172016.fb2
– Ten pręt się porusza! – oznajmiła pielęgniarka.
Catherine przyglądała się, mając sucho w ustach z przerażenia, mężczyźnie leżącemu na stole w urazówce. Z jego piersi sterczał trzydziestocentymetrowy żelazny pręt. Jeden ze studentów medycyny zemdlał już na ten widok, a trzy pielęgniarki stały z rozdziawionymi szeroko ustami. Pręt, osadzony głęboko w klatce piersiowej mężczyzny, unosił się i opadał w rytm uderzeń jego serca.
– Jakie mamy ciśnienie? – zapytała Catherine.
Jej stanowczy głos pobudził wszystkich do działania. Rękaw aparatu do pomiaru ciśnienia krwi napełnił się na chwilę powietrzem, po czym zwiotczał.
– Siedemdziesiąt na czterdzieści. Tętno sto pięćdziesiąt!
– Kroplówka na maksimum!
– Otwieram zestaw do torakotomii.
– Niech ktoś wezwie tu natychmiast doktora Falco. Będę potrzebowała pomocy. – Catherine włożyła sterylny fartuch i wciągnęła rękawiczki. Miała już dłonie śliskie od potu. Skoro pręt się poruszał, jego koniec znajdował się blisko serca – albo, co gorsza, był w nim osadzony. Absolutnie nie mogła go wyciągać. Otwarłaby ranę, przez którą pacjent wykrwawiłby się w ciągu paru minut.
Sanitariusze podjęli na miejscu wypadku właściwą decyzję: założyli kroplówkę, intubowali rannego i przywieźli go na ostry dyżur, nie ruszając pręta. Reszta należała do niej.
Sięgała właśnie po skalpel, gdy drzwi otworzyły się szeroko. Podniosła wzrok i odetchnęła z ulgą, ujrzawszy Petera Falco. Lekarz przystanął, wpatrując się w klatkę piersiową pacjenta, z której sterczał pręt, wyglądający jak kołek wbity w serce wampira.
– Nie co dzień widuje się coś takiego – stwierdził.
– Spada ciśnienie! – zawołała pielęgniarka.
– Nie ma czasu na bypass – oświadczyła Catherine. – Wchodzę.
– Zaraz ci pomogę. – Peter odwrócił się i powiedział niemal od niechcenia: – Mogę prosić o fartuch?
Catherine zrobiła szybko przednio-boczne nacięcie, dające jej dostęp do narządów w klatce piersiowej. Była spokojniejsza, mając przy sobie Petera. Nie chodziło tylko o dodatkową parę zręcznych rąk. Peter był niezwykłym człowiekiem. Zjawiając się w sali, potrafił jednym spojrzeniem ocenić sytuację. Nigdy nie podnosił głosu, nie okazywał zdenerwowania. O pięć lat dłużej niż ona walczył na froncie chirurgii urazowej i właśnie w takich koszmarnych przypadkach okazywał się niezastąpiony.
Zajął miejsce za stołem operacyjnym naprzeciwko Catherine, przyglądając się swymi niebieskimi oczami nacięciu, które zrobiła.
– W porządeczku. Dobrze się bawimy?
– Jak w lunaparku.
Zabrał się od razu do dzieła. Ich ręce pracowały zgodnie, otwierając z niemal brutalną siłą klatkę piersiową pacjenta. Operowali wspólnie już tyle razy, że potrafili instynktownie Przewidywać swoje potrzeby i kolejne posunięcia.
– Co to za historia? – zapytał Peter. Gdy trysnęła krew, spokojnie ją zatamował.
– Robotnik budowlany. Potknął się i nadział na pręt.
– To ci zepsuje dzień. Rozwieracz Burforda, siostro.
– Proszę.
– Jak stoimy z krwią?
– Czekamy na zero minus – odparła pielęgniarka.
– Czy doktor Murata jest na miejscu?
– Jego zespół od bypassów wkrótce się zjawi.
– Więc musimy tylko trochę zyskać na czasie. Jak rytm pracy serca?
– Częstoskurcz zatokowy, sto pięćdziesiąt. Kilka PVC…
– Ciśnienie skurczowe spadło do pięćdziesięciu!
Catherine rzuciła Peterowi pytające spojrzenie, mówiąc:
– Nie doczekamy się bypassa.
– No to zobaczmy, co da się zrobić.
Zaległo nagle milczenie, gdy zajrzał w głąb rany.
– O Boże – powiedziała Catherine. – On tkwi w przedsionku.
