystąpi do natarcia. Oddała następny strzał w jego kierunku. Kolejny raz kula trafiła w skalną ścianę.
– Nie tym razem, Suzanne – wycedził Knoll przez zęby Teraz jesteś moja.
– Nie masz już broni.
– Jesteś pewna?
Spojrzała na pistolet, zastanawiając się, ile pocisków zostało jeszcze w magazynku. Cztery? Wzrokiem omiatała pieczarę, a jednocześnie intensywnie myślała. Knoll znajdował się między nią a wyjściem. Musiała wymyślić coś, co pochłonie uwagę skurwiela dostatecznie długo, by mogła wyrwać się z potrzasku. Patrzyła badawczo na skalne ściany, ciężarówki i światła.
Światła.
Ciemność będzie jej sojusznikiem.
Szybkim ruchem wyciągnęła z broni napoczęty magazynek i założyła pełny. Teraz miała siedem strzałów. Wymierzyła w najbliższą belkę z lampami i wystrzeliła. Lampy eksplodowały, rozsiewając snop elektrycznych iskier i dym. Wstała i ile sił w nogach popędziła w kierunku wyjścia, oddając po drodze strzał ku drugiej belce oświetleniowej. Znów nastąpił wybuch i rozbłysk; potem lampy zgasły i pieczara pogrążyła się w całkowitych ciemnościach. Wytyczyła kierunek biegu w ostatnim błysku światła i miała tylko nadzieję, że uda jej się pobiec prosto.
Jeśli nie, uderzy w skalną ścianę.
Knoll zerwał się i popędził w stronę sztyletu, gdy eksplodowała pierwsza belka oświetleniowa. Zrozumiał, że pozostało mu tylko kilka sekund; ponadto Danzer miała rację, brak sztyletu czynił go bezbronnym. Pistolet bardzo by się mu przydał.
Jednak lekkomyślnie zostawił swój CZ-75B w hotelowym pokoju, sądząc, że podczas krótkiego zwiadu nie będzie go potrzebował. Tak naprawdę wolał cichą klingę niż pistolet, ale piętnaście pocisków byłoby teraz nieocenione.
Wyciągnął sztylet z brezentowej plandeki i zawrócił.
Danzer pędziła sprintem w kierunku otworu prowadzącego do chodnika. Szykował się do następnego rzutu.
Eksplozja drugiej belki oświetleniowej oślepiła go kompletnie.
Jaskinia pogrążyła się w nieprzeniknionym mroku.
Suzanne biegła prosto przed siebie i szczęśliwie trafiła w szczelinę prowadzącą ku chodnikowi oświetlonemu żarówkami. Skoncentrowała się na najbliższym rozżarzonym punkcie i znów popędziła prosto przed siebie, potem wbiegła w wąski korytarz, rozbijając pistoletem żarówki i wygaszając tym samym świetlisty szlak.
Oślepiony drugą feerią iskier Knoll zamknął oczy i przez chwilę stał spokojnie. Monika nazywała Danzer „małą, myszatą kreaturą”.
Jakże się myliła. Suzanne była naprawdę piekielnie niebezpieczna.
Gryzący zapach spalonych przewodów elektrycznych wypełnił jego nozdrza. W ciemnej pieczarze zaczęło robić się chłodno. Otworzył oczy Smolista czerń powoli rzedła, nawet rozróżniał kontury. Z tyłu za szczeliną wejściową i dalej następowały kolejne rozbłyski, żarówki jedna po drugiej były roztrzaskiwane.
Pobiegł w tamtą stronę.
Suzanne pędziła co tchu w kierunku światła. Za sobą słyszała zbliżającego się Knolla. Musiała biec, ile sił w nogach.
Wreszcie w świetle pochmurnego popołudnia pobiegła przez gęsty las w stronę samochodu. Miała nadzieję, że zachowała wystarczającą przewagę nad Knollem, by zdążyć dobiec bezpiecznie do auta. Gdy i on wyjdzie z szybu, może nie od razu się zorientuje, w którym kierunku kontynuować pościg.
Biegła zygzakiem między wysokimi sosnami, przez gęste zarośla paproci. Oddychała ciężko, rozkazując nogom, by nie przestały się poruszać. Przychodziło im to z trudem.
Knoll wypadł pędem z tunelu i szybko rozejrzał się po okolicy Na prawo, pośród drzew, w odległości około pięćdziesięciu metrów, mignęła mu kolorowa plama. Chwilę później dostrzegł biegnącą postać.
Kobieta.
Danzer.
Ruszył sprintem w jej kierunku, ściskając w dłoni sztylet.
Suzanne ostatkiem sił dobiegła do porsche i wskoczyła do środka. Uruchomiła silnik, wrzuciła szybko jedynkę i nacisnęła gaz do dechy. Opony w pierwszej chwili się poślizgnęły, potem jednak chwyciły podłoże i auto szarpnęło do przodu.
We wstecznym lusterku dostrzegła sylwetkę Knolla ze sztyletem w ręku.
Dojechała pędem do szosy, zatrzymała się i wystawiła głowę przed okno. Filuternie zasalutowała i odjechała, z każdą chwilą nabierając prędkości.
Knoll niemal uśmiechnął się na widok tego gestu. Zrewanżowała się za szydercze pozdrowienie na lotnisku w Atlancie.
Prawdopodobnie była z siebie dumna, zadowolona z udanej ucieczki i kolejnego nad nim zwycięstwa.
Sprawdził zegarek. Czwarta trzydzieści po południu.
To bez znaczenia.
Wiedział dokładnie, gdzie Suzanne będzie za sześć godzin.
16.45
Paul przyglądał się, jak ostatni ze wspólników wychodził z sali konferencyjnej. McKoy posyłał każdemu uśmiech, wymieniał uścisk dłoni i zapewniał, że sprawy przyjmą jeszcze dobry obrót. Wyglądał na zadowolonego. Spotkanie miało całkiem udany przebieg. Przez blisko dwie godziny odpierali pytania, okraszając odpowiedzi romantycznymi wzmiankami o chciwych nazistach i zapomnianych skarbach, wykorzystując historię jak narkotyk, którym zaspokajali zapotrzebowanie inwestorów na sensację.
McKoy podszedł do niego.
– Ten pieprzony Grumer był całkiem dobry, co?
Paul, Rachel i poszukiwacz skarbów zostali teraz sami.
Partnerzy udali się na górę, każdy do swojego pokoju. Herr Doktor opuścił ich przed paroma minutami.
– Grumer doskonale panował nad salą – oznajmił Paul. – Ale mimo wszystko nie jestem zadowolony z tej gry na zwłokę.
– Któż tu gra na zwłokę? Mam zamiar przebić się przez drugie wyjście, a ono rzeczywiście może prowadzić do drugiej komory.
Rachel zmarszczyła brwi.
– Twój geologiczny radar przewidział taką możliwość?
– Niech mnie cholera, jeśli wiem, Wysoki Sądzie.
Sędzia Cutler przyjęła to rubaszne wyznanie z uśmiechem. Towarzystwo McKoya wydawało się jej odpowiadać; jego obcesowość i ostry język nie różniły się aż tak bardzo od stosowanych przez nią środków wyrazu.
– Przewieziemy jutro grupę do kopalni i pozwolimy im napatrzeć się do syta – zaproponował Wayland. – Dzięki temu powinniśmy zyskać kilka dni. Być może poszczęści się nam za drugim wejściem.
– A gruszki urosną na wierzbie – wtrącił z przekąsem Paul. – Jesteś w tarapatach, McKoy. Musimy przeanalizować twoje położenie od strony prawnej. Proponuję nawiązać kontakt z moją kancelarią i przesłać im tekst dokumentu, który rozesłałeś inwestorom.
McKoy westchnął ciężko.
– Ile będzie mnie to kosztować?
– Zaliczka dziesięć tysięcy. Opracujemy analizę prawną przy stawce dwieście pięćdziesiąt za godzinę. Później stawka według wypracowanych godzin, płatne na koniec miesiąca.
– Ty pokrywasz też koszty.
– W ten sposób pozbywam się swoich pięćdziesięciu tysięcy – tym razem Mckay westchnął jeszcze ciężej. – Miałem cholerne szczęście, że nie zdążyłem ich wydać.
Paul zastanawiał się, czy nie nadeszła pora, by Wayland dowiedział się o machlojkach Grumera. Czy powinien też poinformować go o literach wypisanych na piasku? Być może Herr Doktor wiedział, że pieczara została ogołocona ze skarbów i po prostu zachował dla siebie tę informację. Grumer wyznał poprzedniego dnia, że podejrzewał, iż odejdą z kwitkiem. Być może uda się zwalić całą winę na niego, obywatela obcego kraju; wtedy mogliby wystąpić wobec niego z uzasadnionymi roszczeniami: „Gdyby nie Grumer, McKoy nie podjąłby podziemnej eksploracji”. W ten sposób wspólnicy zostaliby zmuszeni do ścigania Grumera po niemieckich sądach.
Koszty rosłyby w zawrotnym tempie i w końcu przestałoby się im to opłacać. A takie komplikacje skłoniłyby niedźwiedzie do powrotu do matecznika.
– Jest jeszcze coś, o czym chciałbym… – zaczął Paul.
– Herr McKoy! – zawołał Grumer, wbiegając do sali konferencyjnej. – Doszło do wypadku na miejscu eksploracji.
Rachel dokonała oględzin głowy robotnika. Guz rozmiarów kurzego jaja sięgał poniżej jego gęstych brązowych włosów.
Ona, Paul oraz McKoy znajdowali się w podziemnej pieczarze.
– Stałem w tamtym miejscu – mężczyzna wskazał na zewnątrz. – Ostatnia rzecz, którą pamiętam, to nagła i nieprzenikniona ciemność.
