172027.fb2
Na swą pierwszą umówioną wizytę w Paryżu trafiłem przez porwanie. W miastach amerykańskich zostawia się cudzoziemców – z okrucieństwem wielkim, acz uprzejmie – samym sobie, świeżo przybyły do Paryża zaś ulega wrażeniu, jakby go gdzieś wiecznie siłą kierowali zarówno mieszkańcy, jak i urzędnicy. Kiedy się tam zgubisz, Francuz gotów jest biec i pół mili, aby cię doprowadzić do celu, przy czym podziękowań żadnych nie przyjmuje. Może zatem porwanie stanowi nieuniknioną kulminację agresywnych manier tejże nacji.
W podróż do Paryża udałem się mniej więcej półtora roku po rzeczonym zajściu z książką. Pierwszy wstrząs przeżyłem tam, znalazłszy się na końcowej stacji, gdzie commissionnaires krzykami wabią przyjezdnych do najróżniejszych hoteli. Do tego też dość natrętnie próbują człowieka zagarniać ramionami.
Zatrzymałem się przy jegomościu, co wykrzykiwał „Hotel Corneille”, mianowanym tak na cześć wybitnego francuskiego dramaturga. Przeczytawszy o istnieniu tego hotelu w pewnym utworze Balzaka (jako że wziąłem w podróż ku rozrywce oraz edukacji kilka dzieł jego i George Sand, powieściopisarki), wiedziałem już, że cieszy się sławą przychylnego gościom zgłębiającym rozmaite dziedziny nauk humanistycznych. I cel eskapady mojej nabrał, jak stwierdziłem, rysów literackich. – Pan do „Corneille”, monsieur?
Gdy tylko przytaknąłem, gość westchnął chrapliwie, jakby w podzięce Najwyższemu, że wreszcie odpocznie od tych wrzasków.
– Tędy, jeśli pan łaskaw!
Pospiesznie powiódł mnie ku swej dorożce, gdzie zaraz, w pocie czoła, zajął się ładowaniem bagażu, raz po raz na mnie popatrując, uradowany, że trafił mu się przybysz z Nowego Świata.
– Monsieur, pan u nas bawisz w interesach? Odparłem po namyśle:
– Właściwie to nie do końca. Na co dzień param się prawem, lecz to chwilowo porzuciłem. Obecnie, by rzecz nazwać delikatnie, a ufam, iż mogę liczyć na pańską dyskrecję, pochłaniają mnie zupełnie inne kwestie. Celem mego pobytu jest pozyskanie kogoś do pomocy.
– Ach, tak – odpowiedział, nie wysłuchawszy choćby słowa. – Pewnie znasz się pan więc z Cooperem?!
– Proszę?
– Cooperem, przecież mówię!
Dopiero po jakiejś chwili dotarło do mnie, że ma na myśli pisarza Jamesa Fenimore Coopera. Wiedziałem już, że tutejsi widzą Amerykę jako kraj, gdzie jest niemożliwością, by się nie znało dwóch ludzi, choćby jeden był drwalem, drugi zaś – spekulantem z Wall Street. Z niewiadomych powodów utwory przygodowe Coopera cieszyły się powodzeniem w najświetniejszych paryskich kręgach (wystarczy przywieźć tu wydaną w Ameryce jego powieść, a natychmiast okrzykną cię bohaterem!) i to za jego sprawą się uważa, iż wszyscy żyjemy pośród dzikich a szlachetnych Indian.
– Niestety, monsieur – odparłem.
– Mhm, więc „Corneille” zaspokoi wszelkie pana potrzeby, zaklinam się na honor! Nie ujrzysz tam pan wigwamu, bądź spokojny! Zapraszam, tylko ostrożnie. Resztę pańskich bagaży odbiorę od portiera.
Pierwszy swój środek lokomocji wybrałem doskonale. Dorożka okazała się szersza od amerykańskich, przez co też niesłychanie komfortowo urządzona. Jakże cudownie było zlec na miękkich poduszkach w drodze do przeznaczonego mi hotelu! Nie zapominajcie bowiem, iż przejażdżka ta nastąpiła po dwóch tygodniach wędrówki drogą morską, podjętą w porcie Baltimore, z przystankiem na noc w Dover, i zakończoną wreszcie u wybrzeży Francji, skąd kolejne sześć godzin musiałem jechać pociągiem do Paryża. Na myśl, że oto wreszcie zasnę w łóżku, czułem niewysłowioną rozkosz! Nie spodziewając się, iż będę pozbawiony tej wygody i to na dodatek jeszcze – za pośrednictwem miecza.
Wtem powóz ostro zahamował, jakby napotkał przeszkodę jakąś nie do pokonania. Zakląwszy, commissionnaire zsiadł z kozła.
– Ot, rów! – wykrzyknął z ulgą. – