172016.fb2
Catherine przechadzała się nerwowo po poczekalni w budynku pogotowia. Była blada i spięta. Kręcone rude włosy opadały jej na ramiona. Gdy zjawił się Moore, spojrzała na niego i zapytała:
– Miałam rację?
Skinął głową.
– Bukiet Pięć to internetowy kryptonim Eleny Ortiz. Sprawdziliśmy jej komputer. Teraz proszę mi powiedzieć, skąd pani o tym wiedziała.
Rozejrzała się po ruchliwej poczekalni i zaproponowała:
– Wejdźmy do dyżurki.
Pokój, do którego go zabrała, był mroczną, pozbawioną okien klitką. Stało tam tylko łóżko, krzesło i biurko. Dla zmęczonego lekarza, który marzy jedynie o tym, by się przespać, było to idealne miejsce. Gdy Catherine zamknęła drzwi, Moore poczuł się niezręcznie, że znaleźli się razem w tak ciasnym pomieszczeniu, i zastanawiał się, czy ta wymuszona intymność nie jest dla niej równie krępująca. Oboje rozejrzeli się za miejscem do siedzenia. W końcu on usiadł na łóżku, a ona na krześle.
– Właściwie nigdy nie spotkałam Eleny – oznajmiła Catherine. – Nie wiedziałam nawet, że tak miała na imię.
Odwiedzałyśmy to samo okienko czatowe w Internecie. Wie pan, co to jest czatowanie?
– Rodzaj konwersacji za pomocą komputera.
– Właśnie. Grupa ludzi, którzy są w danej chwili podłączeni do Internetu, może ze sobą rozmawiać. To prywatne okienko, tylko dla kobiet. Trzeba znać odpowiednie hasła, żeby w nie wejść. Na ekranie widać tylko kryptonimy. Żadnych nazwisk ani twarzy, można więc pozostać anonimowym. Dzięki temu czujemy się dość bezpieczne, by wyjawiać nasze tajemnice. – Zamilkła na chwilę. – Nigdy pan nie czatował?
– Obawiam się, że rozmowy z anonimowymi osobami nie bardzo mi odpowiadają.
– Czasem – odparła cicho – tylko komuś takiemu można się zwierzyć.
Wyczuł w jej słowach tyle bólu, że nie wiedział, co odpowiedzieć.
Po chwili zaczerpnęła głęboko powietrza i skoncentrowała wzrok na swoich dłoniach, splecionych na kolanach.
– Spotykamy się raz w tygodniu, w środy o dziewiątej wieczorem. Wchodzę do sieci, klikam ikonę okienka czatowego i wpisuję na klawiaturze najpierw PZE. a potem pomocdla kobiet. I włączam się do rozmowy. Kontaktuję się z innymi kobietami, przesyłając wiadomości przez Internet. To, co piszemy, pojawia się na ekranie i jest dla nas wszystkich widoczne.
– PZE1 To chyba oznacza…
– Pourazowe zaburzenia emocjonalne. Kliniczny eufemizm na określenie tego, na co cierpią kobiety, odwiedzające nasze okienko.
– Jaki uraz ma pani na myśli?
Podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.
– Gwałt.
Dźwięk tego słowa wibrował przez chwilę w powietrzu. Jedna brutalna sylaba raziła jak uderzenie pięścią.
– Bierze pani udział w tych sesjach z powodu Andre Capry – powiedział cicho. – Z powodu tego, co pani zrobił.
Odwróciła wzrok i wyszeptała:
– Tak.
Znów patrzyła na swoje dłonie. Moore przyglądał się jej, czując narastający gniew. Capra okaleczył jej duszę. Zastanawiał się, jaka była przedtem. Bardziej serdeczna i przyjacielska? A może zawsze unikała kontaktów z ludźmi, niedostępna jak kwiat w bryle lodu?
Wyprostowała się nieco i ciągnęła:
– W ten właśnie sposób poznałam Elenę Ortiz. Nie znałam, oczywiście, jej prawdziwego nazwiska. Tylko kryptonim: Bukiet Pięć.
– Ile kobiet odwiedza to okienko czatowe?
– Co tydzień jest inaczej. Niektóre rezygnują, pojawiają się nowe. Jednego wieczoru może nas być od trzech do kilku nastu.
– Skąd się pani o nim dowiedziała?
– Z broszury dla ofiar gwałtów. Rozdają ją w szpitalach i klinikach w całym mieście.
– A więc wszystkie kobiety, które korzystają z tego okienka, są z Bostonu?
– Tak.
– Czy dziewczyna o kryptonimie Bukiet Pięć odwiedzała je regularnie?
– Dołączała do nas od czasu do czasu w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Niewiele mówiła, ale wiem, że nam towarzyszyła. Widziałam to na ekranie.
– Opowiadała o tym, jak ją zgwałcono?
– Nie. Tylko słuchała. Pozdrawiałyśmy ją, a ona nam odpowiadała, ale nie mówiła o sobie. Jakby się bała albo wstydziła.
– A więc nie wie pani, czy została zgwałcona?
– Wiem.
– Skąd?
– Ponieważ badano ją w tym szpitalu.
Moore wpatrywał się w nią z uwagą.
– Znalazła pani jej kartę?
Catherine przytaknęła.
– Przyszło mi do głowy, że po napadzie mogła potrzebować pomocy lekarskiej. Ten szpital jest najbliżej jej miejsca zamieszkania. Sprawdziłam w komputerze. Są tam nazwiska wszystkich przyjmowanych pacjentów. Figuruje na liście. – Wstała z krzesła. – Pokażę panu jej kartę.
Wyszli z dyżurki na korytarz. Był piątkowy wieczór i w poczekalni roiło się od ofiar wypadków. Minęli zamroczonego alkoholem gościa po fajrancie z woreczkiem lodu przy pokiereszowanej twarzy i niecierpliwego nastolatka, który nie zdążył przejechać skrzyżowania na żółtym świetle. Z mroku nocy wyłaniała się cała armia posiniaczonych i zakrwawionych nieszczęśników. W Pilgrim Medical Center działała jedna z najbardziej ruchliwych stacji pogotowia w Bostonie i Moore czuł się tak, jakby trafił do królestwa chaosu, gdy lawirując między pielęgniarkami i łóżkami na kółkach, wdepnął w kałużę świeżej krwi.
Catherine zaprowadziła go do archiwum, niewielkiego pomieszczenia z ustawionymi pod ścianami regałami, które wypełniały segregatory.
– Tutaj przechowują czasowo druki zgłoszeniowe – wyjaśniła, zdejmując segregator z napisem 7-14 maja. – Za każdym razem, gdy przyjmuje się pacjenta na ostrym dyżurze, wypełniany jest formularz. To zwykle tylko pojedyncza kartka z uwagami lekarza i zaleceniami dotyczącymi terapii.
– Nie zakłada się pacjentowi karty?
– Nie w przypadku jednorazowego badania. Jedynym dokumentem jest druk zgłoszeniowy. Trafia on później do archiwum szpitala, gdzie jest skanowany i przechowywany na dyskietce. – Otworzyła segregator. – Niech pan spojrzy.
Moore stał za Catherine, zaglądając jej przez ramię. Zapach jej włosów tak go przez chwilę odurzył, że z trudem skoncentrował uwagę na formularzu. Pacjentka została przyjęta na ostry dyżur 9 maja o godzinie pierwszej w nocy. U góry strony wypisano na maszynie jej nazwisko, adres i dane do faktury. Resztę formularza wypełniono atramentem. Lekarski steno-gram, pomyślał, próbując rozszyfrować poszczególne słowa. Odczytał tylko pierwszy akapit, pisany przez pielęgniarkę.
Latynoska, 22 lata, zgwałcona przed dwiema godzinami. Nie ma alergii. Nie bierze leków. Ciśnienie krwi: 105/70, tętno: 100, temperatura: 37,2.
Pozostały tekst był nieczytelny.
– Będzie pani mi to musiała przetłumaczyć – stwierdził Moore.
Spojrzała na niego przez ramię i ich twarze znalazły się nagle tak blisko, że wstrzymał oddech.
– Nie może pan tego rozszyfrować? – zapytała.
– Umiem czytać ze śladów opon i plam krwi. Ale to przekracza moje możliwości.
– To pismo Kena Kimballa. Rozpoznaję jego podpis.
– Ja nie wiem nawet, czy to jest napisane po angielsku.
– Każdy lekarz sobie z tym poradzi. Trzeba tylko znać kod.
– Uczą was tego w akademii medycznej?
– Podobnie jak sekretnych uścisków dłoni i obsługi dekodera.
Wydało mu się dziwne, że żartują sobie przy okazji rozmowy o tak ponurej sprawie, a zwłaszcza że słyszy zabawne uwagi z ust doktor Cordell. Po raz pierwszy zobaczył, jaka jest naprawdę. Jaka była, zanim Andrew Capra okaleczył jej psychikę.
– Pierwszy akapit dotyczy ogólnego badania – wyjaśniła- – Lekarz używa medycznych skrótów. GUONG oznacza głowę, uszy, oczy, nos i gardło. Pacjentka miała siniaka na lewym policzku. Płuca czyste, serce bez szmerów i palpitacji.
– To znaczy?
– W normie.
Czy lekarz nie może napisać po prostu: serce pracuje normalnie?