– Widział pan kogoś albo słyszał coś? – spytał McKoy -Nie.
Robotnicy byli zajęci wymianą żarówek w belkach oświetleniowych. Jedna z lamp znów zaświeciła. Rachel obejrzała badawczo scenę wydarzeń. Rozbite lampki, zerwane żarówki w głównym chodniku, jedna z plandek rozcięta z boku u dołu.
– Facet zaszedł mnie od tyłu – kontynuował relację robotnik, pocierając tył głowy.
– Skąd wiesz, że to był facet? – zainteresował się McKoy.
– Widziałem go – odezwał się inny robotnik. – Byłem w szopie na zewnątrz, szykując się do obejścia pobliskich tuneli. Widziałem, jak z szybu wybiegła kobieta z pistoletem w dłoni. Po chwili wypadł ścigający ją mężczyzna. Z nożem.
– Oboje zniknęli w lesie.
– Pobiegłeś za nimi? – dopytywał McKoy.
– Cholera, nie.
– Do diabła, dlaczego?
– Płaci mi pan za drążenie skał, nie za bohaterskie wyczyny! W tunelu panowały egipskie ciemności. Wróciłem i przyniosłem latarkę. Wtedy znalazłem Dannyego. Leżał w chodniku.
– Jak wyglądała ta kobieta? – zapytał Paul.
– Blondynka, tak mi się wydaje. Niska. Szybka jak Struś Pędziwiatr.
Paul pokiwał głową.
– Była wcześniej w hotelu.
– Kiedy? – spytał McKoy.
– Kiedy ty i Grumer przemawialiście do zebranych.
Weszła na chwilę i zaraz potem się zmyła.
McKoy zrozumiał.
– Chciał się upewnić, że wszyscy zostaliśmy w hotelu.
– Na to wygląda – zgodził się Paul. – Przypuszczam, że jest to ta sama kobieta, która odwiedziła mnie w Atlancie.
– Zmieniła wygląd, ale wydawała mi się znajoma.
– Prawnicza intuicja i tego typu pierdoły? – upewnił się Wayland.
– Coś w tym rodzaju.
– Przyjrzał się pan mężczyźnie? – Rachel skierowała pytanie do robotnika.
– Wysoki gość. Włosy blond. Z nożem w ręku.
– Knoll – stwierdziła autorytatywnie. Widok sztyletu w kopalnianym chodniku ponownie przemknął przed jej oczami. – Oni są tutaj, Paul. Oboje są tutaj.
Rachel czuła się z lekka zaniepokojona, gdy razem z Paulem zmierzali do swojego pokoju na drugiej kondygnacji. Jej zegarek wskazywał godzinę 20.10. Wcześniej Paul zadzwonił do Fritza Pannika, ale nie pozostało mu nic innego, jak nagrać wiadomość na automatycznej sekretarce. Powiedział o Knollu i kobiecie, o swoich podejrzeniach i poprosił inspektora, by ten oddzwonił. Jednak w hotelowej recepcji nie czekała na Paule żadna wiadomość.
McKoy się upierał, by oni też wzięli udział we wspólnej kolacji z inwestorami. Rachel to odpowiadało – im większy tłum, tym lepiej. Ona, Paul, McKoy oraz Grumer podzielili grupę między siebie. Rozmowy koncentrowały się na podziemnej eksploracji oraz domniemaniach, co uda się im znaleźć.
Myśli Rachel jednak przez cały czas krążyły wokół Knolla i tej kobiety.
– To było brudne – odezwała się teraz. – Musiałam uważać na każde słowo, by później nikt nie mógł stwierdzić, że został wyprowadzony w pole. Może wcale nie był to najlepszy pomysł?
Paul skręcił w korytarz prowadzący do ich pokoju.
– Ale teraz są zawładnięci przez ducha przygody.
– Jesteś szanowanym prawnikiem. A ja sędzią. McKoy przyczepił się do nas niczym rzep. Gdyby naciągnął tych ludzi, zostalibyśmy uznani za współwinnych. Twój tata zwykł mawiać, że jeśli nie potrafisz uciec wielkim psom, lepiej schowaj się na ganku. Jestem skłonna wycofać się z tej zadymy.
Z kieszeni wyciągnął klucz od pokoju.
– Nie sądzę, żeby McKoy komukolwiek złupił skórę. Im dłużej wczytuję się w ten dokument, tym bardziej uważam jego treść za niejednoznaczną, ale daleką od nabijania w butelkę.
Sądzę, że Wayland był naprawdę zszokowany tym, co znalazł w kopalni. Ale Grumer… cóż, on chyba coś jednak ukrywa.
Otworzył drzwi i zapalił światło.
W pokoju panował kompletny rozgardiasz. Szuflady wyciągnięte, drzwi szafy otwarte na oścież. Ktoś powywracał materace na druga stronę. Ich ubrania leżały rozrzucone na podłodze.
– Pokojówka chyba za dużo wypiła – zażartował Paul.
Rachel jednak nie było do śmiechu.
– Wcale cię to nie niepokoi? Ktoś przeszukiwał nasz pokój.
A niech to cholera! Listy taty. I ten portfel, który znalazłeś.
Paul zamknął drzwi. Zdjął płaszcz i jednym ruchem podciągnął poły koszuli. Pas z portfelem owinięty był wokół jego brzucha.
– Dość trudno je znaleźć w tym miejscu.
– Wielki Boże! Nigdy więcej nie skarcę cię za nadmiar przezorności, Paulu Cutler.
Opuścił poły koszuli.
– Kopie korespondencji mam w sejfie w biurze, tak na wszelki wypadek.
– Przewidywałeś, że może się stać coś takiego? Wzruszył ramionami.
– Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Po prostu chciałem być przygotowany. Teraz, gdy Knoll i ta kobieta są tutaj, wszystko może się zdarzyć.
– Może jednak powinniśmy się stąd wynieść. Sędziowska kampania wyborcza w domu nie wydaje mi się już tak paskudna. Marcus Nettles to pestka w porównaniu z tymi dwojgiem.
– Sądzę, że nadeszła pora, byśmy zrobili coś innego -powiedział Paul spokojnie.
Chwyciła w lot jego intencję.
– To prawda. Poszukajmy Waylanda.
Paul patrzył, jak McKoy napiera na drzwi. Rachel stała z tyłu za nim. Intensywność uderzeń olbrzyma wzmocniły trzy ogromne kufle piwa, które pochłonął wcześniej.
– Grumer, otwieraj te przeklęte drzwi! – wydzierał się McKoy.
Grumer wciąż miał na sobie elegancką koszulę oraz spodnie, w których był na kolacji.
– Co się dzieje, Herr McKoy? Czy zdarzył się kolejny wypadek?
McKoy wtargnął do pokoju, odsuwając Grumera na bok.
Paul i Rachel weszli za nim. Dwie nocne lampki słabo oświetlały pokój. Grumer najwidoczniej był pogrążony w lekturze. Rozłożony egzemplarz przetłumaczonego na angielski dzieła Polka Wpływ Flamandów na malarstwo niemieckiego renesansu leżał na łóżku. McKoy chwycił Grumera za koszulę i pchnął go mocno na twardą ścianę, sprawiając, że ramki obrazów zastukały.
– Jestem chamem z Karoliny Północnej. Teraz w dodatku nieźle wstawionym chamem z Karoliny Północnej. Być może nie wiesz, co to znaczy, ale zapewniam cię, że nie wróży ci nic dobrego. Naprawdę nie żartuję, Grumer. Do kurwy nędzy, nie żartuję! Cutler opowiedział mi o literach, które zacierałeś na piasku. Gdzie są zdjęcia?
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
McKoy rozluźnił uchwyt i walnął Niemca pięścią w żołądek. Chudzielec zgiął się w pół i z trudem łapał oddech.
– Spróbujmy zatem jeszcze raz – Wayland wyprostował go. – Gdzie są zdjęcia?
Herr Doktor nie mógł złapać powietrza, pluł żółcią, ale ręką wskazał łóżko. Rachel chwyciła książkę. Między kartkami był plik kolorowych zdjęć, na których widniały ludzkie szkielety oraz litery napisane na piasku.
McKoy pchnął Niemca na dywan i przystąpił do analizowania fotografii.
– Chcę wiedzieć, o co chodzi, Grumer. I, do diabła, po co?
Paul się zastanawiał, czy nie powinien udzielić mu reprymendy z powodu stosowania przemocy, ale doszedł do wniosku, że Grumer zasłużył na cięgi. Oprócz tego Wayland najprawdopodobniej wcale by go nie posłuchał.
– Dla pieniędzy Herr McKoy – wykrztusił w końcu Grumer.
– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które ci zapłaciłem, nie wystarczyło?
Grumer nie odpowiedział.
– Jeśli nie chcesz za chwilę pluć krwią, lepiej powiedz mi wszystko.
Chudzielec najwyraźniej przestraszył się groźby.
– Przed miesiącem skontaktował się ze mną pewien mężczyzna…
– Nazwisko!
– Nie powiedział, jak się nazywa – Grumer wciągnął powietrze.
Olbrzym szykował się do zadania następnego ciosu.
– Błagam… to prawda. Nie podał nazwiska; rozmawiał ze mną przez telefon. Przeczytał gdzieś, że jestem członkiem ekipy prowadzącej podziemną eksplorację i zaoferował mi dwadzieścia tysięcy euro za informacje. Nie widziałem w tym nic złego. Poinstruował mnie, że skontaktuje się ze mną kobieta imieniem Margarethe.
– I?
– Spotkałem się z nią wczoraj wieczorem.
– Czy ona lub pan przeszukaliście nasz pokój? – spytała Rachel.
