172016.fb2
Moore i Rizzoli siedzieli, pocąc się, w samochodzie, owiewani strumieniem ciepłego powietrza z klimatyzatora. Od dziesięciu minut tkwili w korku, a wóz coraz bardziej się nagrzewał.
– Podatnicy mają to, na co zasłużyli – stwierdziła Rizzoli. – A ten samochód jest kupą złomu.
Moore wyłączył klimatyzację i opuścił szybę. Do wnętrza samochodu buchnęło gorące powietrze, przesycone zapachem asfaltu i spalin. Moore był już mokry od potu. Nie pojmował, jak Rizzoli może wytrzymać w żakiecie. On zdjął kurtkę, gdy tylko wyszli z Pilgrim Medical Center i znaleźli się w wilgotnym tropiku. Wiedział, że musi jej być gorąco, gdyż dostrzegł krople potu, lśniące na jej górnej wardze, która prawdopodobnie nigdy nie miała kontaktu ze szminką. Rizzoli nie była brzydka, ale gdy inne kobiety starały się poprawić swą urodę makijażem lub ozdobami, ona jakby celowo o siebie nie dbała. Nosiła ponure ciemne garsonki, niepasujące do jej drobnej postury. a czarne kręcone włosy miała zawsze w nieładzie. Była, jaka była i albo człowiek to akceptował, albo mógł iść do diabła. Moore rozumiał, dlaczego przyjęła taką wojowniczą postawę. W zawodzie policjantki było to zapewne konieczne. Rizzoli musiała ciągle toczyć walkę o przetrwanie.
Podobnie jak Catherine Cordell. Jednak doktor Cordell obrała inną strategię. Zamykała się w sobie. Zachowywała dystans. W czasie rozmowy odniósł wrażenie, że patrzy na nią przez matową szybę, tak wydawała mu się odległa.
To właśnie drażniło Rizzoli.
– Coś z nią jest nie tak – zauważyła. – Ma w sobie jakąś emocjonalną pustkę.
– Specjalizuje się w chirurgii urazowej. Potrafi panować nad emocjami.
– Jest zimna jak lód. Dwa lata temu została związana, zgwałcona i niemal wypatroszona. A mówi o tym z takim spokojem. To zastanawiające.
Moore przyhamował na czerwonym świetle i patrzył na zatłoczone skrzyżowanie. Po plecach spływały mu krople potu. Źle znosił upał. Czuł się senny i otępiały. Marzył, by skończyło się lato i spadł pierwszy śnieg…
– Hej! – przerwała te rozmyślania Rizzoli. – Słuchasz mnie?
– Ona jest po prostu bardzo opanowana – stwierdził. Ale nie lodowato zimna, pomyślał, przypominając sobie, jak Catherine Cordell drżała ręka, gdy oddawała mu fotografie dwóch zamordowanych kobiet.
Usiadłszy ponownie za biurkiem, pociągnął łyk ciepłej coli i przeczytał raz jeszcze artykuł, wydrukowany kilka tygodni wcześniej w bostońskim Globe, pod tytułem Kobiety ze skalpelem. Była w nim mowa o trzech pracujących w Bostonie kobietach-chirurgach – o ich sukcesach, trudnościach i szczególnych problemach, które napotykały w swoim zawodzie. Spośród trzech zamieszczonych zdjęć najbardziej przykuwała uwagę podobizna doktor Cordell. Nie tylko dlatego, że była atrakcyjną kobietą. Spoglądała w obiektyw dumnym i wyzywającym wzrokiem. Zdjęcie, podobnie jak treść artykułu, utwierdzało w przekonaniu, że ta kobieta panuje nad swoim życiem.
Moore odłożył artykuł, rozmyślając o tym, jak mylne bywają pierwsze wrażenia. Jak łatwo zamaskować ból uśmiechem czy wysunięciem podbródka.
Otworzył kolejną teczkę, wziął głęboki oddech i przeczytał powtórnie raport policji z Savannah na temat doktora Andrew Capry.
Capra dokonał pierwszego zabójstwa, gdy studiował medycynę na Uniwersytecie Emory w Atlancie. Ofiarą była Dora Ciccone, dwudziestodwuletnia studentka ostatniego roku. Jej ciało znaleziono przywiązane do łóżka w mieszkaniu, które zajmowała. Sekcja wykazała, że odurzono ją rohypnolem. Mieszkanie nie nosiło śladów włamania.
Ofiara najwyraźniej zaprosiła zabójcę do domu.
Sprawca przywiązał zamroczoną Dorę Ciccone do łóżka nylonową linką i zakleił jej usta taśmą, aby nie krzyczała. Najpierw ją zgwałcił, a potem rozciął jej brzuch.