Koniec pręta przebił ścianę serca i z każdym jego uderzeniem tryskała w tym miejscu z rany świeża krew. W jamie klatki piersiowej zebrała się jej już spora ilość.
– Jeśli go wyciągniemy, będziemy tu mieli niezły gejzer – stwierdził Peter.
– Już i tak mocno krwawi.
– Ciśnienie skurczowe ledwo wyczuwalne! – ostrzegła pielęgniarka.
– No dobra – powiedział Peter. W jego głosie nie było cienia paniki ani strachu. Zwrócił się do jednej z sióstr: – Może mi pani zdobyć cewnik Foleya, szesnastkę, z balonikiem o pojemności trzydziestu centymetrów sześciennych?
– Słucham, doktorze Falco? Powiedział pan: cewnik Foleya?
– Tak. Cewnik moczowy.
– Będzie nam też potrzebna strzykawka z dziesięcioma centymetrami sześciennymi roztworu soli – oznajmiła Catherine. – Proszę być z nią w pogotowiu. – Catherine i Peter nie musieli sobie niczego wyjaśniać. Rozumieli oboje, o co chodziPeterowi wręczono cewnik Foleya – rurkę, której używano do odciągania moczu z pęcherza. Zamierzali wykorzystać ją do zupełnie innego celu.
– Jesteś gotowa? – zapytał, spojrzawszy na Catherine.
– Do dzieła.
Patrzyła w napięciu, jak Peter chwyta żelazny pręt i wyciąga w ostrożnie ze ściany serca pacjenta. Gdy krew trysnęła strumieniem, Catherine wsunęła natychmiast do otwartej rany końcówkę cewnika.
– Napełnić balonik! – polecił Peter.
Pielęgniarka wtłoczyła za pomocą strzykawki dziesięć centymetrów sześciennych roztworu soli do przewodu napinającego balonik.
Peter pociągnął za cewnik, zaklinowując balonik w wewnętrznej ścianie przedsionka. Krwotok ustał. Z rany sączyła się tylko strużka krwi.
– Jak podstawowe funkcje? – zawołała Catherine.
– Ciśnienie skurczowe nadal pięćdziesiąt. Mamy już krew grupy zero minus. Wieszamy ją.
Czując wciąż przyspieszone bicie serca, Catherine spojrzała na Petera i zobaczyła, że mruga do niej zza ochronnych gogli.
– Czyż to nie była świetna zabawa? – zapytał, sięgając po igłę chirurgiczną. – Zechcesz pełnić honory?
– Jasne.
Wręczył jej pojemnik z igłą. Miała zszyć krawędzie rany, wyciągając cewnik, zanim dokończy ten zabieg. Zakładając głęboko szwy, czuła przez cały czas pełne aprobaty spojrzenie Petera. Miała wypieki na twarzy z emocji. Wyczuwała już intuicyjnie, że ten pacjent będzie żył.
– Wspaniały początek dnia, prawda? – stwierdził Peter. – Włamywanie się do cudzego serca.
– Tych urodzin nigdy nie zapomnę. – Moja propozycja na dzisiejszy wieczór jest nadal aktualna. Co ty na to?
– Mam dyżur.
– Ames cię zastąpi. Daj się namówić. Zapraszam na kolację i dansing.
– Myślałam, że na wycieczkę samolotem.
– Co tylko sobie życzysz. Do diabła, zróbmy kanapki z masłem orzechowym i lećmy.
– Ha! Zawsze wiedziałam, że jesteś rozrzutny.
– Catherine, mówię poważnie.
Słysząc zmianę w tonie głosu Petera, uniosła głowę i napotkała jego spojrzenie. Zauważyła, że w sali zaległa nagle cisza i wszyscy czekali, czy niedostępna doktor Cordell ulegnie w końcu czarowi doktora Falco.
Zakładając kolejny szew, myślała o tym, jak bardzo lubi Petera jako kolegę i jak się wzajemnie szanują. Nie chciała, aby to się zmieniło. Wolała nie narażać tego cennego związku, wdając się w romans.
Ale z drugiej strony, jakże tęskniła za czasami, gdy chodziła na randki, gdy perspektywa wieczoru z mężczyzną budziła w niej radość, a nie lęk.
W sali panowała nadal pełna wyczekiwania cisza.
W końcu Catherine spojrzała na Petera i powiedziała:
– Wpadnij po mnie o ósmej.