– Zrobiliśmy to oboje. Była zainteresowana listami pani ojca.
– Powiedziała dlaczego? – zapytał McKoy.
– Nie. Ale wydaje mi się, że wiem – Grumer oddychał już w miarę normalnie, ale prawą dłonią pocierał żołądek i opierał się o ścianę. – Czy słyszał pan kiedyś nazwę Retter der Verlorenen Antiquitateri.
– Nie – odparł Wayland. – Oświeć mnie.
– To grupa złożona z dziewięciu osób. Ich tożsamość nie jest znana, ale wszyscy są bardzo zamożnymi miłośnikami sztuki. Zatrudniają tropicieli, własnych prywatnych detektywów; nazywają ich akwizytorami. Charakter ich działania odzwierciedla nazwa stowarzyszenia, która oznacza.Wybawcy Zaginionych Dzieł Sztuki”. Kradną tylko skarby, które zostały wcześniej skradzione przez innych. Wszyscy akwizytorzy pozostający na usługach członków stowarzyszenia rywalizują o nagrody Jest to wyrafinowana i kosztowna gra, ale jednak gra.
– Przejdź do meritum – ponaglał Wayland.
– Ta Margarethe, jak podejrzewam, jest akwizytorem.
– Nie powiedziała tego wprost ani nawet nie sugerowała, ale przypuszczam, że mam rację.
– A Christian Knoll? – spytała Rachel.
– Tak samo. Obydwoje starają się za wszelką cenę coś znaleźć.
– Mam coraz większą ochotę ponownie dać ci wpierdol – McKoy zaczął tracić cierpliwość. – Dla kogo pracuje Margarethe?
– Mogę tylko zgadywać, ale przypuszczam, że dla Ernsta Loringa.
Nazwisko nie uszło uwagi Paula; zauważył, że Rachel też drgnęła na jego dźwięk.
– Z tego, co powiedziałeś, wynika, że członkowie klubu zawzięcie ze sobą konkurują. Do odzyskania są tysiące zaginionych skarbów sztuki. Większość z czasów drugiej wojny światowej, ale wiele spośród nich wykradziono z muzeów i prywatnych kolekcji na całym świecie. Całkiem sprytne, mówiąc szczerze. Kraść ukradzione. Któż zgłosi to policji? – McKoy ruszył w stronę Grumera. – Nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę. Zmierzaj do cholernego sedna sprawy.
– Bursztynowa Komnata – odparł Grumer, z trudem łapiąc oddech.
– Każ mu wyjaśnić – Rachel trąciła w ramię Waylanda.
– To znów tylko moje domniemania. Bursztynowa Komnata opuściła Królewiec gdzieś między styczniem a kwietniem 1945 roku. Nikt nie wie tego na pewno. Źródła nie są zgodne. Erich Koch, gauleiter Prus Wschodnich, wywiózł bursztynową boazerię na bezpośredni rozkaz Hitlera.
– Koch był jednak protegowanym Hermanna Göringa, w rzeczywistości bardziej lojalnym wobec dowódcy Luftwaffe niż wobec Führera. Rywalizacja między Hitlerem a Göringiem w zakresie gromadzenia zagrabionych dzieł sztuki jest dobrze udokumentowana. Göring miał obsesyjną ideę stworzenia muzeum sztuki narodowej w Karinhall, swojej posiadłości.
– Hitler zastrzegł sobie prawo pierwszeństwa do wszystkich zagrabionych skarbów, ale rywal wielokrotnie zdołał go ubiec.
– W miarę upływu lat Hitler coraz bardziej przejmował się tym współzawodnictwem, co pochłaniało wiele czasu, który powinien poświęcić na inne sprawy. A Göring okazał się bardzo przedsiębiorczy i z zapałem gromadził dzieła sztuki…
– Cóż, do kurwy nędzy, ma to wspólnego z nami? – przerwał mu McKoy.
– Göring pragnął, by Bursztynowa Komnata stanęła w pełnej okazałości w Karinhall. Zdaniem niektórych to właśnie on, nie Hitler, wydał rozkaz wywiezienia jej z Królewca. Zależało mu na tym, żeby Koch bezpiecznie ukrył bursztynową boazerię przed Rosjanami, Amerykanami i Hitlerem. Ale dość powszechna jest też hipoteza, że Hitler odkrył ten plan i skonfiskował skarb, zanim dowódca Luftwaffe zdołał go ukryć.
– Tata miał rację – odezwała się nieoczekiwanie Rachel.
– Co masz na myśli? – Paul spojrzał na nią zdumiony.
– Opowiedział mi kiedyś o Bursztynowej Komnacie oraz o przesłuchaniach Göringa już po wojnie. Jedyne, co tamten powiedział, to że dał się ubiec Hitlerowi.
Potem opowiedziała im ojcowską historię o Mauthausen oraz o czterech niemieckich żołnierzach, których torturowano, dopóki nie umarli z zimna.
– Skąd masz te wszystkie informacje? – Paul zwrócił się do Grumera. – Mój teść zgromadził wiele artykułów na temat Bursztynowej Komnaty, ale w żadnym z nich nie padła wzmianka na temat tego, o czym przed chwilą powiedziałeś.
Świadomie nie powiedział „były teść”, Rachel zaś nie skorygowała swoim zwyczajem.
– Nie ma w tym nic dziwnego – wyjaśnił Grumer. – Zachodnia prasa rzadko zajmowała się Bursztynową Komnatą.
– Niewiele osób wie, co to w ogóle jest. Tylko badacze w Niemczech i Rosji przez długie lata studiowali jej dzieje. Słyszałem niejednokrotnie o tej wizycie Göringa w Mauthausen, ale nigdy nie była to relacja naocznego świadka, jak ta powtórzona teraz przez Frau Cutler.
– Jaki to ma związek z naszymi pracami eksploracyjnymi? – chciał ustalić McKoy.
– Jeden z dokumentów potwierdza, że jantarowa boazeria została załadowana na trzy ciężarówki, kiedy Hitler przejął nad nią kontrolę. Ciężarówki ruszyły na południe od Królewca i nikt już nigdy ich nie zobaczył. Były to duże auta ciężarowe…
– Na przykład marki Büssing NAG – dokończył Wayland.
Grumer przytaknął.
McKoy opadł na brzeg łóżka.
– Te trzy ciężarówki, które odnaleźliśmy? – zapytał nieco łagodniejszym tonem.
– Czy nie byłby to zbyt wielki zbieg okoliczności, jak pan sądzi?
– Ale ciężarówki są puste – zaprotestował Paul.
– Właśnie – podjął Grumer. – Być może Wybawcy Zaginionych Dzieł Sztuki dowiedzieli się wcześniej, gdzie ich szukać. Być może to właśnie wyjaśnia żywe zainteresowanie naszymi wykopaliskami obojga akwizytorów.
– Ale pan nie jest do końca pewny, czy Knoll i ta kobieta mają jakieś powiązania z tym stowarzyszeniem – powątpiewała Rachel.
– Rzeczywiście, nie mam, Frau Cutler. Ale Margarethe nie wygląda mi na niezależną kolekcjonerkę. Jakiś czas przebywała pani w towarzystwie Knolla. Czy nie odniosła pani wrażenia, że on pracuje dla kogoś?
– Knoll nie chciał mi powiedzieć, dla kogo.
– Co dodatkowo potwierdza hipotezę Grumera – ocenił McKoy.
Paul wyciągnął z kieszeni marynarki portfel znaleziony w pieczarze i wręczył go Grumerowi.
– Co powiesz o tym? – spytał i zrelacjonował, w jaki sposób wszedł w posiadanie tego przedmiotu.
– Pan znalazł to, czego ja szukałem. Informacje, których żądał zleceniodawca, miały dotyczyć wszelkich śladów pozostawionych później niż w roku 1945. Szukałem w pobliżu pięciu szkieletów, ale nie znalazłem. A to jest dowód, że pieczara została splądrowana dobrych kilka lat po wojnie.
– Na ocalałym skrawku karty jest coś napisane. O co tu chodzi?
Grumer przyjrzał się z bliska.
– To rodzaj zezwolenia czy licencji. Wydane w marcu 1951 roku. Ważne do 15 marca 1955 roku.
– I ta Margarethe chciała właśnie tego? – zapytał Wayland.
– Zamierzała sowicie zapłacić za takie znalezisko – przytaknął Grumer.
McKoy przeczesał włosy palcami. Wyglądał na wycieńczonego. Grumer wykorzystał ten moment i podjął próbę usprawiedliwienia się.
– Herr McKoy, nie miałem pojęcia, że pieczara jest splądrowana. Byłem równie podekscytowany jak pan, kiedy się do niej przebiliśmy. Jednak coraz wyraźniej odczytywałem negatywne sygnały. Żadnych ładunków wybuchowych ani nawet niewypałów. Wąski chodnik. Nie było drzwi ani stalowych wzmocnień w szybie, także w jaskini. I te ciężarówki.
– Ciężarówki o dużej ładowności nie powinny się tu znaleźć.
– Chyba że kiedyś przywieziono tu nimi tę pieprzoną Bursztynową Komnatę.
– Słusznie.
– Niech pan nam powie coś więcej o tym, co mogło się nadarzyć – Paul zwrócił się do Grumera.
– Niewiele mogę powiedzieć. Z relacji świadków wynika, że bursztynowe płyty ścienne spakowano do skrzyń, potem załadowano na trzy ciężarówki. Konwój zmierzał najprawdopodobniej na południe, do Berchtesgaden, by znaleźć bezpieczne schronienie w Alpach. Ale armie radziecka i amerykańska zajmowały już niemal całe Niemcy. Nie było dokąd jechać. W tej sytuacji samochody ciężarowe ukryto naprędce byle gdzie. Nie zachowały się żadne relacje z tego wydarzenia. Niewykluczone więc, że ukryto je w jednej z kopalń w górach Harzu.