Żyła, gdy to robił.
Kiedy skończył zabieg i zabrał swój łup, poderżnął jej gardło, wykonując jedno głębokie cięcie od lewej do prawej. Choć policja dysponowała kodem DNA z nasienia sprawcy, nie mogli trafić na jego ślad. Dochodzenie utrudniał fakt, że Dora miała reputację rozrywkowej dziewczyny, która lubiła bywać w miejscowych barach i sprowadzała często do domu nieznajomych mężczyzn.
W nocy, kiedy zginęła, towarzyszył jej student medycyny o nazwisku Andrew Capra. Policja nic o nim jeszcze nie wiedziała, gdy w Savannah, trzysta kilometrów dalej, zamordowano trzy kolejne kobiety.
Wreszcie w pewną parną czerwcową noc zabójstwa się skończyły.
Trzydziestojednoletnia Catherine Cordell, naczelny chirurg szpitala Riverland w Savannah, była zdumiona, słysząc pukanie do drzwi. Gdy je otworzyła, zobaczyła na ganku Andrew Caprę, jednego ze swoich studentów. Tego dnia w szpitalu zganiła go za błąd, który popełnił. Chciał się teraz dowiedzieć, w jaki sposób mógłby go naprawić. Zapytał, czy może wejść, by z nią pomówić.
Pijąc piwo, rozmawiali o tym, jak wypadł w roli praktykanta, ile zdarzyło mu się potknięć i ilu pacjentom mógł zaszkodzić przez swoje niedbalstwo. Doktor Cordell nie kryła gorzkiej prawdy, że Andrew sobie nie radzi i nie zaliczy kursu. W pewnym momencie Catherine musiała wyjść do toalety, a gdy wróciła, dokończyła piwo, kontynuując rozmowę.
Kiedy odzyskała przytomność, była naga i leżała przywiązana do łóżka nylonową żyłką.
W raporcie policyjnym opisano z zatrważającą dokładnością koszmar, który potem nastąpił.
Zdjęcia, które zrobiono jej w szpitalu, przedstawiały kobietę o przerażonych oczach i posiniaczonym, potwornie opuchniętym policzku. Widoczną na nich osobę można było określić jednym słowem: ofiara.
Wizerunek ten zupełnie nie pasował do opanowanej kobiety, którą dzisiaj spotkał.
Czytając teraz ponownie zeznania doktor Cordell, słyszał w myślach jej głos. Nie były to już słowa anonimowej ofiary, lecz kobiety, której twarz znał.
Nie wiem, jak uwolniłam rękę. Mam podrapany cały przegub, więc pewnie ją wyszarpnęłam. Przepraszam, ale mąci mi sie_ w głowie. Pamiętam tylko, jak sięgałam po skalpel. Wiedziałam, Że muszę, wziąć go z tacy. Że muszę, przeciąć więzy, zanim wróci Andrew…
Pamiętam, że przeturlałam się. na skraj łóżka, spadłam na podłogę i uderzyłam, się w głowę. Potem próbowałam znaleźć broń. Należy do mojego ojca. Nalegał, bym ją zatrzymała, po tym jak w Savannah zamordowano trzecią kobietę.
Pamiętam, że sięgnęłam pod łóżko i chwyciłam broń. Pamiętam odgłos kroków. Co było dalej, nie wiem. Zdaje się, że do niego strzeliłam. Podobno dwa razy. Chyba tak właśnie się stało.
Moore przerwał czytanie i zamyślił się. Badania balistyczne potwierdziły, że oba pociski wystrzelono z broni, która należała do ojca Catherine. Znaleziono ją obok łóżka. Wykonane w szpitalu testy wykazały obecność we krwi rohypnolu, środka odu- rzającego, Catherine mogła więc mieć zaniki pamięci. Kiedy przywieziono ją na ostry dyżur, lekarze stwierdzili, że jest zamroczona z powodu narkotyku albo przeżytego wstrząsu. Siniaki i opuchlizna na jej twarzy musiały być wynikiem silnego uderzenia w głowę. Nie pamiętała jednak, jak i kiedy do niego doszło.
Moore zaczął przeglądać zdjęcia z miejsca zbrodni. Andrew Capra leżał martwy na plecach na podłodze sypialni. Został dwukrotnie trafiony strzałami z bliskiej odległości: w brzuch i w oko.
Moore przez długi czas przypatrywał się zdjęciom, analizując ułożenie ciała Capry i ślady krwi.
Potem przeczytał dwa razy raport z sekcji zwłok i spojrzał ponownie na fotografię z miejsca zbrodni.