– A dlaczego policjanci mówią „pojazd” zamiast „samochód”?
Moore pokiwał głową.
– Rozumiem. Brzuch był płaski, miękki, bez organomegalii. Innymi słowy… – W normie.
– Widzę, że się pan uczy. Następnie lekarz opisuje badanie… jamy brzusznej. Tu już nie jest dobrze. – Przerwała na chwilę. Gdy odezwała się ponownie, jej głos był cichszy, pozbawiony wszelkiej wesołości. Wciągnęła głęboko powietrze, jakby nabierała odwagi, by kontynuować. – Pacjentka miała krew w kroczu, zadrapania i siniaki na obu udach i rozdarcie pochwy z prawej strony u dołu, co wskazywało, że doszło do wymuszonego stosunku. W tym momencie doktor Kimball przerwał badanie.
Moore skupił uwagę na ostatnim akapicie. Potrafił go odczytać, bo nie był to już medyczny stenogram.
Pacjentka stała się nerwowa. Nie zgodziła się na pobranie próbek ani dalsze badanie. Po wykonaniu podstawowych testów na HIV i choroby weneryczne ubrała się i wyszła, zanim zawiadomiono policję.
– A więc gwałtu nie zgłoszono – stwierdził Moore. – Nie ma wymazu z pochwy i DNA sprawcy.
Catherine milczała. Stała ze spuszczoną głową, ściskając w dłoniach segregator.
– Doktor Cordell? – Moore dotknął jej ramienia. Drgnęła jak oparzona, więc szybko cofnął rękę. Gdy podniosła głowę, zobaczył w jej oczach gniew. Nie wyglądała w tym momencie na bezbronną kobietę.
– Zgwałcona w maju, zamordowana w lipcu – stwierdziła. – Żyjemy w cudownym świecie, prawda?
– Rozmawialiśmy ze wszystkimi członkami jej rodziny. Nikt nie wspomniał o gwałcie.
– Po prostu im nie powiedziała.
Ile kobiet utrzymuje to w tajemnicy? – zastanawiał się. Ile z nich ma tak bolesne wspomnienia, że nie mogą się zwierzyć nawet ludziom, których kochają? Patrząc na Catherine, pomyślał, że i ona szukała pocieszenia w gronie nieznajomych osób.
Wyjęła formularz z segregatora, aby mógł go skopiować. Gdy rzucił okiem na nazwisko lekarza, zaświtała mu pewna myśl.
– Co pani wie o doktorze Kimballu? – zapytał. – Tym, który badał Elenę Ortiz?
– To znakomity lekarz.
– Pracuje zwykle nocą?
– Tak.
– Czy miał nocny dyżur w miniony czwartek?
Dopiero po chwili pojęła znaczenie tego pytania. Była nim wyraźnie zaszokowana.
– Nie sądzi pan chyba, że…
– To rutynowe pytanie. Sprawdzamy wszystkie kontakty ofiary.
Wiedziała jednak, co ma na myśli.
– Andrew Capra był lekarzem – stwierdziła cicho. – Podejrzewa pan, że jeszcze jeden doktor…
– Braliśmy pod uwagę taką ewentualność.
Odwróciła się, oddychając niespokojnie.
– W Savannah, gdy zamordowano te kobiety, przypuszczałam, że nie znam zabójcy. Sądziłam, że gdybym go kiedykolwiek spotkała, wiedziałabym o tym. Wyczułabym to. Andrew Capra udowodnił, jak bardzo się myliłam.
– Zło jest banalne.
– O tym właśnie się przekonałam. Że zło może być takie pospolite. Że człowiek, którego codziennie widuję i pozdrawiam, może się do mnie uśmiechać… – Urwała, po czym dodała cicho: – I rozmyślać o tym, w jaki sposób mnie zabije.
Był już zmierzch, kiedy Moore wrócił do samochodu, ale rozgrzany asfalt nadal buchał ciepłem. Zanosiło się na kolejną duszną noc. W całym mieście kobiety będą spały przy otwartych oknach, przez które mogą wpadać do ich mieszkań podmuchy świeżego powietrza. I nocne widma.
Moore przystanął i skręcił w kierunku szpitala. Widział świecący jak latarnia morska czerwony neon z napisem POGOTOWIE, symbol nadziei i ozdrowienia.
Czy to jest twój teren polowań? Miejsce, gdzie kobiety przychodzą się leczyć? – zadał sobie w duchu pytanie.