– Domyślasz się tego na podstawie żywego zainteresowania Margarethe listami Borii oraz faktu, że tu przyjechała.
– I wysnuwasz z tego wniosek, że Bursztynowa Komnata ma z tym coś wspólnego? – zapytał Wayland.
– Istotnie, taki wniosek wydaje się logiczny.
– Na jakiej podstawie wnioskuje pan, że Loring jest pracodawcą Margarethe?
– To jedynie moje domysły. Wiele czytałem i słyszałem przez lata. Rodzina Lormgów była i jest żywo zainteresowana Bursztynową Komnatą.
– A dlaczego wymazał pan te litery? – zapytała nagle Rachel. – Czy Margarethe zapłaciła panu także za to?
– Nie do końca. Dała tylko jasno do zrozumienia, że nie powinno w środku pozostać nic, co wskazywałoby na czyjąś obecność w jaskini po 1945 roku.
– Jakie to może mieć znaczenie? – dopytywała się sędzia Cutler.
– Nie mam doprawdy najmniejszego pojęcia.
– Jak ona wygląda? – to pytanie zadał mu Paul.
– To ta sama kobieta, którą opisywał pan po południu.
– Zdaje pan sobie sprawę, że ona mogła zamordować Czapajewa oraz ojca Rachel.
– I nie pisnąłeś nawet cholernego słówka! – wrzeszczał na niego McKoy. – Powinienem zatłuc cię na śmierć! Zdajesz sobie przecież sprawę, w jakie gówno wdepnąłem, gdy pieczara okazała się już splądrowana. A teraz jeszcze to.
Przetarł oczy, najwyraźniej starając się uspokoić. Zwyciężyła jednak ciekawość.
– Kiedy macie następne spotkanie, Grumer?
– Powiedziała, że zadzwoni.
– Chcę wiedzieć o tym w tej samej sekundzie, kiedy ta suka to zrobi. Mam już tego dość. Czy wyrażam się jasno?
– Nie można jaśniej – wystękał Grumer.
McKoy wstał i ruszył w kierunku drzwi.
– Lepiej, żebyś mnie posłuchał, Grumer. Masz mnie powiadomić w sekundę po tym, jak usłyszysz jej głos.
– Oczywiście. Zgodnie z rozkazem.
Paul otwierał drzwi i w tym samym momencie zadzwonił telefon w ich pokoju. Gdy Rachel weszła, on już trzymał słuchawkę przy uchu. Dzwonił Fritz Pannik. Paul szybko zdał inspektorowi relację z tego, co stało się wcześniej, informując, że Knoll i podejrzana kobieta kręcą się w pobliżu, a przynajmniej byli tu jeszcze przed paroma godzinami.
– Przyślę jutro z rana kogoś z lokalnej policji, by spisał wasze zeznania.
– Sądzi pan, że tych dwoje wciąż tu jest?
– Jeśli to, co mówi Alfred Grumer, jest prawdą, myślę, że tak. Miłych snów, Herr Cutler, i do usłyszenia jutro.
Paul odłożył słuchawkę i usiadł na łóżku.
– Co o tym sądzisz? – zapytała Rachel.
– Ty jesteś od sądzenia. Czy Grumer jest wiarygodnym świadkiem?
– Według mnie nie. Ale McKoy chyba kupił jego opowiastki.
– Nie jestem tego pewien. Mam wrażenie, że nasz poszukiwacz skarbów również coś ukrywa. Nie umiem tego sprecyzować dokładnie, ale on czegoś nam nie mówi. Słuchał bardzo uważnie słów Herr Doktora na temat Bursztynowej Komnaty. Nie możemy jednak teraz się tym przejmować.
– Niepokoją mnie Knoll i ta kobieta. Krążą wokół i wcale mi się to nie podoba.
Usiadła na łóżku obok niego. Jego wzrok padł na pełne piersi, dodatkowo podkreślone obcisłym golfem. Królowa Lodu? Nie dla niego. Czuł jej bliskość ostatniej nocy i ta bliskość nie dawała mu zasnąć. Wdychał jej woń, gdy spała.
W pewnym momencie usiłował sobie wyobrazić, że czas cofnął się o trzy lata, że ciągle są małżeństwem i on wciąż może się z nią kochać. Wszystko wydało mu się takie nierealne.
Utracony skarb. Mordercy krążący wokół. Jego była małżonka znowu razem z nim w jednym łóżku.
– Być może miałeś rację od początku – podjęła rozmowę. W pewnym sensie to wszystko nas zupełnie nie dotyczy i powinniśmy wyplątać się z tej afery. Musimy myśleć o Marli i Brencie. – Spojrzała na niego. – No i jeszcze o nas samych – dodała, nakrywając jego dłoń własną.
– Co masz na myśli?
Pocałowała go delikatnie w usta. Siedział sztywno. Zamienił się w słup soli. Wtedy objęła go ramionami i pocałowała namiętnie.
– Jesteś pewna, Rachel? – zapytał, gdy przestała.
– Nie rozumiem, dlaczego chwilami bywałam tak wrogo nastawiona. Jesteś dobrym człowiekiem, Paul. Nie zasługujesz na ciosy, które ci zadałam.
– To nie była tylko twoja wina.
– Znowu zaczynasz po dawnemu. Zawsze dzielisz winę na dwoje. Pozwól, że choć raz wezmę całą na siebie.
– Z przyjemnością.
– Chcę tego. I jest jeszcze coś, czego chcę.
Dostrzegł w jej oczach spojrzenie, które zrozumiał w lot.
Zerwał się z łóżka na równe nogi.
– To naprawdę oryginalne. Nie byliśmy ze sobą od trzech lat. Zdążyłem już do tego przywyknąć. Sądziłem, że te sprawy., mamy już za sobą.
– Paul, chociaż raz zdaj się na instynkt. Nie wszystko musi przebiegać zgodnie z planem. Cóż złego widzisz w starej jak świat metodzie fizycznego odprężenia?
Wytrzymał jej spojrzenie.
– Pragnę czegoś więcej niż tylko to, Rachel.
– Ja także.
Podszedł do okna, aby zachować dystans; podniósł żaluzje, by cokolwiek robić, by zyskać odrobinę na czasie. Było tego za wiele jak na jego wytrzymałość i działo się zbyt szybko.
Wyjrzał na ulicę, myśląc, jak długo marzył, by znów iść z nią do łóżka. Nie zjawił się w sądzie na odczytaniu wyroku w sprawie o rozwód. Kilka godzin później odebrał go faksem; sekretarka bez słowa położyła kartkę na jego biurku. Nawet na nią nie spojrzał i zsunął dokument do kosza na śmieci. Jak jednym podpisem sędzia mógł przerwać to, co zdaniem Paula ze wszech miar miało rację bytu?
Spojrzał na Rechel.
Wyglądała cudownie mimo wczorajszych sińców i zadrapań. Od samego początku tworzyli osobliwą parę. Ale on ją kochał i ona jego też. Wspólnie wydali na świat dwoje dzieci, oboje je uwielbiali. Czy teraz los daje im drugą szansę?
Odwrócił się z powrotem do okna i starał się znaleźć odpowiedź w ciemnościach. Już miał zamiar ruszyć w stronę łóżka, kiedy dostrzegł na ulicy znajomą sylwetkę mężczyzny.
To był Alfred Grumer.
Szedł mocnym i zdecydowanym krokiem, najwidoczniej opuściwszy przed chwilą główne wyjście hotelu „Garni”.
– Grumer wychodzi – poinformował.
Rachel skoczyła do okna i przytuliła się do niego, by spojrzeć na ulicę.
– Nie mówił, że zamierza wyjść.
– Być może odebrał telefon od Margarethe – chwycił marynarkę i skoczył ku drzwiom. – Wiedziałem, że on kłamie.
– Dokąd idziesz?
– Jeszcze pytasz?
Paul i Rachel wyszli z hotelu i skręcili w kierunku, w którym pomaszerował Grumer. Niemiec wyprzedzał ich o jakieś sto metrów, szybko pokonując brukowaną uliczkę, wzdłuż której ciągnęły się nieoświetlone o tej porze sklepy oraz kafejki ciągle jeszcze kuszące zapóźnionych przechodniów piwem, strawą oraz muzyką. Uliczne latarnie co jakiś czas oświetlały drogę żółtawym blaskiem.
– Co my robimy? – zapytała Rachel.
– Sprawdzamy, co on zamierza zrobić.
– Czy to na pewno dobry pomysł?
– Może nie. Ale tak czy inaczej nie mamy wyjścia.
Nie dodał, że oprócz tego ta eskapada pozwoliła mu odłożyć na później trudną życiową decyzję. Zastanawiał się, czy Rachel nie poczuła się samotna albo przestraszona.
Martwiło go to, co powiedziała w Wartburgu, broniąc Knolla, chociaż sukinsyn zostawił ją na pewną śmierć. Paulowi nie bardzo mu odpowiadała rola pocieszyciela.
– Paul, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.
Grumer wciąż był daleko przed nimi; nie zmniejszał tempa marszu.
– Co?
– Tuż przed eksplozją w kopalni obróciłam się i zobaczyłam nóż w dłoni Knolla.
Zatrzymał się i spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Trzymał w ręku sztylet. Potem strop nad nami się zawalił.
– 1 mówisz mi o tym dopiero teraz?
– Wiem. Powinnam zrobić to od razu. Ale obawiałam się, że nie zostałbyś w Niemczech albo opowiedział o tym Pannikowi, a wtedy on wziąłby sprawę w swoje ręce.