Coś tu nie gra, pomyślał. Zeznania doktor Cordell nie mają sensu.
Nagle na jego biurku wylądował jakiś papier. Podniósłszy ze zdziwieniem wzrok, zobaczył Rizzoli.
– Czytał pan to? – zapytała.
– Co to jest?
– Raport na temat włosa, znalezionego w ranie Eleny Ortiz.
Moore przeczytał go szybko i stwierdził:
– Nie mam pojęcia, co to może znaczyć.
W 1997 roku różne wydziały Komisariatu Policji w Bostonie przeniesiono do jednego nowoczesnego budynku – Schroeder Plaża – w podejrzanej dzielnicy Roxbury. Policjanci nazywali swoją nową siedzibę „marmurowym pałacem” ze względu na granitowy wystrój holu. „Za parę lat, jak trochę naśmiecimy, zrobi się tu swojsko” – żartowali. Schroeder Plaża nie przypominał nędznych komisariatów z seriali telewizyjnych. Był lśniącym, eleganckim biurowcem o dużych oknach. Wydział zabójstw, z miękką wykładziną na podłogach i stanowiskami komputerów, wyglądał jak centrum biznesu. Najbardziej jednak odpowiadało policjantom to, że mieli wszystko pod ręką.
Aby dotrzeć do laboratorium kryminalistycznego, wystarczyło przejść przez łącznik do południowego skrzydła budynku.
Moore i Rizzoli patrzyli, jak Erin Yolchko z sekcji badania włosów i włókien wertuje koperty z materiałem dowodowym.
– Miałam do dyspozycji tylko pojedynczy włos – stwierdziła Erin. – To zdumiewające, jak wiele można się dzięki niemu dowiedzieć. O, jest. – Znalazła kopertę z numerem sprawy Eleny Ortiz i wyjęła z niej przezrocze. – Pokażę wam, jak to wygląda pod mikroskopem. Dane liczbowe są w raporcie.
– Tutaj? – spytała Rizzoli, spoglądając na długą serię liter i liczb na papierze.
– Tak. Każdy symbol określa jakąś cechę włosa: kolor, stopień skręcenia, obraz mikroskopowy. Ten, na przykład, ma oznaczenie A-zero jeden – ciemny blond i B-zero jeden – zakrzywienie o średnicy poniżej osiemdziesięciu, czyli niemal prosty. Trzon długości czterech centymetrów. Niestety, włos był w fazie telogenowej, nie ma więc przylegającej do niego tkanki nabłonka.
– Brakuje kodu DNA.
– Właśnie. Telogen to ostatnia faza wzrostu korzenia. Ten włos wypadł w sposób naturalny, w procesie linienia. Innymi słowy, nie został wyrwany. Gdyby przy korzeniu były komórki nabłonka, moglibyśmy poddać analizie ich jądra i uzyskać kod DNA. Ale w tym włosie nie ma takich komórek.
Rizzoli i Moore wymienili zawiedzione spojrzenia.
– Mamy tu jednak coś ciekawego – dodała Erin. – Nie jest to tak wartościowe jak kod DNA, ale może się przydać w sądzie, gdy złapiecie podejrzanego. Szkoda, że nie mamy dla Porównania włosów ze sprawy Diany Sterling. – Nastawiła mikroskop i odsunęła się na bok. – Spójrzcie.
Mikroskop miał specjalny okular, więc Rizzoli i Moore mogli oglądać obraz równocześnie. Moore zobaczył pojedynczy włos z drobnymi guzkami.
– Co to za wypukłości? – spytała Rizzoli. – To chyba nie jest normalne.
– Anormalne i wyjątkowo rzadkie – przyznała Erin. – To choroba zwana Trichorrhexis invaginata, czyli „bambusowy włos”. Pochodzenie tej nazwy jest oczywiste. Te małe guzki sprawiają, że włos wygląda jak pręt bambusa.
– Skąd one się biorą? – zapytał Moore.
– Z defektu we włóknie włosa. W osłabionych punktach odcinki jego trzonu zachodzą na siebie, tworząc coś w rodzaju stawu panewkowego. To właśnie te wypukłości.
– Co powoduje tę chorobę?
– Czasem nadmierne farbowanie włosów, zbyt częsta trwała ondulacja, tego typu rzeczy. Ale ponieważ nasz sprawca jest zapewne mężczyzną i nie wygląda na to, by używał farby, powiedziałabym raczej, że w jego przypadku mamy do czynienia z jakimś defektem genetycznym.
– Na przykład?
– Chociażby z syndromem Nethertona. To schorzenie auto-somatyczne, które ogranicza rozwój keratyny – twardej, włóknistej proteiny, obecnej we włosach i paznokciach. A także w zewnętrznej warstwie skóry.
– Jeśli z powodu defektu genetycznego występują braki keratyny, włosy stają się kruche? Erin skinęła głową.
– Nie chodzi tylko o włosy. Ludzie z syndromem Nether tona mogą mieć również problemy z łuszczącą się skórą i wysypkami.
– A więc nasz sprawca ma potężny łupież? – stwierdziła Rizzoli.
– Może nawet coś bardziej rzucającego się w oczy. U niektórych pacjentów występuje ostra forma choroby, znana pod nazwą Icthyosis. Ich skóra może być tak sucha, że wygląda jak u aligatora.
Rizzoli roześmiała się.
– A więc szukamy człowieka-gada! To powinno zawęzić obszar poszukiwań.
– Niekoniecznie. Mamy lato.
– A jakie to ma znaczenie?
– Tropikalne powietrze nawilża jego skórę. O tej porze roku może wyglądać zupełnie normalnie.
Rizzoli i Moore wymienili spojrzenia, bo przyszła im równocześnie do głowy ta sama myśl. Obie ofiary zginęły w lecie.
– Dopóki utrzymują się upały – stwierdziła Erin – nie różni się zapewne od innych ludzi.
– Jest dopiero lipiec – zauważyła Rizzoli.
Moore skinął głową.
– Jego sezon łowiecki właśnie się zaczął.
Pacjent z urazówki przestał być anonimowy. Pielęgniarki z ostrego dyżuru znalazły jego dane przy breloczku na klucze. Nazywał się Herman Gwadowski i miał sześćdziesiąt dziewięć lat.
Catherine stała przy jego łóżku na oddziale intensywnej terapii, sprawdzając metodycznie odczyty aparatury, do której był podłączony. Oscyloskop wykazywał normalny rytm EKG. Ciśnienie tętnicze było na poziomie 110/70, a wykres ciśnienia żylnego wznosił się i opadał jak fale na wzburzonym morzu. Sądząc z danych liczbowych, operacja pana Gwadowskiego zakończyła się powodzeniem.
Jeszcze się nie obudził, stwierdziła Catherine, świecąc mu punktową latarką w lewą źrenicę, a potem w prawą. Prawie osiem godzin po operacji był nadal w stanie śpiączki.
Wyprostowała się i patrzyła, jak jego pierś wznosi się i opada w rytm pracy aparatu oddechowego. Nie dopuściła, by wykrwawił się na śmierć. Ale co tak naprawdę osiągnęła? Ocaliła ciało z bijącym sercem i martwym mózgiem.
Usłyszała stukanie w szybę. Doktor Peter Falco, kolega z oddziału chirurgii, machał do niej przez okno izolatki z wyrazem zatroskania na radosnej zwykle twarzy.
Niektórzy chirurdzy wpadają w złość na sali operacyjnej. Inni, wchodząc tam, zachowują się arogancko i wkładają chirurgiczny fartuch tak, jakby były to królewskie szaty. Jeszcze inni są wyłącznie sprawnymi rzemieślnikami, dla których pacjenci to jedynie mechanizmy wymagające naprawy.
Peter był wyjątkowy. Wesoły i pogodny, potrafił śpiewać, okropnie fałszując, piosenki Elvisa na sali operacyjnej, organizować w biurze zawody papierowych samolotów i bawić się na czworakach klockami lego z dziećmi z oddziału pediatrycznego. Catherine przywykła widzieć na jego twarzy uśmiech. Zobaczywszy przez szybę, jaki jest zafrasowany, wyszła natychmiast z izolatki.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał.
– Kończę właśnie obchód.
Peter spojrzał na labirynt rurek i cały sprzęt, zgromadzony wokół łóżka Hermana Gwadowskiego.
– Podobno dokonałaś cudu. Zatamowałaś potężny krwotok.
– Nie wiem, czy można to nazwać cudem. – Skierowała znów wzrok na pacjenta. – Funkcjonuje wszystko oprócz szarych komórek.
Przez chwilę oboje milczeli, obserwując pierś mężczyzny, która unosiła się i opadała.
– Helen wspomniała mi, że miałaś dziś wizytę dwojga policjantów – rzekł Peter. – Co się dzieje?
– Nic ważnego.
– Zapomniałaś zapłacić za parkowanie?
Catherine zmusiła się do śmiechu.
– Właśnie. Liczę, że pomożesz mi z tego wybrnąć.
Wyszli z oddziału intensywnej terapii do holu. Chudy jak szczapa Peter podążał obok niej swobodnym krokiem. Gdy jechali windą, zapytał:
– Dobrze się czujesz, Catherine?