Z mroku wyłonił się ambulans, błyskając światłami. Moore pomyślał o wszystkich ludziach, którzy przewijają się w ciągu dnia przez stację pogotowia. Pielęgniarze, sanitariusze, lekarze, portierzy…
I policjanci. Wolał nie brać pod uwagę takiej możliwości, ale nie mógł jej wykluczać. Zawód stróża prawa dziwnie przyciąga ludzi, którzy lubią dominować nad innymi. Broń i odznaka to symbole władzy. A największą władzę ma ten, kto może torturować i zabijać. Dla takiego myśliwego świat jest bezkresnym stepem, pełnym zwierzyny.
Trzeba tylko wybrać ofiarę.
Wszędzie były dzieci. Rizzoli stała w kuchni, w której cuchnęło skwaszonym mlekiem i talkiem, czekając, aż Anna Garcia skończy ścierać z podłogi rozlany sok jabłkowy. Jeden z malców uczepił się nogi Anny, inny powyciągał z kuchennej szafki pokrywki i grał na nich jak na czynelach. Niemowlę siedzące na wysokim stołku uśmiechało się zza maseczki papkowatego szpinaku, a drugie, z paskudną ciemieniuchą na głowie, raczkowało po podłodze, polując na jakikolwiek niebezpieczny przedmiot, który mogłoby sobie włożyć do chciwej buzi. Rizzoli nie przepadała za dziećmi. Była zdenerwowana, widząc ich tyle wokół siebie. Czuła się jak Indiana Jones w jamie z wężami.
– Nie wszystkie są moje – wyjaśniła pospiesznie Anna, kuśtykając w kierunku zlewu z przyczepionym do nogi jak kula na łańcuchu berbeciem. Wycisnęła brudną gąbkę i opłukała ręce. – Mam tylko jedno dziecko – powiedziała, wskazując na malca przy swojej nodze. – Ten z pokrywkami i ten na stołku to dzieciaki mojej siostry Lupę. A chłopczyk raczkujący po podłodze jest synem kuzynki. Skoro siedzę w domu ze swoim, mogę zaopiekować się też innymi.
Tak, co za różnica, ile razy dostaje się po głowie, pomyślała Rizzoli. Ale, co zabawniejsze, Anna wcale nie wydawała się zestresowana. W istocie jakby nie zauważała uczepionego jej nogi synka ani pobrzękiwania uderzających o podłogę pokrywek. W sytuacji, która doprowadziłaby Rizzoli do załamania nerwowego, Anna była najwyraźniej w swoim żywiole. Rizzoli zastanawiała się, czy Elena Ortiz poszłaby w jej ślady, gdyby żyła. Czy byłaby mamuśką, krzątającą się po kuchni i ocierającą buzie śliniącym się dzieciakom. Anna była bardzo podobna do swej młodszej siostry, trochę tylko pulchniejsza. Kiedy się odwróciła i kuchenna lampa oświetliła bezpośrednio jej czoło, Rizzoli odniosła niesamowite wrażenie, że patrzy na tę samą twarz, którą widziała na stole w prosektorium.
– Z powodu tej dzieciarni z niczym nie mogę nadążyć – stwierdziła Anna, podnosząc malca uczepionego jej nogi i usadzając go sobie zręcznie na biodrze. – A więc przyszła pani po łańcuszek. Przyniosę szkatułkę z biżuterią. – Wyszła z kuchni i Rizzoli, pozostawiona z trzema brzdącami, omal nie wpadła w panikę. Poczuwszy na kostce lepką dłoń, spojrzała w dół i zobaczyła, że pełzające po podłodze niemowlę wsadza do buzi mankiet nogawki jej spodni. Uwolniwszy się, szybko odsunęła się na bezpieczną odległość.
– Mam – oznajmiła Anna, wróciwszy ze szkatułką, którą Położyła na kuchennym stole. – Nie chcieliśmy zostawiać tych rzeczy w mieszkaniu, skoro kręcili się tam ciągle obcy ludzie. Moi bracia postanowili, że szkatułka zostanie u mnie, dopóki rodzina nie zdecyduje, co zrobić z biżuterią. – Gdy podniosła wieko, włączyła się pozytywka. Gdzieś tam moja miłość… Anna była wyraźnie zaskoczona. Znieruchomiała nagle, a jej oczy wypełniły się łzami.
– Pani Garcia?
Anna przełknęła z trudem ślinę.
– Przepraszam. Mój mąż musiał ją nakręcić. Nie spodziewałam się tego usłyszeć.
Po kilku jeszcze taktach ckliwa melodyjka ucichła. Anna przyglądała się w milczeniu biżuterii, pochylając ze smutkiem głowę. Otworzywszy niechętnie jedną z wyściełanych aksamitem przegródek, wyjęła łańcuszek.