Catherine nalała sobie kieliszek merlota i stanęła przy oknie, sącząc wino i wpatrując się w mrok. Słyszała śmiechy i widziała ludzi, spacerujących po Commonwealth Avenue. Wytworna ulica Newbury Street była zaledwie o przecznicę dalej i w letnią piątkową noc ta część dzielnicy Back Bay przyciągała turystów. Catherine właśnie dlatego tam zamieszkała. Czuła się pewniej, wiedząc, że w okolicy przebywa wielu ludzi, choćby i nieznajomych. Odgłosy muzyki i śmiechu oznaczały, że nie jest samotna i opuszczona.
Siedziała teraz za zamkniętymi szczelnie oknami, popijając wino i próbując przekonać samą siebie, że jest już gotowa wyjść na świat.
Świat, który ukradł mi Andrew Capra.
Przytknęła dłoń do szyby czubkami palców, jakby chciała się przez nią przebić i wydostać ze swego sterylnego więzienia.
Dopiwszy jednym haustem wino, odstawiła kieliszek na parapet. Nie będę wieczną ofiarą, pomyślała. Nie pozwolę mu wygrać.
Weszła do sypialni i przejrzawszy rzeczy w szafie, włożyła zieloną jedwabną sukienkę. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni miała ją na sobie.
Z sąsiedniego pokoju rozległ się optymistyczny komunikat z komputera „Masz wiadomość!”. Nie zwracając na niego uwagi, poszła do łazienki, by zrobić sobie makijaż. To barwy wojenne, pomyślała, malując oczy i usta. Maska, która dodawała jej odwagi, by mogła stawić czoło światu. Pudrując twarz, nabierała coraz większej pewności siebie. Zobaczyła nagle w lustrze kobietę, którą z trudem rozpoznawała. Kobietę, której nie widziała od dwóch lat.
– Witaj – mruknęła, uśmiechając się pod nosem.
Zgasiwszy światło w łazience, poszła do salonu, przyzwyczajając na nowo stopy do wysokich obcasów. Petersię spóźniał. Był już kwadrans po ósmej. Przypomniawszy sobie komunikat, który słyszała z sypialni, podeszła do komputera, by odebrać pocztę.
Wiadomość pochodziła od nadawcy o kryptonimie Sprytny Doktorek. Była opatrzona nagłówkiem Raport laboratoryjny. Otworzyła pocztę i przeczytała:
Doktor Cordell!
Załączam zdjęcia z patologii, które panią zainteresują.
Wiadomość nie była podpisana.
Przesunęła kursor do ikony odczytaj plik, ale zawahała się, trzymając palec na myszce. Nie znała nadawcy, a zazwyczaj nie odbierała załączników od obcych. Ta wiadomość miała najwy-raźniej związek z jej pracą i była adresowana do niej osobiście.
Kliknęła odczytaj.
Na ekranie pojawiła się kolorowa fotografia. Catherine zerwała się jak oparzona, przewracając krzesło na podłogę. Cofnęła się z przerażeniem, zasłaniając usta ręką. A potem pobiegła do telefonu.
Thomas Moore stał w drzwiach, przyglądając się jej z uwagą.
– Czy to zdjęcie jest jeszcze na ekranie?
– Niczego nie ruszałam.
Moore wszedł do mieszkania, oficjalny jak zawsze, i dostrzegł od razu mężczyznę, stojącego przy komputerze.
– To doktor Peter Falco – wyjaśniła Catherine. – Kolega ze szpitala.
– Miło mi – powiedział Moore, ściskając mu dłoń.
– Catherine i ja zamierzaliśmy wyjść dziś razem na kolację – oznajmił Peter. – Zatrzymano mnie w szpitalu. Dotarłem tu tuż przed panem i… – Zamilkł i spojrzał na Catherine. – Chyba nici z kolacji?
Odpowiedziała skinieniem głowy.
Moore usiadł przy komputerze. Włączony był wygaszacz ekranu i na monitorze widniała jaskrawa tropikalna ryba.
Gdy kliknął myszką, ukazała się ściągnięta z poczty fotografia.
Catherine odwróciła się natychmiast i podeszła do okna. Skrzyżowała ręce na piersiach, próbując wymazać z pamięci obraz, który właśnie ujrzała. Słyszała, jak Moore stuka w klawiaturę, a potem mówi do telefonu: „Przesłałem wam właśnie ten plik. Macie go?”. Za oknem, w ciemnościach, zrobiło się dziwnie cicho. Zastanawiała się, czy jest już tak późno. Patrząc w dół, na opustoszałą ulicę, nie mogła niemal uwierzyć, że zaledwie przed godziną była gotowa wyjść nocą z domu i powrócić do świata.
Teraz pragnęła jedynie zaryglować drzwi i się ukryć.