– Czemu pytasz? Czy źle wyglądam?
– Szczerze? – Wpatrywał się w nią tak intensywnie swymi niebieskimi oczami, że poczuła się zmieszana.-Myślę, że przydałaby ci się lampka wina i dobra kolacja. Może gdzieś się wybierzemy?
– Kuszące zaproszenie.
– A więc?
– Chyba jednak zostanę w domu.
Peter chwycił się za pierś, jakby śmiertelnie zraniony.
– Znowu mnie odrzucasz! Czy jest na ciebie jakiś sposób?
– Sam musisz to sprawdzić – odparła z uśmiechem.
– A może spróbuję tak: ptaszki ćwierkają, że w sobotę masz urodziny. Przelećmy się moim samolotem.
– Nie mogę. Tego dnia mam dyżur.
– Ames cię zastąpi. Pogadam z nim.
– Och, Peter. Wiesz, że nie lubię latać.
– Nie mów, że się boisz.
– Po prostu chcę mieć zawsze możliwość kontrolowania sytuacji.
Peter pokiwał poważnie głową.
– Klasyczna osobowość chirurga.
– Innymi słowy: zadzieram nosa?
– A więc nici z randki w samolocie? Nie zmienisz zdania?
– Raczej nie.
Westchnął ciężko.
– No to trudno. Wyczerpałem wszystkie możliwości.
– Wiem. Zaczynasz się powtarzać.
– Helen też tak twierdzi.
Spojrzała na niego zaskoczona.
– Helen daje ci rady, jak masz mnie podrywać?
– Powiedziała, że nie może już patrzeć na faceta, który bezskutecznie wali głową w mur.
Oboje roześmiali się, wychodząc z windy i podążając do b’ura. Był to beztroski śmiech pary przyjaciół, którzy wiedzieli, Ze chodzi tylko o żarty. Mając tego świadomość, nie ranili wzajemnie swoich uczuć, nie angażowali się emocjonalnie. Taki niewinny flirt chronił ich przed poważnym romansem. On zapraszał ją żartobliwie na randkę, ona mu odmawiała i cały zespół miał zabawę.
Było już wpół do szóstej i wszyscy skończyli pracę. Weszli oboje do swoich gabinetów. Catherine powiesiła na drzwiach fartuch i sięgnęła po torebkę, gdy nagle zaświtałajej pewna myśl.
Przeszedłszy przez korytarz, wsunęła głowę do gabinetu Petera. Przeglądał jakieś wykresy. Miał okulary na czubku nosa. W jego gabinecie nie było takiego porządku jak u niej. Panował tam nieopisany bałagan. Kosz na śmieci wypełniały papierowe samoloty, a na krzesłach leżały sterty książek i czasopism lekarskich. Jedną ze ścian zasłaniał niemal całkowicie przerośnięty filodendron. W dżungli liści wisiały dyplomy Petera, świadczące o jego tytułach naukowych: inżyniera lotnictwa z MIT i doktora medycyny z Harvardu.
– Peter? – zaczęła niepewnie Catherine. – To głupie pytanie…
– A więc trafiłaś na właściwego człowieka – stwierdził, spoglądając zza okularów.
– Czy wchodziłeś do mojego gabinetu?
– Powinienem zadzwonić do adwokata, zanim odpowiem?
– Przestań. Mówię poważnie.
Peter wyprostował się i spojrzał jej w oczy.
– Nie wchodziłem. Dlaczego pytasz?
– Mniejsza z tym. To nic ważnego. – Odwróciwszy się, usłyszała skrzypienie krzesła. Peter wstał zza biurka i podążył za nią do gabinetu.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Jestem rozdrażniona, to wszystko. Denerwuje mnie, gdy rzeczy nie są na swoim miejscu.
– Co na przykład?
– Mój fartuch. Zawsze wieszam go na drzwiach i nie wiadomo jakim cudem trafia na szafkę albo na krzesło. Pytałam Helen i inne sekretarki. Mówią, że go nie ruszały.
– Może sprzątaczka?
– Dostaję też szału, że nie mogę znaleźć stetoskopu.
– Całkiem go wcięło?
– Musiałam prosić przełożoną pielęgniarek, żeby pożyczyła mi swój.
Peter zmarszczył brwi i rozejrzał się po pokoju.
– O, leży tam. Na półce. – Podszedł do regału i sięgnął po zwinięty w spiralę stetoskop.
Odebrała go od niego w milczeniu, jakby pierwszy raz widziała ten przedmiot na oczy. Wyglądał na jej dłoni jak czarny wąż.
– Hej, o co chodzi? – zaniepokoił się Peter.
Catherine westchnęła ciężko.