– Rachel, czy tobie naprawdę odbiło? To gówno jest naprawdę poważne! I masz rację, z pewnością bym tu nie został i nie pozwolił zostać tobie. Nie mów mi tylko, do diabła, że możesz robić, co chcesz. – Nagle spojrzał w stronę Grumera, który właśnie znikał za rogiem po prawej stronie. – Do cholery z tym. Pospieszmy się.
Zaczął niemal biec, aż łopotały poły marynarki. Rachel dotrzymywała mu kroku. Uliczka zaczęła się stopniowo wznosić. Dotarli do rogu, przy którym Grumer skręcił i na moment się zatrzymali. Na lewo znajdowała się zamknięta już „Konditoref z markizami zwisającymi nad rogiem uliczek.
Ostrożnie rozejrzał się dookoła. Grumer wciąż dziarsko maszerował przed siebie, najwyraźniej nie przejmując się tym, czy jest śledzony Niemiec przeciął niewielki placyk z fontanną otoczoną rabatami, na których kwitły pelargonie. Wszystko uliczki, sklepy i rośliny – było nieskazitelnie czyste i zadbane, zgodnie z niemieckim charakterem i obyczajem.
– Powinniśmy utrzymywać dystans – odezwał się Paul. Ale tu jest ciemniej, korzystniej dla nas.
– Dokąd idziemy?
– Wygląda na to, że na górę, do opactwa.
Zerknął na zegarek; była dwudziesta druga dwadzieścia pięć.
Z przodu Grumer nagle skręcił w lewo za czarny żywopłot. Podbiegli truchtem i dostrzegli w ciemności, jak znikał, krocząc betonową ścieżką. Na tabliczce widniał napis OPACTWO POD WEZWANIEM MATKI BOSKIEJ BOLESNEJ. Strzałka wskazywała kierunek na wprost.
– Miałeś rację – powiedziała Rachel. – On zmierza do opactwa.
Weszli na ścieżkę, na której mogły się zmieścić najwyżej cztery osoby. W wieczornym mroku szlak wspinał się stromymi zakolami ku skalnemu urwisku. W połowie drogi minęli jakąś parę spacerowiczów. Dotarli do ostrego zakrętu.
Paul się zatrzymał. Grumer wciąż był przed nimi, forsował stok w szybkim tempie.
– Chodź do mnie – Paul przywołał Rachel, obejmując ją ramieniem i przytulając do siebie. – Jeśli się obejrzy, zobaczy parę zakochanych. Z tej odległości nas nie rozpozna.
Szli teraz wolniej.
– Nie wywiniesz się z tego tak łatwo – dodała.
– Co masz na myśli?
– To, o czym rozmawialiśmy w pokoju. Wiesz dobrze, o co chodzi.
– Nie zamierzam się z niczego wywijać.
– Potrzebowałeś więcej czasu na przemyślenie; ten spacer nadaje się do tego idealnie.
Nie protestował. Miała rację. Musiał to przemyśleć, ale przecież nie teraz. W tej chwili najważniejszym jego zmartwieniem był Grumer. Stroma ścieżka wiła się zakolami, czuł, jak drętwieją mu mięśnie ud i łydek. Sądził, że jest w niezłej kondycji, ale swoje codzienne pięć kilometrów przebiegał w Atlancie po płaskim terenie, który w niczym nie przypominał tego morderczego podejścia.
Ścieżka przed nimi się skończyła, a Grumer zniknął na samym szczycie.
Opactwo nie było już odległym gmaszyskiem. Ogromna fasada miała długość dwóch piłkarskich boisk i wyłaniała się nagle zza skalnego wyłomu; ściany pięły się w górę, wsparte na kamiennych fundamentach. Jaskrawe światło lamp sodowych rozmieszczonych w lesie u podnóża budowli oświetlało kolorowe kamienie i odbijało się w trzech kondygnacjach wysokich wielodzielnych okien.
Przed nimi pojawiło się oświetlone wejście na dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron zabudowaniami. Po obu stronach głównej bramy stały dwie baszty Za nimi podwórzec pogrążony był w półmroku. Wyprzedzający ich o najwyżej pięćdziesiąt metrów Grumer zniknął w otwartej furcie. Jaskrawe oświetlenie zbiło nieco z tropu Paula. Gdzieś zza oślepiającego blasku jupiterów dobiegało gruchanie gołębi. Nic nie widział.
Rachel szła przodem, a on podziwiał figury apostołów Piotra i Pawła na poczerniałych kamiennych cokołach po obu stronach wejścia. Otaczali ich aniołowie i święci na przemian z rybami i syrenami. Pośrodku nad portalem znajdował się herb królewski: dwa złote klucze na niebieskim tle. Na samym szczycie ustawiono ogromny krzyż; w ostrym świetle odczytał inskrypcję: Absitgloriań nisi in cruce.
– Chwała jedynie w krzyżu – wymamrotał.
– Co?
Wskazał ku górze.
– Inskrypcja. „Chwała jedynie w krzyżu”. Z listu do Galatów, 6,14.
Minęli główną furtę. Umieszczona na słupie tabliczka obwieszczała, że znaleźli się na dziedzińcu furtiana. Na szczęście podwórze tonęło w mroku. Grumer znajdował się już na jego przeciwległym krańcu i wspinał się po szerokich schodach, zmierzając do budowli wyglądającej jak kościół.
– Nie możemy tamtędy wejść- zawyrokowała Rachel. – Ile osób może być w środku o tej porze?
– To prawda. Musimy znaleźć inną drogę.
Rozejrzał się po dziedzińcu i obejrzał badawczo budowlę.
Trzy kondygnacje okien otaczały ich ze wszystkich stron.
Budynki miały barokowe fasady, ozdobione półkolistymi łukami, misternymi stiukami oraz posągami świadczącymi o ich religijnym charakterze. W większości okien było ciemno.
W kilku za zaciągniętymi storami tańczyły cienie.
Kościół, do którego wnętrza wkroczył Grumer, znajdował się na przeciwległym krańcu ciemnego dziedzińca.
Między dwiema bliźniaczymi wieżami znajdowała się rzęsiście oświetlona graniasta kopuła.
Spostrzegł, że przybudówka ostatniego z budynków, który w rzeczywistości mógł być frontem opactwa wychodzącym na Stod i rzekę, usytuowana była na najwyższym punkcie skalnej skarpy.
Wskazał podwójne dębowe drzwi na drugim końcu dziedzińca, z tyłu za kościołem.
– Może za nimi będzie drugie wejście.
Przeszli spiesznie przez brukowany podwórzec, mijając wysepki drzew i krzewów. Wiatr ustał, ale nadal było chłodno.
Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Pchał ciężkie wrota do wewnątrz powoli, żeby nie skrzypiały Przed sobą zobaczyli coś w rodzaju alejki, na której końcu jarzyły się cztery światła. Weszli do środka. W połowie krużganku prowadziły na górę schody z drewnianą balustradą. Na ścianie wisiały portrety królów i cesarzy W korytarzu za schodami wyszli na kolejną furtę.
– Kościół musi być na tym poziomie. Te drzwi na pewno prowadzą do wnętrza – wyszeptał.
Klamka ustąpiła za pierwszym naciśnięciem. Uchylił furtę na kilka centymetrów, ciągnąc do siebie. Poczuł strumień ciepłego powietrza. Ciężka aksamitna kotara wisiała po obu stronach, zostawiając jedynie wąskie przejście. Światło przenikało przez nią i przebijało od dołu. Położył palec na ustach i razem z Rachel weszli do kościoła.
Uchylił ostrożnie kotarę i rozglądał się badawczo po wnętrzu. Ogromną nawę oświetlały pojedyncze plamy pomarańczowego światła. Monumentalna architektura, freski na suficie oraz sztukaterie tworzyły spójną kompozycję, która po prostu zapierała dech w piersiach. Dominowały czerwień o brązowawym odcieniu, kolor szary oraz złoto. Kanelowane marmurowe pilastry sięgały sklepień, każdy wsparty na pozłacanym cokole ozdobionym rzeźbami.
Pobiegł wzrokiem w prawo.
Pozłacana korona stanowiła obramowanie centralnej części ogromnego ołtarza głównego. Na wielkim medalionie widniał napis: Non coronabitur, nisi legitime certaverit. „Bez sprawiedliwej walki nie ma zwycięstwa”. Znowu Biblia, Tymoteusz, 2,5.
Po lewej stronie ołtarza dostrzegł dwie postacie. Byli to Grumer i blondynka, którą widział rano.
– Ona tu jest – rzucił Paul cicho przez ramię do Rachel. Grumer znów z nią rozmawia.
– Słyszysz coś? – wyszeptała mu do ucha.
Pokręcił przecząco głową i wskazał na lewo. Wąski korytarzyk prowadził do miejsca, gdzie stali ci dwoje; aksamitne kotary opierały się niemal na kamiennej posadzce, stanowiąc dla nich osłonę. Wąskie drewniane schodki przy końcu korytarza prowadziły najprawdopodobniej na chór. Paul doszedł do wniosku, że w korytarzyku czekali na swoją kolej akolici usługujący do mszy. Na palcach ruszyli przed siebie. Przez kolejną szczelinę ostrożnie zerknął do wnętrza, stojąc nieruchomo za kotarą z aksamitu. Grumer i kobieta stali obok ludowego ołtarza. Czytał gdzieś, że takie ołtarze wznoszono często w europejskich kościołach. Barokowy posąg średniowiecznego katolika ustawiano z dala od głównego ołtarza, umożliwiając wiernym bezpośredni kontakt z Bogiem.