– Kto, do cholery, przesyła ci coś takiego? – spytał Peter. – To chorobliwe.
– Wolałabym o tym nie mówić.
– Zdarzało się to już wcześniej?
– Nie.
– Więc dlaczego wezwałaś policję?
– Błagam cię, Peter. Przestań! Nie chcę rozmawiać na ten temat.
Na chwilę zaległa cisza.
– Nie chcesz rozmawiać ze mną?
– Nie teraz.
– Ale policji wszystko powiesz?
– Doktorze Falco – odezwał się Moore – byłoby naprawdę lepiej, żeby pan wyszedł.
– Catherine? Życzysz sobie tego?
Słyszała urazę w jego głosie, ale nie odwróciła głowy, by na niego spojrzeć.
– Wyjdź, proszę.
Nic nie odpowiedział. Tylko odgłos zamykanych drzwi świadczył o tym, że opuścił jej mieszkanie. Zapanowała niezręczna cisza.
– Nie powiedziała mu pani, co zaszło w Savannah? – spytał Moore.
– Nie. Nie potrafię się na to zdobyć. – Gwałt to zbyt intymny, zbyt wstydliwy temat, by o nim rozmawiać. Nawet z kimś, komu na tobie zależy. – Kim jest ta kobieta na zdjęciu? – zapytała.
– Miałem nadzieję, że pani ją rozpozna.
Pokręciła głową.
– Nie wiem też, kto mi to przysłał.
Usłyszała skrzypienie krzesła, gdy podnosił się z miejsca, i poczuła na ramieniu przez zieloną jedwabną sukienkę ciepło Jego dłoni. Nie przebrała się i miała na sobie nadal wieczorowy strój. Pomysł wyjścia z domu wydawał jej się teraz żałosny. Co sobie wyobrażała? Że może znów być taka jak wszyscy? Taka Jak dawniej?
– Catherine – powiedział Moore – musimy porozmawiać o tym zdjęciu.
Zacisnął palce na jej ramieniu. Uzmysłowiła sobie nagle, że zwrócił się do niej po imieniu. Stał na tyle blisko, że muskał ciepłym oddechem jej włosy, lecz nie czuła się zagrożona. Dotyk innego mężczyzny byłby aktem agresji, ale ten działał na nią uspokajająco.
Skinęła głową.
– Spróbuję.
Przystawił drugie krzesło i usiedli oboje przed ekranem komputera. Zmusiła się, by skoncentrować uwagę na zdjęciu.
Widoczna na nim kobieta o kręconych włosach, rozrzuconych jak spiralki na poduszce, miała usta zaklejone srebrną taśmą, ale jej oczy były szeroko otwarte i przytomne, a ich siatkówki lśniły czerwono w świetle lampy błyskowej. Fotografia przedstawiała ją od pasa w górę. Była naga i przywiązana do łóżka.
– Rozpoznaje ją pani? – zapytał Moore.
– Nie.
– Czy coś na tym zdjęciu wydaje się pani znajome? Pokój, umeblowanie?
– Nie, ale…
– Tak?
– Andrew Capra zachowywał się podobnie – wyszeptała. – Robił mi zdjęcia, kiedy byłam przywiązana do łóżka… – Przełknęła z trudem ślinę, czując takie upokorzenie, jakby Moore oglądał na monitorze jej nagie ciało. Mimo woli skrzyżowała ręce na piersiach, wstydliwie je zasłaniając.
– Ten plik przesłano o dziewiętnastej pięćdziesiąt pięć. Rozpoznaje pani kryptonim nadawcy?
– Nie. – Skupiła znów uwagę na twarzy kobiety z szerokorozwartymi źrenicami. – Ona jest przytomna. Wie, co się stanie. On tego właśnie oczekuje. Chce, żeby była przytomna, żeby czuła ból. W przeciwnym razie nie sprawi mu to przyjemności… – Miała na myśli Andrew Caprę, ale używała czasu teraźniejszego, jakby Capra wciąż żył.
– Skąd on miał adres pani poczty elektronicznej?
– Nie wiem nawet, kim on jest.
– Wysłał to do pani, Catherine. Wie, co zdarzyło się w Sayannah. Ma pani jakieś podejrzenia, kto mógł to zrobić?
Tylko jedna osoba, pomyślała. Andrew Capra. Ale on nie żyje. W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy Moore’a i Catherine podskoczyła jak oparzona.
– Chryste! – szepnęła, opadając na krzesło z bijącym sercem.
Moore powiedział do aparatu:
– Tak, jestem tu z nią… – Słuchał przez chwilę i nagle spojrzał na Catherine tak dziwnie, że poczuła niepokój.