Rizzoli poczuła przyspieszone bicie serca, gdy wzięła go do ręki. Delikatny złoty łańcuszek z małymi wisiorkami w kształcie zamka i kluczyka. Ten sam, który widziała na szyi Eleny w kostnicy. Odwróciwszy miniaturowy zameczek, zobaczyła, że jest z osiemnastokaratowego złota.
– Skąd pani siostra wzięła ten łańcuszek?
– Nie wiem.
– Od jak dawna go miała?
– Musiał być nowy. Tamtego dnia zobaczyłam go pierwszy raz…
– To znaczy kiedy?
Anna powiedziała cicho:
– W dniu, w którym odebrałam go w kostnicy. Razem z resztą jej biżuterii.
– Miała też kolczyki i pierścionek. Widziała je pani wcześniej?
– Tak. Nosiła te rzeczy od lat.
– Z wyjątkiem łańcuszka.
– Dlaczego pani wciąż o niego pyta? Co to ma wspólnego z… – Anna urwała w pół zdania z przerażeniem w oczach. – O Boże. Myśli pani, że on jej go założył?
Dzieciak siedzący na stołku, wyczuwając, że dzieje się coś złego, wybuchnął płaczem. Anna posadziła na podłodze swego synka i pospieszyła do kwilącego niemowlęcia. Przytuliwszy je, odwróciła się plecami do łańcuszka, jakby chciała uchronić dziecko od widoku złowróżbnego talizmanu.
– Niech pani zabierze ten łańcuszek – wyszeptała. – Nie chcę mieć go w domu.
Rizzoli wsunęła łańcuszek do torby.
– Wypiszę pani pokwitowanie.
– Nie, proszę po prostu go wziąć! Może go pani zatrzymać.
Rizzoli mimo wszystko wypisała jej kwit i położyła go na kuchennym stole obok talerza ze szpinakiem.
– Muszę zadać pani jeszcze jedno pytanie – oznajmiła łagodnie.
Anna przechadzała się po kuchni, uspokajając dziecko.
– Proszę sprawdzić, czy w szkatułce z biżuterią siostry niczego nie brakuje.
– Zrobiłam to już zeszłym tygodniu.
– Niełatwo jest zauważyć brak jakiejś rzeczy. Koncentrujemy zwykle uwagę na tym, czego jest za dużo. Niech pani przejrzy wszystko ponownie. Bardzo proszę.
Anna usiadła niechętnie, trzymając dziecko na kolanach, i zajrzała do szkatułki. Wyciągała kolejno wszystkie kosztowności i kładła je na stole. Była to mizerna kolekcja tanich błyskotek. Górskie kryształy, paciorki, sztuczne perły. Elena gustowała w kolorowych świecidełkach.
Anna położyła na stół ostatni przedmiot, pierścionek z turkusem. Potem siedziała przez chwilę zamyślona, marszcząc brwi.
– Bransoletka – powiedziała w końcu.
– Jaka bransoletka?
– Powinna tu być bransoletka z malutkimi konikami. Nosiła ją codziennie w średniej szkole. Miała bzika na punkcie koni… – Anna uniosła głowę z wyrazem zdumienia na twarzy. – Była bezwartościowa! Zrobiona z cyny. Po co miałby ją zabierać?
Rizzoli spojrzała na torbę, do której schowała łańcuszek.
Była już teraz pewna, że należał kiedyś do Diany Sterling. Dobrze wiem, gdzie znajdziemy bransoletkę Eleny, pomyślała. Na przegubie kolejnej ofiary.
Rizzoli stanęła na ganku przed domem Moore’a, machając triumfalnie przezroczystą plastikową torbą, w której był łańcuszek.
– Należał do Diany Sterling. Rozmawiałam właśnie z jej rodzicami. Nie zdawali sobie sprawy, że zginął, póki do nich nie zadzwoniłam.
Moore wziął do ręki torbę, ale jej nie otworzył. Trzymał ją przed sobą, patrząc na widoczny w środku zwinięty złoty łańcuszek.
– To materialny dowód na istnienie związku między tymi dwoma sprawami – stwierdziła Rizzoli. – Sprawca zabiera przedmiot należący do jednej ofiary i zostawia go przy zwłokach drugiej.
– Nie mogę uwierzyć, że przeoczyliśmy ten szczegół.
– Hej, wcale nie!
– Ty go nie przeoczyłaś. – Spojrzał na nią z takim podziwem, że poczuła się o metr wyższa. Moore nie był facetem, który miał zwyczaj klepać kogoś po plecach czy głośno wychwalać. W istocie nie przypominała sobie, by kiedykolwiek podnosił głos z gniewu czy podniecenia. Ale gdy widziała takie spojrzenie – brew uniesioną z wyrazem aprobaty i usta wykrzywione w lekkim uśmiechu – stanowiło to dla niej najwyższą pochwałę.