Później wierni dzięki odprawianej liturgii bardziej aktywnie uczestniczyli w nabożeństwie. Dlatego ołtarze ludowe znajdowały się tylko w starych kościołach, a drewniany podest i ołtarz wstawiano zamiast ostatnich, zwykle pustych ławek.
Paul i Rachel znajdowali się teraz zaledwie o dwadzieścia metrów od Grumera i kobiety. Ich cicha rozmowa była ledwo słyszalna, głosy rozchodziły się w pustej przestrzeni.
Suzanne piorunującym wzrokiem patrzyła na Alfreda Grumera, który, o dziwo, okazał się bardzo hardy.
– Co wydarzyło się dzisiaj na miejscu prac eksploracyjnych? – zaczął obcesowo Grumer.
– Zjawił się jeden z moich kolegów i nie wytrzymał nerwowo.
– Widzę, że jest pani na bieżąco poinformowana o wszystkim, co się tu dzieje.
Ton, którym zwracał się do niej Niemiec, nie podobał się jej.
– Nie mam wyboru. Zlecono mi zadanie i dlatego tu jestem.
– Czy ma pani dla mnie pieniądze?
– Czy ma pan dla mnie informacje?
– Herr Cutler znalazł w pieczarze portfel. Z dokumentami wystawionymi w 1951 roku. Jaskinię splądrowano już po wojnie. Czy o taką informację pani chodziło?
– Gdzie jest ten portfel?
– Nie udało mi się go wykraść; może jutro.
– A listy Borii?
– Nie miałem cienia szansy, by wejść w ich posiadanie.
– Po tym, co zdarzyło się dziś po południu, wszyscy mają się na baczności.
– Dwa razy pan zawiódł i żąda pięciu milionów euro?
– Oczekiwała pani informacji oraz dat. Przekazałem pani te informacje. Zniszczyłem też dowody pozostawione na piasku.
– To tylko pańskie wymysły Sposób na podniesienie ceny Prawda jest taka, że nie mam żadnych dowodów potwierdzających to, co pan powiedział.
– Porozmawiajmy o konkretach, Margarethe. Konkretem jest Bursztynowa Komnata, czy nie mam racji?
Zbyła pytanie milczeniem.
– Trzy puste niemieckie ciężarówki o dużej ładowności.
– Podziemna pieczara z zawalonym wejściem. Pięć ciał, wszystkie ofiary zabite strzałami w głowę. Między 1951 a 1955 rokiem. To jest jaskinia, w której Hitler ukrył bursztynową boazerię. Później ktoś ją stąd wykradł. Zgaduję, że tym kimś jest pani mocodawca. W przeciwnym razie nie byłaby pani tym tak żywo zainteresowana.
– Spekulacje, Herr Doktor.
– Nawet pani nie mrugnęła okiem, kiedy zażądałem pięciu milionów euro – dodał zadowolony z siebie Grumer; coraz mniej i mniej jej się to podobało.
– Co jeszcze? – zapytała.
– Jeśli sobie dobrze przypominam, w latach sześćdziesiątych krążyła powszechnie pogłoska, jakoby Josef Loring był faszystowskim kolaborantem. Ale po wojnie udało mu się nawiązać dobre stosunki z komunistami w Czechosłowacji. Trzeba przyznać, że był niezłym graczem. Jego fabryki i huty, jak sądzę, stanowiły potężny argument cementujący tę przyjaźń przez wiele lat. Mówiono, że Josef Loring odnalazł pieczarę, w której Hitler ukrył Bursztynową Komnatę. Miejscowi przysięgają, że przyjeżdżał tu wielokrotnie ze swoimi ludźmi i prowadził potajemnie eksplorację, zanim rząd przejął nad tym kontrolę. W jednym z wyrobisk, jak sobie wyobrażam, odnalazł bursztynowe płyty i florenckie mozaiki. Czy to była Komnata, Margarethe?
– Herr Doktor, nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, chociaż pański wykład z historii był niezwykle fascynujący.
– Ale co z Waylandem McKoyem? Czy ma zamiar na tym poprzestać?
– Zamierza dalej drążyć i odnaleźć drugie wejście, ale z pewnością nic nie znajdzie. O czym zresztą pani wie najlepiej, prawda? Powiedziałbym, że wyprawa się skończyła.
– Wobec tego pytam ponownie: czy przyniosła pani ze sobą zapłatę, którą uzgodniliśmy?
Miała Grumera po dziurki w nosie. Loring miał rację.
Był chciwym sukinsynem. I dlatego należało zająć się nim bez dalszej zwłoki.
– Mam dla pana pieniądze; Herr Grumer.
Sięgnęła do kieszeni żakietu i poczuła w dłoni karbowaną rękojeść sauera, do którego krótkiej lufy wcześniej dokręciła tłumik. Nagle coś śmignęło obok jej lewego ramienia i głucho uderzyło w klatkę piersiową Grumera. Niemiec jęknął, odchylił się do tyłu i runął na posadzkę. W przyćmionym świetle dostrzegła rękojeść sztyletu wykonaną z nefrytu z umieszczonym centralnie ametystem.
Christian Knoll zeskoczył z chóru na kamienną posadzkę głównej nawy z pistoletem w dłoni. Dała nura za podest i wyciągnęła broń, mając nadzieję, że podwyższenie jest zrobione z prawdziwego drewna orzechowego, że nie jest to tylko okleina.
Zaryzykowała i wychyliła się na moment.
Usłyszała stłumiony odgłos strzału; pocisk odbił się rykoszetem od podestu, zaledwie o kilka centymetrów od jej twarzy Przypadła do ziemi i przeczołgała się do tyłu.
– Pomysłowy ten numer z kopalnią, Suzanne – odezwał się Knoll.
Serce waliło jej jak młotem.
– Wykonuję tylko swoją robotę, Christianie.
– Musiałaś zamordować Czapajewa?
– Przepraszam, drogi przyjacielu, ale nie mogę wdawać się w szczegóły.
– To było haniebne! Chcę się dowiedzieć, dlaczego to zrobiłaś, zanim umrzesz.
– Jeszcze nie umarłam.
Usłyszała cichy chichot Knolla, który odbił się echem po świątyni.
– Tym razem mam pistolet – powiedział Knoll. – To ten prezent od Loringa. Doskonała broń na dzisiejszą okazję.
CZ-75B. Magazynek z piętnastoma nabojami. Do tej pory Knoll wystrzelił jeden. Zostało mu czternaście szans na zadanie jej śmiertelnego ciosu. O wiele za dużo.
– Nie ma tu belek z lampami, które mogłabyś zestrzelić, Suzanne. W rzeczywistości znalazłaś się w potrzasku.
Zrozumiała, że miał rację, i poczuła dziwną słabość.
Paul słyszał jedynie strzępy rozmowy. Przekonał się jednak, że jego podejrzenia wobec Grumera były jak najbardziej uzasadnione. Herr Doktor najwyraźniej działał na dwa fronty i właśnie przed chwilą poniósł cenę, jaką czasem przychodzi płacić za brak lojalności.
Patrzył ze zgrozą, jak Grumer kona, a dwoje pozostałych wyrównuje między sobą rachunki. Towarzyszyły temu przytłumione odgłosy wystrzałów; pociski leciały przez nawę niczym puch z rozdartych poduszek. Rachel zerkała znad jego ramienia. Oboje stali nieruchomo, nawet nie drgnęli, nie chcąc ujawnić swojej obecności. Wiedział, że muszą wyjść czym prędzej z kościoła, ale jak to uczynić w przenikliwej ciszy? W odróżnieniu od dwójki walczącej w nawie głównej nie byli uzbrojeni.
– To jest Knoll – szepnęła mu do ucha Rachel.
Domyślił się oczywiście. A ta kobieta była bez wątpienia Jo Myers vel Suzanne, jak nazywał ją Knoll. Natychmiast rozpoznał jej głos. Nie miał teraz wątpliwości, że to ona zabiła Czapajewa, ponieważ nie wyparła się tego. nagabnięta wprost przez Knolla. Rachel przytuliła się mocno do Paula. Drżała na całym ciele. Sięgnął do tyłu i chwycił ją za udo, przyciągając do siebie uspokajająco, ale jego dłoń również drżała.
Knoll przykucnął w drugim rzędzie ławek. Było to korzystne usytuowanie. Wprawdzie nie znał rozkładu kościoła, jednak nie ulegało wątpliwości, że Danzer nie miała szansy uciec, nie wystawiając się przynajmniej przez kilka sekund na pewny strzał.
– Powiedz mi, Suzanne, po co ci była ta eksplozja w kopalni? Nigdy wcześniej nie przekraczaliśmy pewnej granicy.
– To, co zrobiłam, zapewne przeszkodziło ci sprzątnąć tę Cutler. Zamierzałeś ją zerżnąć, a potem dla odmiany poderżnąć gardło, prawda?
– Oba pomysły przeszły mi przez głowę. Mówiąc prawdę, nastawiony byłem bardziej na to pierwsze rozwiązanie, a ty nagle przerwałaś mi w tak grubiański sposób.
– Przykro mi, Christianie. Wygląda na to, że pani Cutler powinna mi dziękować. Widziałam na własne oczy, że wyszła cało z wybuchu. Nie sądzę, żeby miała tyle szczęścia w konfrontacji z twoim sztyletem. Ominęło ją to, co spotkało Grumera, prawda?
– Jak to ładnie określiłaś, Suzanne, ja też wykonuję tylko swoją robotę.
– Posłuchaj, Christianie, być może nie powinniśmy uciekać się do ostateczności. Proponuję ci rozejm. Moglibyśmy wrócić do hotelu i nieco się odprężyć, pozbywając się frustracji wraz z potem. Co ty na to?
Propozycja była kusząca. Ale tym razem sprawy zaszły za daleko; wiedział, że Danzer usiłowała tylko zyskać na czasie.