– O co chodzi? – zapytała.
– Dzwoni detektyw Rizzoli. Ustaliła, skąd nadeszła ta wiadomość.
– Kto ją wysłał?
– Pani.
Miała wrażenie, jakby dostała w twarz. Pokręciła tylko głową, zbyt zaszokowana, by odpowiedzieć.
– Nadano ją dziś wieczorem z pani konta pocztowego America Online – wyjaśnił Moore.
– Mam dwa osobne konta. Jedno prywatne…
– A drugie?
– Służbowe, z którego korzystają… – Urwała w pół zdania. – On użył komputera w moim biurze!
Moore podniósł telefon do ucha.
– Słyszałaś, Rizzoli? – Zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Zaraz tam będziemy.
Detektyw Rizzoli czekała na nich tuż obok gabinetu Catherine. W korytarzu zebrała się już spora grupka: ochroniarz budynku, dwóch oficerów policji i kilku mężczyzn w cywilnych ubraniach. Detektywi, domyśliła się Catherine.
– Przeszukaliśmy biuro – oznajmiła Rizzoli. -Już dawno się ulotnił.
– A więc był tutaj? – spytał Moore.
– Oba komputery są włączone. Kryptonim nadawcy Sprytny Doktorek jest ciągle na ekranie.
– Jak on się tu dostał?
– Na drzwiach nie ma śladów włamania. Pomieszczenia biurowe sprzątają wynajęci ludzie, którzy dysponują własnymi kluczami. Podobnie jak pracownicy biura.
– Mamy tu fakturzystkę, recepcjonistkę i dwóch asystentów – wyjaśniła Catherine.
– Poza tym jest pani i doktor Falco.
– Zgadza się.
– Cóż, to znaczy, że jest sześć kluczy, które, w dodatku, ktoś mógł zgubić lub pożyczyć – stwierdziła opryskliwie Rizzoli. Catherine nie darzyła tej kobiety sympatią i zastana wiała się, czy ona odwzajemnia to uczucie.
Rizzoli wskazała ręką na gabinet.
– Wejdźmy do środka, doktor Cordell, i zobaczmy, czy coś nie zginęło. Proszę tylko niczego nie dotykać, dobrze? Ani drzwi, ani komputerów. Musimy zdjąć odciski palców.
Catherine spojrzała na Moore’a, który położył jej uspokajająco rękę na ramieniu. Weszli razem do biura.
Rzuciła tylko okiem na poczekalnię dla pacjentów i przeszła do recepcji, gdzie pracował personel biurowy. Komputer używany do fakturowania był włączony. Intruz wyjął jednak dyskietkę ze stacji dysków.
Moore nacisnął piórem myszkę, aby wyłączyć wygaszacz ekranu i na monitorze pojawiło się okno poczty elektronicznej American Online. W rubryce „wybrane imię” figurował nadal kryptonim Sprytny Doktorek.
– Czy coś tu się zmieniło? – zapytała Rizzoli.
Catherine pokręciła głową.
– W porządku. Chodźmy do pani gabinetu.
Serce zaczęło jej bić mocniej, gdy szła korytarzem, mijając dwie izby przyjęć. Wszedłszy do gabinetu, spojrzała natychmiast na sufit i cofnęła się przerażona, wpadając niemal na Moore’a. Chwycił ją w ramiona i przytrzymał.
– Tu go właśnie znaleźliśmy – oznajmiła Rizzoli, wskazując na zwisający z lampy stetoskop. – Zakładam, że pani go tu nie zostawiła.
Catherine znów pokręciła głową i powiedziała zdławionym głosem:
– Ten człowiek już tu wcześniej był.
Rizzoli przeszyła ją wzrokiem.
– Kiedy?
– W ciągu ostatnich kilku dni. Ginęły mi różne rzeczy.
Albo znajdowałam je w innym miejscu.
– Jakie rzeczy?
– Stetoskop, fartuch…
– Proszę się dobrze rozejrzeć. Czy coś tu się jeszcze zmieniło?
Catherine rzuciła okiem na półki, biurko, szafkę z kartotekami. To była jej prywatna przestrzeń, którą sama zorganizowała. Wiedziała dokładnie, gdzie co się powinno znajdować.
– Komputer jest włączony – oznajmiła. – Zawsze go wyłączam, gdy wychodzę.
Rizzoli kliknęła myszką i na ekranie pojawiło się okno American Online z używanym przez Catherine kryptonimem CCORD.
– W ten sposób zdobył adres pani poczty – stwierdziła Rizzoli. – Wystarczyło, że włączył komputer.