Czerwieniąc się z zadowolenia, sięgnęła po torbę z jedzeniem na wynos, którą przyniosła.
– Chcesz coś zjeść? Wpadłam po drodze do chińskiej restauracji.
– Nie musiałaś tego robić.
– Owszem. Chyba jestem ci winna przeprosiny.
– Za co?
– Za dzisiejsze popołudnie. Za tę idiotyczną historię z tamponem. Stanąłeś w mojej obronie i próbowałeś mi pomóc. Głupio się zachowałam.
Zaległo niezręczne milczenie. Stali obok siebie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, dwoje ludzi, którzy mało się znają i próbują przełamać pierwsze lody.
W końcu Moore uśmiechnął się i jego surowa zwykle twarz nabrała nagle znacznie młodszego wyglądu.
– Umieram z głodu – oznajmił. – Dawaj jedzenie.
Śmiejąc się, weszła do jego domu. Była tam po raz pierwszy, więc rozejrzała się ciekawie, zauważając wszystkie elementy wystroju, które świadczyły o kobiecej ręce. Perkalowe zasłony, akwarele z kwiatami na ścianie. Nie tego się spodziewała. Do diabła, to mieszkanie miało bardziej kobiecy charakter niż jej własne.
– Wejdźmy do kuchni – powiedział. – Mam tam swoje papiery.
Poprowadził ją przez salon, w którym stał klawesyn.
– O, grasz? – spytała zaintrygowana.
– Nie, należy do Mary. Ja nie mam słuchu.
„Należy do Mary”. Użył czasu teraźniejszego. Uzmysłowiła sobie nagle, dlaczego w tym domu wyczuwało się tak bardzo obecność kobiety. Wszystko czekało tu na jej powrót. Na klawesynie stało zdjęcie, na którym widniała opalona twarz o uśmiechniętych oczach i z rozwianymi na wietrze włosami.
Twarz Mary. Jej perkalowe zasłony wisiały nadal w domu, do którego miała już nigdy nie wrócić.
Znalazłszy się w kuchni, Rizzoli postawiła torbę zjedzeniem „a stole, obok sterty skoroszytów. Moore poszperał w nich i znalazł ten, którego szukał.
– Protokół z oględzin lekarskich Eleny Ortiz – oznajmił, wręczając go jej.
– Doktor Cordell to wygrzebała?
Moore uśmiechnął się ironicznie.
– Otaczają mnie kobiety bardziej kompetentne niż ja.
Rizzoli otworzyła skoroszyt i zobaczyła fotokopię nabazg-ranej odręcznie notatki.
– Masz tłumaczenie tych gryzmołów?
– Mówiłem ci już przez telefon. Niezgłoszony gwałt. Nie pobrano wymazu, nie ma DNA sprawcy. Nawet rodzina Eleny o niczym nie wiedziała.
Rizzoli zamknęła skoroszyt i odłożyła go na stertę papierów.
– Chryste, Moore. Ten stół jest tak samo zawalony jak mój. Nie ma gdzie zjeść obiadu.
– Tobie też ta sprawa wypełnia całe życie, prawda? – stwierdził, odsuwając na bok skoroszyty, by zrobić miejsce.
– Co to za życie? Sen. jedzenie, praca. Jeśli mam szczęście, spędzam wieczorem godzinkę ze starym kumplem, Dave’em Lettermanem.
– Nie chodzisz na randki?
– Randki? – Prychnęła pogardliwie, wyciągając kartony z jedzeniem i rozkładając na stole serwetki i pałeczki. – O, tak. Muszę się oganiać od facetów. – Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że zabrzmiało to jak skarga – zupełnie wbrew jej intencjom. Dodała więc szybko: – Wcale się nie użalam. Jeśli muszę pracować w weekend, nikt mi przynajmniej nie marudzi z tego powodu. Nie cierpię mazgajów.
– Nic dziwnego. Jesteś ich przeciwieństwem. Dobitnie mi tego dziś dowiodłaś.
– Tak, tak. Już cię chyba przeprosiłam.
Wyjął z lodówki dwa piwa i usiadł naprzeciwko niej. Miał podwinięte rękawy koszuli i wydawał się odprężony jak nigdy. Podobał jej się. Nie był teraz posępnym świętym Tomaszem, lecz facetem, z którym mogła sobie pogawędzić i pożartować. Facetem, który – gdyby tylko zechciał – mógł zawrócić dziewczynie w głowie.
– Nie musisz być zawsze twardsza niż wszyscy – stwierdził.
– Owszem, muszę.
– Dlaczego?
– Bo oni mnie nie doceniają.
– Kto?
– Tacy faceci jak Crowe i porucznik Marąuette.
Wzruszył ramionami.