– No, Christianie. Gwarantuję, że będzie o niebo lepiej niż z tą rozpieszczoną Moniką. Nigdy przecież nie narzekałeś.
– Zanim to rozważę, muszę ci zadać kilka pytań.
– Spróbuję odpowiedzieć.
– Dlaczego ta pieczara jest dla ciebie taka ważna?
– Nie mogę o tym mówić. Lojalność, rozumiesz to najlepiej.
– Ciężarówki są puste. Nic na nich nie ma. Skąd więc to zainteresowanie?
– Ta sama odpowiedź.
– Archiwista w Sankt Petersburgu jest na waszej liście płac, mam rację?
– Oczywiście.
– Wiedziałaś, że pojechałem do Georgii?
– Sądziłam, że robię słusznie, schodząc ci z drogi. Najwidoczniej jednak nie.
– Byłaś w domu Borii?
– Naturalnie.
– Gdybym nie skręcił starcowi karku, ty byś to zrobiła, prawda?
– Znasz mnie zbyt dobrze.
Paul stał tuż za zasłoną, gdy usłyszał, jak Knoll przyznaje się do zamordowania Karola Borii. Rachel jęknęła i cofnęła się do tyłu, odpychając się od niego. Zasłona się naprężyła.
Zrozumiał, że ruch i jej głuche westchnienie były dostatecznie silne, by przyciągnąć uwagę walczącej ze sobą dwójki.
Błyskawicznie popchnął ją na podłogę, obejmując wpół, by osłabić skutki upadku własnym ramieniem.
Knoll usłyszał jęk i dostrzegł ruch zasłony. Oddał trzy strzały w kierunku aksamitnej tkaniny na wysokości klatki piersiowej człowieka.
Suzanne zauważyła ruch zasłony, ale była całkowicie pochłonięta tym, jak wydostać się z kościoła. Wykorzystała moment, kiedy Knoll strzelał trzykrotnie, by oddać jeden strzał w jego stronę. Pocisk wyrwał drzazgi z kościelnej ławki. Knoll dał nura, próbując się zasłonić, i w tej samej chwili Suzanne ruszyła pędem w stronę pogrążonego w ciemnościach ołtarza głównego i ukryła się w przejściu zwieńczonym łukowym sklepieniem.
– Ruszajmy stąd – powiedział bezgłośnie Paul. Podał Rachel dłoń, pomagając jej wstać, i ruszyli biegiem ku drzwiom. Kule podziurawiły kurtynę i wbiły się w kamień.
Miał nadzieję, że Knoll i kobieta będą zbyt zajęci sobą, żeby zawracać sobie głowę intruzami. Chyba że połączą siły, uznając ich za wspólnego wroga. Nie miał zamiaru czekać bezczynnie, by się przekonać, którą z opcji tamci dwoje wybiorą.
Dobiegli do kościelnej furty.
Czuł rwący ból w ramieniu, ale zastrzyk adrenaliny we krwi działał jak silny środek znieczulający. Gdy znaleźli się na zewnątrz świątyni, odważył się powiedzieć głośniej:
– Nie możemy biec przez dziedziniec, bo nas wystrzelają jak kaczki.
Skierował się ku schodkom prowadzącym na górę.
– Chodź – ponaglił ją.
Knoll widział, jak Danzer znika pod ciemnym sklepieniem, ale kolumny, podest i ołtarz utrudniały mu oddanie celnego strzału. Pełgające cienie również nie ułatwiały zadania.
W tym jednak momencie bardziej go interesowało, kto stał za zasłoną. Knoll szedł do kościoła tą samą drogą, ale wybrał schodki prowadzące na chór.
Ostrożnie podszedł do kotary i zerknął za nią z pistoletem gotowym do strzału.
Nie było nikogo.
Usłyszał, jak drzwi się otwierają, a następnie zamykają.
Szybko podbiegł ku zwłokom Grumera, stanął nad nim w rozkroku i wyciągnął sztylet. Wytarł ostrze z krwi i wsunął klingę do pochwy w rękawie.
Następnie minął zasłonę i ruszył na łowy.
Paul prowadził schodami na górę, kątem oka zerkając na uduchowione oblicza królów i cesarzy w ciężkich ramach. Rachel szła pospiesznie za nim.
– Ten skurwiel zamordował tatę – wydusiła z siebie.
– Wiem, Rachel. Teraz jednak my jesteśmy w poważnych tarapatach.
Zawrócił na podeście schodów, potem niemal przeskoczył ostatnie kilka stopni. Na górze był kolejny ciemny korytarz. Usłyszał, jak pod nimi otwierają się drzwi. Zastygł w bezruchu, zatrzymując Rachel i zatykając jej usta dłonią.
Z dołu dobiegł odgłos kroków. Powoli, ale zdecydowanie zmierzały w ich stronę. Gestem nakazał jej milczenie i na palcach skręcili w lewo – w jedynym kierunku, w którym mogli iść – ku zamkniętym drzwiom na końcu korytarza.
Nacisnął klamkę.
Ustąpiła.
Uchylił drzwi do środka i wsunęli się do wnętrza.
Suzanne stała w ciemnej niszy za głównym ołtarzem. Silny i słodki zapach kadzideł z dwóch metalowych czar ustawionych pod ścianą drażnił jej nozdrza. Kolorowe szaty liturgiczne wisiały w dwóch rzędach na metalowych wieszakach.
Powinna dokończyć to, co rozpoczął Knoll. Sukinsyn, tym razem on był z pewnością górą. Niepokoiło ją najbardziej, w jaki sposób ją odnalazł. Zachowała ostrożność, opuszczając hotel; oglądała się często do tylu w drodze do opactwa. Nikt jej nie śledził, była pewna. Nie. Knoll był wcześniej w kościele i czekał. Ale jakim cudem? Grumer? Możliwe. Martwiło ją, że Knoll tak dokładnie znał jej plany. Zastanawiała się też, dlaczego nie kontynuował pogoni, kiedy umknęła mu z kopalni.
Spodziewała się większego rozczarowania, gdy odjeżdżała mu sprzed nosa; wyraz jego twarzy jej nie usatysfakcjonował.
Spojrzała wzdłuż sklepienia.
Christian wciąż był w kościele; musiała go odnaleźć, by załatwić sprawę ostatecznie. Loring życzyłby sobie tego.
Żadnych niepotrzebnych świadków. Nawet jego. Wyjrzała i dostrzegła, jak Knoll znika między kotarami.
Drzwi zostały otwarte, potem zamknięte.
Usłyszała kroki na schodach prowadzących na górę.
Z sauerem w dłoni ruszyła ostrożnie w kierunku oddalającego się odgłosu.
Knoll na górze dosłyszał ciche kroki. Ktokolwiek to był, wchodził po schodach.
Podążył w tamtą stronę z pistoletem gotowym do strzału.
Paul i Rachel stanęli w przepastnym pomieszczeniu. Napis na tabliczce obwieszczał w języku niemieckim, że znaleźli się w Sali Marmurowej. Pilastry z tego surowca, rozmieszczone równomiernie wzdłuż czterech ścian, miały co najmniej dwanaście metrów wysokości; wszystkie były bogato ornamentowane pozłacanymi liśćmi. Mury utrzymane w kolorze soczystej brzoskwini i jasnej szarości. Sufit zdobiły wspaniałe freski, przedstawiające rydwany, lwy oraz wizerunek Herkulesa. Trójwymiarowe elementy architektoniczne sprawiały, że rozwieszone na wszystkich ścianach obrazy dawały wrażenie głębi, choć znajdowały się na płaszczyźnie.
Malarskie motywy zapewne zainteresowałyby Paula znacznie bardziej, gdyby nie facet z nabitym pistoletem, który najprawdopodobniej deptał im po piętach.
Szedł przodem po posadzce ułożonej w szachownicę.
Mijali mosiężne kraty w podłodze, przez które do wnętrza napływało ciepłe powietrze. Kolejne zdobione drzwi znajdowały się na przeciwległym krańcu komnaty. Z tego, co widział, nie mieli innego wyjścia.
Drzwi, przez które weszli, nagle skrzypnęły i uchyliły się do wewnątrz.
W mgnieniu oka Paul otworzył drzwi przed sobą i wyszli na okrągły taras. Za ciężką kamienną balustradą rozciągała się ciemność sięgająca aż po Stod gdzieś daleko w dole.
Aksamitny nieboskłon nad ich głowami usiany był gwiazdami. Za nimi widniała jasno oświetlona bursztynowo-biała fasada, odcinając się wyraźnie w mroku nocy. Kamienne lwy i smoki spoglądały w dół, nieprzerwanie stróżując. Na twarzach poczuli chłodny powiew. Taras zdolny pomieścić dziesięć osób miał kształt końskiej podkowy, dochodząc do kolejnych drzwi naprzeciwko.
Ruszyli z Rachel po obwodzie ku tamtym drzwiom.
Były zamknięte.
Drzwi, przez które przed momentem weszli, powoli się uchylały. Wyjrzał pospiesznie za balustradę i zrozumiał, że nie ma którędy uciekać. Za tarasem stumetrowa otchłań sięgała aż do rzeki.
Rachel chyba już się domyśliła, że znaleźli się w potrzasku, bo spojrzała na niego oczyma pełnymi łez. Z pewnością zadawali sobie to samo pytanie.
Czy naprawdę czeka ich śmierć?
Knoll otworzył drzwi i zorientował się, że prowadzą na taras.
Stanął nieruchomo. Danzer pewnie wciąż czaiła się gdzieś za nim. Nie mógł jednak wykluczyć, że czmychnęła z opactwa. To bez znaczenia. Gdy tylko się dowie, kto oprócz nich był w kościele, znajdzie ją w hotelu. Jeśli nie tam, poszuka gdzie indziej. Tym razem nie pozwoli jej się wymknąć.