Catherine patrzyła na klawiaturę. Stukałeś w te klawisze. Siedziałeś na moim krześle. Głos Moore’a wyrwał ją nagle z zamyślenia.
– Czy czegoś brakuje? – spytał. – Jakiegoś osobistego drobiazgu?
– Dlaczego miałby coś takiego zabierać?
– To w jego stylu.
A więc spotkało to już inne kobiety, pomyślała. Inne ofiary.
– Może chodzić o rzecz, którą nosi pani przy sobie – ^sugerował Moore. – Coś, czego tylko pani używa. Biżuterię, grzebień, breloczek…
– O Boże! – Sięgnęła natychmiast do górnej szuflady biurka.
– Hej! – ostrzegła Rizzoli. – Powiedziałam, żeby niczego nie dotykać!
Ale Catherine przetrząsała już szufladę, szukając czegoś gorączkowo wśród piór i ołówków.
– Nie ma go tutaj.
– Czego?
– Trzymam w biurku zapasowy breloczek.
– Z kluczami?
– Tak. Od samochodu, od szpitalnej szafki… -Przerwała, czując, jak zasycha jej w gardle. – Jeśli zaglądał do niej w ciągu dnia, miał dostęp do mojej torebki. – Spojrzała na Moore’a. – I do kluczy do mieszkania.
Technicy zdejmowali już linie papilarne, gdy Moore wrócił do gabinetu.
– Położyłeś ją spać? – spytała Rizzoli.
– Pośpi w dyżurce pogotowia. Nie chcę, żeby jechała do domu, póki nie jest tam bezpiecznie.
– Osobiście zmienisz jej zamki?
Zmarszczył brwi, widząc drwiące spojrzenie partnerki.
– Masz jakiś problem?
– To atrakcyjna kobieta.
Wiem, do czego zmierzasz, pomyślał, wzdychając ciężko.
– Jest taka skrzywdzona i bezbronna – ciągnęła Rizzoli. – Jezu, każdy facet chce od razu otoczyć ją opieką!
– Przecież to nasz obowiązek!
– Taki jesteś obowiązkowy?
– Nie chcę o tym rozmawiać – stwierdził, wychodząc z gabinetu.
Rizzoli podążyła za nim na korytarz jak buldog, chwytający go za kostki.
– Ona jest uwikłana w tę sprawę, Moore. Nie wiemy, czy czegoś nie ukrywa. Nie mów mi, że się w niej zadurzyłeś.
– Bzdura!
– Nie jestem ślepa.
– A co dokładnie widzisz?
– Widzę, jak na siebie patrzycie. Widzę gliniarza, który traci obiektywizm. Który może się sparzyć – dodała po chwili milczenia.
Gdyby podniosła głos, gdyby mówiła to wrogim tonem, odpowiedziałby tak samo. Jednak jej głos brzmiał łagodnie i Moore nie mógł się zdobyć na ostrą ripostę.
– Nie każdemu bym to powiedziała – stwierdziła Rizzoli. – Uważam cię za porządnego faceta. Gdyby chodziło o Crowe’a albo jakiegoś innego dupka, gówno bym się przejmowała, że ktoś złamie im serce. Ale nie chcę, żeby tobie się to przydarzyło.
Patrzyli na siebie przez chwilę. Moore poczuł się zawstydzony, że dostrzegał w Rizzoli tylko przeciętność. Choć podziwiał jej bystry umysł i ambicje, koncentrował zawsze uwagę na jej pospolitej twarzy i bezkształtnych garsonkach. Pod pewnymi względami nie był lepszy niż Darren Crowe i ci idioci, którzy wsadzali jej tampony do butelki z wodą. Nie zasługiwał na jej szacunek.
Usłyszeli, jak ktoś chrząka znacząco, i odwróciwszy głowy, zobaczyli w drzwiach technika z wydziału kryminalnego.
– Nie ma żadnych odcisków – oznajmił. – Sprawdziłem oba komputery. Klawiatury, myszy, stacje dysków – wszystko zostało wyczyszczone.
Zadzwonił telefon komórkowy Rizzoli. Sięgając po niego, powiedziała:
– A czego mogliśmy się spodziewać? Nie mamy do czynienia z kretynem.
– A co z drzwiami? – zapytał Moore.
– Jest na nich kilka częściowych odcisków – odparł technik. – Zważywszy na to, ile osób się tu przewija – pacjenci, personel – nie będziemy w stanie niczego zidentyfikować.
– Hej, Moore – powiedziała Rizzoli, zamykając klapkę telefonu. – Jedziemy.