– Zawsze się paru takich znajdzie.
– Czemu akurat ja muszę na nich trafiać? – Otworzyła piwo i pociągnęła łyk. – Właśnie dlatego tobie pierwszemu powiedziałam o tym łańcuszku. Nie będziesz przypisywał sobie zasługi.
– To przykra chwila, gdy ludzie zaczynają się licytować, kto czym się wykazał.
Wzięła do ręki pałeczki i wetknęła je do kartonu z kurczakiem kung pao. Był diabelnie pikantny, taki, jak lubiła. W kwestii ostrych potraw Rizzoli też nie okazywała się mazgajem.
– Kiedy pracowałam nad pierwszą dużą sprawą w obyczajówce i narkotykach – powiedziała – byłam jedyną kobietą w sześcioosobowym zespole. Po zakończeniu śledztwa zwołano konferencję prasową. Były kamery, tłum dziennikarzy. I wiesz co? Wymieniono z nazwiska wszystkich detektywów oprócz mnie. – Pociągnęła kolejny łyk piwa. – Postaram się, żeby to się nigdy nie powtórzyło. Wy, faceci, możecie skoncentrować całą uwagę na sprawie i dowodach, a ja tracę mnóstwo energii tylko na to, by ktoś zechciał mnie wysłuchać.
– Ja cię słucham, Rizzoli.
– To miła odmiana.
– A Frost? Masz z nim problemy?
– Frost jest w porządku – stwierdziła. – Żona dobrze go wyszkoliła.
Oboje wybuchnęli śmiechem. Słysząc, jak Barry Frost mówi do żony przez telefon: „Tak, kochanie; nie, kochanie”, nie miało się cienia wątpliwości, kto rządzi w ich domu.
– Dlatego nie zajdzie zbyt wysoko – stwierdziła. – Nie ma w sobie ognia. Jest domatorem.
– Nic w tym złego. Też chciałbym mieć rodzinę. Podniosła wzrok znad kartonu i zauważyła, że nie patrzy na nią, tylko wpatruje się w łańcuszek. W jego głosie pobrzmiewała nuta goryczy i Rizzoli nie wiedziała, co odpowiedzieć. Uznała, że najlepiej będzie milczeć.
Odetchnęła z ulgą, gdy powrócił do sprawy śledztwa. W ich świecie zabójstwo było zawsze bezpiecznym tematem.
– Coś tu nie gra – oznajmił. – Ta historia z biżuterią nie ma sensu.
– Sprawca zabiera kosztowności na pamiątkę. To dość typowe.
– Ale po co je zabierać i potem rozdawać?
– Niektórzy przestępcy kradną biżuterię ofiarom i obdarowują nią swoje żony lub dziewczyny. Podnieca ich, gdy widzą na szyi kochanki łańcuszek, którego pochodzenie znają tylko oni.
– Ale nasz sprawca robi co innego. Zostawia pamiątkę na miejscu kolejnej zbrodni. Nie czerpie nieustannej przyjemności z oglądania swej zdobyczy. Jaką ma więc z tego korzyść?
– Może chodzi o symbol władzy? Znaczy swoje terytorium jak pies, pozostawiając cudzą biżuterię przy ciele następnej ofiary.
– To nie to. – Moore podniósł torbę z łańcuszkiem i ważył ją w dłoni, jakby zastanawiając się nad jego przeznaczeniem.
– Najważniejsze, że mamy już pewien wzorzec zachowania sprawcy – stwierdziła. – Wiemy dokładnie, czego oczekiwać w następnym miejscu zbrodni.
Moore spojrzał na nią.
– Odpowiedziałaś właśnie na swoje pytanie.
– Jakie?
– On nie znakuje ofiary, tylko miejsce zbrodni.
Rizzoli zamilkła, uświadamiając sobie nagle sens tych słów.
– Jezu. Skoro oznacza miejsce…
– To nie żadna pamiątka ani symbol własności. – Odłożył cieniutki złoty łańcuszek, który zdobił szyje dwóch martwych kobiet.
Rizzoli przeszedł dreszcz.
– To jego wizytówka – powiedziała cicho.
Moore skinął głową.
– Chirurg do nas przemawia.
Strefa silnych wiatrów i niebezpiecznych przypływów.
Tak Edith Hamilton opisuje w swojej książce Mitologia grecki port Aulida. Są tam ruiny starożytnej świątyni Artemidy, bogini lasów i gór, dzikich zwierząt i łowów. Wiośnie w Aulidzie zgromadziło się. tysiąc czarnych greckich okrętów, by zaatakować Troję. Ale wiał północny wiatr i nie mogły wypłynąć w morze. Żołnierze greckiej armii, dowodzonej przez króla Agamemnona, byli z dnia na dzień coraz bardziej rozdrażnieni i zniecierpliwieni. Wróżbita wyjawił powód niepomyślnych wiatrów: bogini Artemida gniewała się, gdyż Agamemnon zabił jedno z jej ulubionych zwierząt, dzikiego zająca. Nie pozwoli Grekom wyruszyć w drogę., dopóki król nie złoży jej w ofierze swej córki, Ifigenii.