– Chyba jestem przemęczona. – Włożyła stetoskop do lewej kieszeni fartucha, tam gdzie zawsze go trzymała.
– Tylko tyle? A może to coś więcej?
– Muszę wracać do domu. – Wyszła z gabinetu. Peter ruszył za nią na korytarz.
– Czy to ma coś wspólnego z wizytą policji? Posłuchaj, jeśli masz kłopoty, jeśli mógłbym ci w czymś pomóc…
– Dzięki, nie potrzebuję pomocy. – Słowa zabrzmiały bardziej oschle, niż zamierzała, i natychmiast pożałowała swojej reakcji. Peter nie zasługiwał na taką odpowiedź.
– Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś od czasu do czasu poprosiła mnie o przysługę – rzekł cicho. – W końcu pracujemy razem i jesteśmy partnerami, prawda?
Catherine milczała.
– Do zobaczenia rano – powiedział, zamierzając wrócić do swojego gabinetu.
– Peter?
– Słucham?
– Jeśli chodzi o powód wizyty tych ludzi z policji…
– Nie musisz mi nic mówić.
– Chyba powinnam. Inaczej będziesz się nad tym cały czas zastanawiał. Przyszli zapytać mnie o ofiarę zabójstwa. W czwartek w nocy zamordowano jakąś kobietę. Sądzili, że mogłam ją znać.
– A znałaś ją?
– Nie, to była pomyłka. – Westchnęła ciężko. – Po prostu pomyłka.
Catherine zaryglowała drzwi i założyła łańcuch. Była to jedna z linii obrony przed nieznanym złem, które czaiło się za murami. Zabarykadowawszy się w mieszkaniu, zdjęła buty, położyła torebkę i kluczyki samochodowe na stoliku z drewna wiśniowego i przeszła boso przez salon, wyłożony grubym białym dywanem. Dzięki klimatyzacji w mieszkaniu panował przyjemny chłód. Na zewnątrz było ponad trzydzieści stopni, ale w jej domu temperatura nie przekraczała nigdy latem dwudziestu dwóch, a zimą nie spadała poniżej dwudziestu. W życiu tak niewiele daje się z góry zaplanować, ona jednak starała się w miarę możliwości utrzymać w nim jakiś ład. Wybrała budynek z dwunastoma mieszkaniami przy Common-wealth Avenue, ponieważ był zupełnie nowy i miał bezpieczny garaż. Nie dorównywał urodą zabytkowym ceglanym kamienicom w Back Bay, ale lokatorów nie nękały przynajmniej typowe dla starych budynków awarie kanalizacji lub instalacji elektrycznej. Catherine nie lubiła żyć w niepewności. W jej mieszkaniu panował idealny porządek. Z wyjątkiem kilku zaskakujących barwnych elementów umeblowane było w większości na biało. Biała kanapa, białe dywany, białe kafelki. Kolor czystości. Nieskalany, dziewiczy.
Rozebrała się w sypialni, powiesiła na wieszaku spódnicę i odłożyła na bok bluzkę, by zanieść ją do pralni, po czym włożyła luźne spodnie i jedwabną bluzeczkę bez rękawów. Gdy wchodziła boso do kuchni, czuła się spokojna i opanowana.
W ciągu dnia było inaczej. Wizyta policji tak ją zdenerwowała, że przez całe popołudnie popełniała głupie błędy’ Sięgała po nieodpowiedni formularz albo wpisywała niewłaściwą datę na karcie. Te drobne omyłki były jednak jak zmarszczki na powierzchni silnie wzburzonej wody. Przez ostatnie dwa lata udawało jej się nie wracać myślami do tego, co zaszło w Savannah. Czasem nagle i bez ostrzeżenia w pamięci ożywał jakiś koszmarny obraz, ale wtedy koncentrowała od razu uwagę na czymś innym. Dziś nie mogła uciec od wspomnień. Nie potrafiła udawać, że tamte wydarzenia nie miały miejsca.
Czuła pod bosymi stopami chłód kafelków. Zrobiła sobie drinka z wódką i popijała go, trąc parmezan i siekając pomidory, cebulę i zioła. Nie jadła nic od śniadania i alkohol przenikał wprost do jej krwiobiegu. Odczuwała przyjemne odurzenie. Równomierne stukanie noża o deskę do krojenia i zapach świeżej bazylii i czosnku działały na nią kojąco. Gotowanie było terapią.
Boston przypominał o tej porze kipiący kocioł, pełen stłoczonych samochodów i podenerwowanych ludzi, a tymczasem ona, oddzielona od miasta okienną szybą, usmażyła spokojnie pomidory na oliwie z oliwek, nalała sobie szklaneczkę chianti i ugotowała w garnku wodę na makaron. Z kratki wentylacyjnej wylatywało z sykiem chłodne powietrze.