Wyjrzał zza grubych dębowych drzwi i przebiegł wzrokiem taras. Nie zobaczył nikogo. Zrobił krok do przodu i zamknął za sobą drzwi, potem przeszedł przez szerokie zakole.
W połowie drogi spojrzał w bok. Światła Stod mieniły się na lewo; rzeka biegła głęboko w dole po prawej. Dotarł do kolejnych drzwi i przekonał się, że są zamknięte.
Nagle wrota prowadzące do Sali Marmurowej na drugim krańcu tarasu otworzyły się z impetem i pojawiła się Suzanne Danzer. Skoczył za balustradę i ukrył się za kamiennymi filarami.
Padły dwa przytłumione strzały wymierzone prosto W niego.
Chybiła.
Odpowiedział ogniem.
Danzer oddała kolejny strzał w jego kierunku. Kamienne okruchy, które odpadły od muru, oślepiły go na moment.
Doczołgał się do najbliższych drzwi. Żelazny zamek pokryty był rdzą. Wypalił dwa razy i zamek puścił.
Otworzył natychmiast drzwi i wczołgał się do środka.
Danzer zdecydowała, że wystarczy. Widziała, jak drzwi po drugiej stronie podkowiastego tarasu się otworzyły. Nikt nie wszedł do środka. Knoll musiał się wczołgać. Dystans między nimi się zmniejszał, a Knoll był zbyt niebezpieczny, by mogła go ścigać, wystawiając się na jego strzały. Wiedziała, że był na samej górze opactwa, a zatem za najrozsądniejsze uznała wyjście z potrzasku i powrót do miasta, zanim drań zdoła się przemieścić na dół. Musi opuścić Niemcy i jak najszybciej wracać do zamku Loukov pod skrzydła Ernsta Loringa. Jej misja w Stod dobiegła końca. Grumer nie żył i podobnie jak w przypadku Karola Borii, załatwił to za nią Christian. Miejsce podziemnej eksploracji wydawało się także bezpieczne. Wobec powyższego narażanie się teraz byłoby idiotyczne.
Zawróciła i pobiegła z powrotem przez Salę Marmurową.
Rachel trzymała się zimnego kamiennego słupka balustrady. Paul wisiał obok niej, desperacko zaciskając dłonie na kolumience. To ona wpadła na pomysł, żeby zawiśli na zewnątrz, kiedy otwierały się drzwi na drugim końcu tarasu. Pod ich stopami rozciągała się nieprzenikniona czeluść. Silny wiatr miotał ich ciałami. Z każdą sekundą Rachel miała coraz mniej sił.
Ze zgrozą słuchali, jak kule odbijały się od tarasu i śmigały w ciemnościach. Żywili w duchu nadzieję, że ktokolwiek za nimi podążał, nie wyjrzy za balustradę. Paul, zapuszczając żurawia, zobaczył, jak zamek drzwi z tej strony tarasu został przestrzelony i ktoś wczołgał się do środka.
– Knoll – wyszeptał.
Od jakiejś minuty panowała cisza. Nie dobiegał ich żaden odgłos.
Czuła ból w ramionach.
– Dłużej nie wytrzymam – powiedziała cicho.
Paul wyjrzał raz jeszcze.
– Nie ma nikogo. Podciągamy się.
Przerzucił prawą nogę przez poręcz, potem dźwignął całe ciało i przeleciał na drugą stronę balustrady Następnie chwycił ją za ręce i wciągnął. Gdy oboje poczuli grunt pod nogami, oparli się o zimną balustradę i spoglądali w dół ku srebrnej nitce rzeki.
– Nie mogę uwierzyć, że się nam udało.
– Chyba zwariowałem do końca, wdając się w to wszystko.
– Przecież to ty przyciągnąłeś mnie tu na górę.
– Nawet mi o tym nie przypominaj.
Paul odchylił przymknięte drzwi, ona weszła do środka za nim. Pomieszczenie okazało się biblioteką. Wszystkie ściany od podłogi do sufitu zastawione były regałami z połyskującego drewna orzechowego, a na nich spoczywały opasłe tomiska, których grzbiety były pozłacane z barokowym przepychem. Minęli furtę z kutego żelaza i szybko sunęli po śliskim parkiecie. Dwa ogromne drewniane globusy stały w niszach między półkami. W ciepłym powietrzu czuć było woń stęchlizny Żółty prostokąt światła przebijał przez drzwi otwarte na drugim końcu biblioteki; za nimi dostrzegli wierzchołek jeszcze jednych schodów.
Paul wskazał gestem przed siebie.
– Tędy.
– Knoll tutaj wszedł – przypomniała.
– Wiem. Ale musiał stąd znikać po całej tej strzelaninie.
Wyszła za Paulem z biblioteki i zeszła schodami w dół.
Ciemny korytarz na dole skręcał gwałtownie w prawo. Miała nadzieję, że będzie tam furta, która wyprowadzi ich na dziedziniec. Gdy dochodzili do końca schodów, Paul obrócił się gwałtownie na bok; z ciemności wyłonił się czarny cień i jej były mąż osunął się na ziemię.
Dłoń w rękawiczce chwyciła Rachel za gardło, uniosła ze schodów i uderzyła o ścianę. Przez chwilę ja zamroczyło, a potem zobaczyła dzikie oczy Christiana Knolla, który przyłożył czubek sztyletu do jej podbródka.
– To jest twój były mąż? – spytał chrapliwie, zionąc na nią ciepłym oddechem. – Przybył ci na ratunek?
Spojrzała na Paula leżącego bez ruchu na kamiennej posadzce. Z powrotem podniosła oczy na Knolla.
– Być może nie mieści się to w twojej głowie, Frau Cutler, ale nie mam powodów, by cię zabijać. Uśmiercenie ciebie z pewnością byłoby rozwiązaniem ostatecznym, ale niekoniecznie najbardziej rozsądnym. Najpierw umiera ojciec, potem ty. Dwa zgony jeden po drugim. Nie. Chociaż bardzo chciałbym pozbyć się kłopotu, nie mogę cię zabić. A zatem proszę, wracaj do domu.
– Zabiłeś… mojego ojca.
– Twój ojciec rozumiał, jakie zagrożenia niesie ze sobą życie. Powinnaś posłuchać jego rad. Ja też znam mit o Faetonie.
– Fascynująca opowieść o impulsywnym młodzieńcu. I o bezradności starszych ludzi, usiłujących młodym przekazać własne doświadczenie i rozsądek. Co bóg słońca powiedział Faetonowi? „Spójrz mi w twarz i jeśli możesz, spójrz w moje serce. Zobaczysz tam ojcowski niepokój i miłość”. Weź sobie do serca to ostrzeżenie, Frau Cutler. Mogę zawsze zmienić zdanie. Czy naprawdę pragniesz tego, by te cudowne dzieciaki roniły łzy z bursztynu, kiedy zginiesz rażona gromem?
Nagle przypomniała sobie ojca leżącego w trumnie.
Pochowała go w tweedowej marynarce, tej samej, w której pojawił się w sądzie na rozprawie o zmianę nazwiska. Nigdy nie wierzyła, że tak po prostu spadł ze schodów. Jego morderca był teraz tuż obok i przyciskał ją do muru. Przesunęła się i zamachnęła, by uderzyć Knolla kolanem w krocze, ale dłoń wokół jej szyi wzmocniła uchwyt, a czubek sztyletu przeciął skórę.
Stęknęła i wzięła głęboki oddech.
– No, no, Frau Cutler. Tylko bez numerów.
Knoll puścił jej gardło, ale wciąż trzymał sztylet przy podbródku. Przesunął dłonią wzdłuż jej ciała do krocza i chwycił ją mocno.
– Jestem pewien, że nie miałabyś nic przeciw temu. Przesunął dłoń wyżej i zaczął masować przez sweter jej piersi. – Naprawdę szkoda, że nie mamy więcej czasu.
Nagle wzmocnił uścisk na prawej piersi i przekręcił dłoń.
Poczuła rwący ból.
– Posłuchaj mojej rady, Frau Cutler. Wracaj do domu. I bądź szczęśliwa. Wychowaj dzieci na porządnych ludzi – przykazał, a następnie wskazał ręką Paula. – Zrób dobrze swojemu byłemu i zapomnij o wszystkim. To nie jest twoja sprawa.
– Zabiłeś mojego… ojca – zdołała wyrzucić z siebie mimo bólu.
Prawa dłoń poluzowała uścisk piersi i zacisnęła się ponownie na jej szyi.
– Jeśli spotkamy się jeszcze raz, poderżnę ci gardło.
Zrozumiałaś?
Nie odpowiedziała. Nóż wsunął się głębiej. Chciała krzyczeć, ale nie mogła.
– Pytam, czy zrozumiałaś? – Knoll cedził słowa.
– Tak – odpowiedziała bezgłośnie.
Cofnął ostrze. Krew kapała z ranki na szyi. Stała nieruchomo oparta o ścianę. Niepokoiła się o Paula. Wciąż się nie poruszał.
– Proszę zrobić tak, jak mówię, Frau Cutler.
Ruszył ku wyjściu.
Rzuciła się na niego.
Knoll machnął prawą ręką i rękojeść sztyletu trafiła ją w prawą skroń. Oczy uciekły jej gdzieś do tyłu. Korytarz zawirował. Do gardła napłynęła żółć. Zobaczyła, jak Marla i Brent biegną w jej stronę z rozwartymi ramionami. Coś krzyczeli, ruszali ustami, lecz nie mogła rozróżnić słów.
Ogarnęła ją ciemność.