– Dokąd?
– Do centrali. Brody chce nam zademonstrować magię pikseli.
– Poddałem to zdjęcie analizie fotoskopowej – wyjaśnił Sean Brody. – Zajmuje trzy megabajty pamięci, co oznacza, że jest bardzo wyraźne. Sprawca nie uznaje zamazanych konturów. Przysłał obraz wysokiej jakości, na którym widać nawet rzęsy ofiary.
Brody był komputerowym geniuszem bostońskiej policji, dwudziestotrzyletnim młodzieńcem o bladej cerze, który siedział teraz skupiony przed ekranem monitora z ręką niemal przyklejoną do myszy. Moore, Rizzoli, Frost i Crowe stali za nim, patrząc mu przez ramię. Irytujący śmiech Brody’ego przypominał chichot szakala. Manipulując obrazem na ekranie, co chwila rechotał z zadowolenia.
– To cała fotografia – oznajmił. – Ofiara przywiązana do łóżka. Jest przytomna, ma otwarte oczy. Ich czerwony kolor to efekt błysku lampy. Usta zalepione taśmą. Tutaj, w lewym dolnym rogu, widać krawędź nocnej szafki i budzik, stojący na dwóch książkach. Zrobimy zbliżenie i można odczytać godzinę.
– Druga dwadzieścia – powiedziała Rizzoli.
– Właśnie. Pytanie tylko, czy jest noc, czy popołudnie? Przejdźmy do górnej części zdjęcia, gdzie widać narożnik okna. Zasłony są zaciągnięte, ale jest między nimi wąska szpara, przez którą nie prześwituje światło słoneczne. Jeśli więc zegarek wskazuje właściwy czas, zdjęcie zrobiono o drugiej dwadzieścia w nocy.
– Tak, ale którego dnia? – spytała Rizzoli. – To mogło być zeszłej nocy albo w ubiegłym roku. Cholera, nie wiemy nawet, czy zrobił je Chirurg.
Brody rzucił jej gniewne spojrzenie.
– Jeszcze nie skończyłem.
– W porządku. Słucham.
– Spójrzmy trochę niżej, na prawy przegub ofiary. Przesłania go taśma klejąca. Widzicie tę małą ciemną plamkę? Jak myślicie, co to jest? – Kliknął myszką, powiększając ten szczegół na ekranie.
– Nadal niewiele widać – stwierdził Crowe.
– Dobra. Powiększymy go jeszcze bardziej. – Kliknął ponownie myszką. Ciemna plama nabrała rozpoznawalnego kształtu.
– Jezu! – odezwała się Rizzoli. – Mały konik! To bransoletka Eleny Ortiz!
Brody uśmiechnął się do niej szeroko.
– Dobry jestem?
– To on! – oznajmiła z przekonaniem Rizzoli. – To Chirurg.
– Wróć do nocnej szafki – poprosił Moore.
Brody ściągnął ponownie na ekran całą fotografię i przesunął kursor do lewego dolnego narożnika.
– Co pana interesuje?
– Pod budzikiem leżą dwie książki. Zobaczmy ich grzbiety.
Widzisz, jak ta u góry odbija światło?
– Tak.
– Jest oprawiona w przezroczystą folię.
– W porządku… – Brody najwyraźniej nie rozumiał, do czego Moore zmierza.
– Zrób zbliżenie jej grzbietu. Zobaczymy, czy da się odczytać tytuł.
Brody kliknął myszką.
– Składa się chyba z jednego słowa – stwierdziła Rizzoli.
Brody zrobił jeszcze większe zbliżenie.
– Zaczyna się od litery J – zauważył Moore. – Spójrzcie na to. – Postukał w ekran. – Widzicie ten mały biały kwadracik u dołu grzbietu?
– Wiem, co masz na myśli – powiedziała Rizzoli podnieconym głosem. – Odczytajmy ten cholerny tytuł!
Brody kliknął myszką po raz ostatni. Moore wpatrywał się w słowo widoczne na grzbiecie książki. Nagle odwrócił się i sięgnął po telefon.
– Czy coś przeoczyłem? – zapytał Crowe.
– Książka nosi tytuł Jaskółka – wyjaśnił Moore, wystukując zero. – A ten kwadracik na obwolucie… Założę się, że jest na nim numer katalogowy.
– To książka z biblioteki – oznajmiła Rizzoli.
W telefonie odezwał się głos.
– Centrala.
– Mówi detektyw Thomas Moore z bostońskiej policji.
Muszę się pilnie skontaktować z miejską biblioteką.