Postawiwszy na stole makaron, sałatkę i wino, usiadła i zaczęła jeść kolację przy dźwiękach muzyki Debussy’ego. Mimo że była głodna i starannie przyrządziła posiłek, nic jej nie smakowało. Zmuszała się do jedzenia, ale wszystko stawało jej w gardle, jakby połknęła coś gęstego i lepkiego. Nawet wypiwszy drugą szklaneczkę chianti, nie pozbyła się tego nieprzyjemnego uczucia. Odłożyła widelec i spojrzała na niedojedzoną kolację. Muzyka opływała ją wezbranymi falami.
Ukryła twarz w dłoniach. Początkowo nie wydawała z siebie żadnego głosu, jakby skrywała swój ból tak głęboko, że nie potrafiła go już wydobyć na światło dzienne. Potem z jej ust wyrwał się cieniutki pisk. Wciągnęła głęboko powietrze i wy-buchnęła płaczem, uzewnętrzniając cierpienia, które znosiła Przez dwa lata. Przeraziła ją gwałtowność własnych emocji; nie potrafiła nad nimi zapanować. Nie umiała przewidzieć, jak głęboko sięga jej ból i czy kiedykolwiek zdoła się uspokoić. Płakała, aż rozbolało ją gardło, aż poczuła skurcze w płucach, odizolowana od świata w swym hermetycznym mieszkaniu.
Wreszcie gdy zabrakło jej łez, położyła się na kanapie i natychmiast zapadła w głęboki sen.
Obudziła się nagle w ciemnościach. Serce waliło jej jak młotem, a bluzka była mokra od potu. Czyżby usłyszała jakiś hałas? Odgłos tłuczonego szkła albo czyjeś kroki? Czy to wyrwało ją z głębokiego snu? Bała się poruszyć, by nie zagłuszyć dźwięku, który mógł zdradzić obecność intruza.
Okno oświetliły nagle reflektory przejeżdżającego samochodu. Salon na chwilę się rozjaśnił, po czym znów zapanował mrok. Słyszała tylko syk strumienia powietrza z klimatyzatora i buczenie lodówki w kuchni. Żadnych obcych odgłosów, które mogłyby wywołać to uczucie dławiącego strachu.
Usiadła na kanapie i zebrała się na odwagę, by włączyć lampę. Dręczące ją koszmary zniknęły natychmiast w ciepłym blasku żarówki. Wstała z kanapy i przeszła przez wszystkie pokoje, zapalając światła i zaglądając do szaf. Rozsądek podpowiadał jej, że w mieszkaniu nie ma żadnego intruza. Było dobrze zabezpieczone dzięki nowoczesnemu systemowi alarmowemu, solidnym zamkom w drzwiach i zaryglowanym oknom. Nie spoczęła jednak, dopóki nie skończyła swego rytualnego obchodu i nie zajrzała w każdy kąt. Dopiero przekonawszy się, że nic jej nie zagraża, spokojnie odetchnęła.
Była godzina dziesiąta trzydzieści. Środa. Muszę z kimś porozmawiać. Dziś sama sobie nie poradzę.
Usiadła przy biurku, włączyła komputer i patrzyła w ekran. To był jej elektroniczny terapeuta. Tylko z nim mogła podzielić się swym cierpieniem.
Wystukała na klawiaturze swój kryptonim, CCORD, weszła do Internetu, po czym – kliknąwszy parę razy myszką i wpisawszy na ekranie kilka słów – pożeglowała do prywatnego okienka czatowego o nazwie pomocdlakobiet.
Była tam już grupka znajomych postaci, anonimowych kobiet, które przyciągała ta bezpieczna przystań w wirtualnej przestrzeni. Śledziła przez kilka minut ich dialog na ekranie komputera, słysząc w myślach zranione głosy osób, których nigdy naprawdę nie spotkała.
LAURIE45: I co wtedy zrobiłaś?
VOTIVE: Powiedziałam mu, że nie jestem jeszcze gotowa. Że nadal mam uraz. Więc jeśli mu na mnie zależy, musi zaczekać.
HBREAKER: I bardzo dobrze.
WINKY98: Nie pozwól, żeby cię ponaglał.
LAURIE45: Jak zareagował?
VOTIVE: Powiedział, że powinnam sobie z tym poradzić! Jakbym była jakąś niedorajdą!
WINKY98: Facetów należałoby zgwałcić!!
HBREAKER: Ja otrząsnęłam się dopiero po dwóch latach.
LAURIE45: A ja po kilkunastu miesiącach.
WINKY98: Faceci myślą tylko o swoich fiutach. O niczym więcej. Chcą, żeby im dogodzić.
LAURIE45: Oho! Jesteś coś dzisiaj wkurzona, Wink.
WINKY98: Możliwe. Czasem myślę, że Lorena Bobbitt miała rację.
HBREAKER: Wink wykopuje topór wojenny!
VOTIVE: Nie sądzę, żeby on chciał czekać. Chyba ze mnie zrezygnował.
WINKY98: Jesteś warta, żeby na ciebie zaczekał! JESTEŚ TEGO WARTA!
Przez kilka sekund ekran był pusty. Po chwili pojawiło się na nim zdanie:
LAURIE45: Cześć, Ccord. Cieszę się, że wróciłaś. Catherine wystukała na klawiaturze:
CCORD: Widzę, że znowu rozmawiamy o mężczyznach.
LAURIE45: Tak. Jak to się dzieje, że nie możemy zejść z tego nudnego tematu?
VOTIVE: Bo to oni nas skrzywdzili.
Znów nastąpiła długa przerwa. Catherine wzięła głęboki oddech i napisała:
CCORD: Miałam fatalny dzień.
LAURIE45: Co się stało, CC? Opowiedz nam.
Catherine słyszała niemal, jak dociera do niej z eteru łagodny i kojący szmer kobiecych głosów.
CCORD: Wpadłam dziś w nocy w panikę. Siedzę zamknięta w domu, gdzie nikt mnie nie może tknąć, ale to nie pomaga.
WINKY98: Nie pozwól mu triumfować. Nie daj się uwięzić.
CCORD: Za późno. Już jestem więźniem. Tej nocy uświadomiłam sobie coś strasznego.
WINKY98: Co takiego?
CCORD: Zło nigdy nie umiera. Przybiera tylko nowe formy. Jeśli raz spotkało nas nieszczęście, to nie znaczy, że jesteśmy odporne na powtórne zranienie. Piorun może uderzyć dwa razy.
Nie było już żadnej odpowiedzi.
Bez względu na to, jak jesteśmy ostrożne, zło wie, gdzie mieszkamy, pomyślała Catherine. Wie, jak nas znaleźć. Po plecach spłynęła jej kropla potu. Czuję je. Wiem, że się zbliża.
Nina Peyton nigdzie nie wychodzi, Z nikim się nie widuje. Od tygodni nie była w pracy. Dzwoniłem dziś do biura w Brookline, gdzie pracuje jako przedstawicielka handlowa, i jej kolega powiedział mi, że nie wie, kiedy do nich wróci. Jest jak ranne zwierzę, ukryte w norze i bojące się opuścić bezpieczną, kryjówkę. Wie, co czai się w mroku, bo zaznała już zła i nawet teraz czuje, jak sączy się ono przez ściany jej domu. Zasłony są szczelnie zaciągnięte, ale przez cienką tkaninę widzę, jak chodzi tam i z powrotem po pokoju. Jest skulona i przyciska ręce do piersi, jakby dygotała z zimna. Jej ruchy są gwałtowne i mechaniczne.
Sprawdza, czy drzwi i okna są zamknięte. Próbuje odgrodzić się od ciemności.
W jej małym domku musi być potwornie gorąco. Noc jest upalna, a ona nie ma klimatyzacji. Siedzi cały wieczór przy zamkniętych oknach. Wyobrażam sobie, jaka jest mokra od potu, jak cierpi dzień i noc z powodu upału, ale boi się, Że wietrząc mieszkanie, wpuści do środka nie tylko świeże powietrze.
Znów przechodzi obok okna. Przystaje. Jej sylwetka majaczy na tle światła. Nagle rozsuwają się zasłony. Podciąga do góry okno i łapczywie wdycha powietrze. Upał w końcu ją pokonał.
Myśliwego nic nie ekscytuje bardziej niż zapach rannej zwierzyny. Czują niemal, jak unosi się w powietrzu. Zapach krwi i okaleczonego ciała. Gdy ona wdycha nocne powietrze, ja napawam się jej strachem.
Serce bije mi szybciej. Sięgam do torby i dotykam pieszczotliwie narzędzi. Nawet stal wydaje mi się ciepła.
Dziewczyna zatrzaskuje okno. Pozwoliła sobie tylko na kilka haustów świeżego powietrza, a teraz zamyka się znowu w koszmarnym zaduchu domu.
Odchodzę po chwili z uczuciem rozczarowania, pozostawiając Ją. spoconą w gorącej jak piec sypialni.
Jutro ma być podobno jeszcze bardziej upalnie.