Agamemnon posłał więc po córkę, udając, że zamierza wyprawić jej wspaniały ślub z Achillesem. Nie wiedziała, że czeka ją śmierć.
Porywisty północny wiatr nie wiał tego dnia, gdy szliśmy plażą w pobliżu Aulidy. Było spokojnie, lustro wody miało zielony kolor, a piasek pod naszymi nogami przypominał gorący biały popiół. Jakże zazdrościliśmy miejscowym chłopakom, którzy biegali boso po spalonym słońcem wybrzeżu! Piasek parzył nam blade stopy, ale rozkoszowaliśmy się nim, bo chcieliśmy być do nich podobni i mieć tak jak oni zahartowaną skórę. Osiąga się to tylko przez ból i poświęcenie.
Wieczorem, gdy się ochłodziło, poszliśmy do świątyni Artemidy.
Spacerując wśród coraz dłuższych cieni, dotarliśmy do oł-tarza, na którym ofiarowano Ifigenię. Pomimo jej modlitw i krzyków „Ojcze, oszczędź mnie!”, wojownicy przywiedli dziew-czynę do ołtarza i położyli na kamieniu, obnażając jej białą szyję. Starożytny dramaturg, Eurypides, pisze, że żołnierze Atreusa, podobnie jak cała armia, patrzyli w ziemię, żeby nie oglądać przelewu jej dziewiczej krwi. Nie chcieli być świadkami tego straszliwego spektaklu.
Och, a ja bym patrzył! I ty także. I to z rozkoszą
Wyobraziłem sobie zgromadzonych tam milczących, posępnych żołnierzy, warkot bębnów, zwiastujący zamiast wesela ponury orszak śmierci. Zobaczyłem procesję, wkraczającą do zagajnika. Dziewczynę, białą jak łabądź, otoczoną przez żołnierzy i kapłanów. Dźwięk bębnów nagle milknie.
Niosą ją. krzyczącą przeraźliwie, do ołtarza.
W mojej wizji sam Agamemnon bierze do ręki nóż, bo cóż by to była za ofiara, gdyby nie on ją złożył? Widzą, jak podchodzi do ołtarza, na którym leży na oczach tłumu jego córka, próżno błagając o darowanie życia.
Kapłan chwyta ją za włosy i odchyla do tyłu jej głowę, odsłaniając nagąszyję. Pod białą skórą pulsuje tętnica, znacząc miejsce, gdzie należy przytknąć ostrze. Agamemnon stoi obok córki i patrzy na twarz, którą kocha. W żyłach dziewczyny płynie jego krew. Jej oczy są jak jego własne. Podcinając jej gardło, zatopi ostrze w swoim ciele.
Unosi nóż. Żołnierze stoją jak milczące posągi w świątyni zagajniku. Tętnica na szyi dziewczyny pulsuje gwałtownie.
Artemida żąda ofiary i Agamemnon musi ją złożyć.
Przytyka ostrze do szyi dziewczyny i wykonuje głębokie cięcie.
Gorąca krew tryska strumieniem, obryzgując mu twarz.
Ifigenia nadal żyje, wywracając oczami z przerażenia. Ludzkie ciało zawiera pięć litrów krwi i trzeba trochę czasu, by wypłynęła ona przez pojedynczą uszkodzoną arterię. Jest tłoczona, dopóki bije serce. Co najmniej przez kilka sekund, a może nawet minutę lub dłużej, funkcjonuje mózg i drgają kończyny. Gdy serce przestaje bić, Ifigenii niebo ciemnieje przed oczyma i czuje na twarzy ciepło własnej krwi.
Starożytni powiadają że północny wiatr ustał niemal natych-miast. Artemida była usatysfakcjonowana. Greckie okręty wypłynęły wreszcie z portu, armie ruszyły do walki i Troja padła. Wobec morza przelanej krwi śmierć jednej młodej dziewicy nic nie znaczy.
Wojna trojańska nie kojarzy mi się. jednak z drewnianym koniem, szczękiem mieczy ani tysiącem czarnych okrętów z rozpostartymi żaglami. Kiedy o niej myślę., widzę ciało dziewczyny, zbielałe od upływu krwi, i stojącego obok niej ojca, który ściska w ręce zakrwawiony nóż.
Szlachetny Agamemnon ma łzy w oczach.