– To książka o jezuitach w kosmosie – oznajmił Frost z tylnego siedzenia samochodu.
Pędzili po Centre Street z włączonymi światłami, pilotowani przez dwa radiowozy. Moore siedział za kierownicą.
– Moja żona należy do kółka czytelniczego – wyjaśnił Frost. – Pamiętam, że wspominała o tej Jaskółce.
– To powieść science fiction? – spytała Rizzoli.
– Nie, raczej traktat religijny. O naturze Boga i tego typu sprawach.
– Więc nie muszę tego czytać – stwierdziła Rizzoli. – Znam już wszystkie odpowiedzi. Jestem katoliczką.
Moore rzucił okiem w boczną ulicę i oznajmił:
– Zbliżamy się.
Dom, którego szukali, znajdował się w dzielnicy Jamaica Plain w zachodnim Bostonie, między Franklin Park a są-siednim miasteczkiem Brookline. Kobieta nazywała się Nina Peyton. Tydzień temu pożyczyła egzemplarz książki Jaskółka z lokalnej filii miejskiej biblioteki. I spośród wszystkich osób, które wypożyczyły ten tytuł w Bostonie, tylko ona nie podnosiła teraz, o drugiej w nocy, słuchawki telefonu.
– To tutaj – powiedział Moore, gdy jadący przed nimi radiowóz skręcił w prawo w Eliot Street. Podążył za nim i zatrzymał się przecznicę dalej.
Niebieskie światła na dachu radiowozu błyskały surrealis-tycznie w mroku, gdy Moore, Rizzoli i Frost przeszli przez frontową furtkę w kierunku domu. Wewnątrz widzieli tylko nikłe światełko.
Moore spojrzał na Prosta, który skinął głową i ruszył na tyły domu.
Rizzoli zapukała do drzwi, krzycząc:
– Policja!
Odczekali kilka sekund.
Rizzoli zapukała ponownie, tym razem mocniej.
– Pani Peyton! Proszę otworzyć! Policja!
Nastała chwila ciszy. Nagle usłyszeli w nadajnikach głos Prosta:
– W oknie z tyłu jest wyłamana żaluzja.
Moore i Rizzoli wymienili spojrzenia i bez słowa powzięli decyzję.
Moore stłukł rękojeścią latarki szybkę obok frontowych drzwi, sięgnął do środka i odciągnął zasuwę.
Rizzoli weszła pierwsza do domu, poruszając się w pół-przysiadzie i zakreślając w powietrzu łuk bronią. Moore był tuż za nią. Czuł przypływ adrenaliny, rejestrując błyskawicznie kolejne obrazy. Drewniane schody. Otwarta szafa. Kuchnia na wprost, salon po prawej. Pojedyncza lampa, zapalona na stole w głębi pokoju.
– Sypialnia – powiedziała Rizzoli.
– Szybko!
Ruszyli korytarzem. Rizzoli szła przodem, rozglądając się Bujnie na prawo i lewo, gdy mijali łazienkę i pokój gościnny. Nikogo tam nie zobaczyli. Drzwi na końcu korytarza były lekko uchylone. Za nimi znajdowała się pogrążona w mroku sypialnia.
Moore, ściskając w spoconych dłoniach broń i czując przyspieszone bicie serca, zbliżył się do nich ostrożnie i trącił je nogą.
Owionął go duszny i mdlący zapach krwi. Odnalazł na ścianie przełącznik i zapalił światło. Jeszcze nim jego wzrok zarejestrował obraz na siatkówce oka, wiedział już, co zobaczy. A jednak nie był w pełni przygotowany na szok, który go czekał.
Na łóżku leżała kobieta z rozciętym brzuchem. Cienkie zwoje jelit zwisały jej z boku jak groteskowe serpentyny. Krew, kapiąca z otwartej rany na szyi, tworzyła coraz większą kałużę na podłodze.
Moore potrzebował całej wieczności, by uzmysłowić sobie, co widzi. Dopiero gdy dotarły w pełni do jego świadomości szczegóły obrazu, pojął ich znaczenie. Z rany wypływała ciągle świeża krew. Ściana nie była nią obryzgana. Kałuża ciemnej, niemal czarnej krwi na podłodze nadal się powiększała.
Podszedł natychmiast do ofiary, wdeptując wprost w tę kałużę.
– Hej! – krzyknęła Rizzoli. – Niszczysz ślady!
Moore przytknął palce do szyi ofiary w miejscu, gdzie nie była zraniona.
Kobieta otworzyła oczy.
Dobry Boże! Ona jeszcze żyje!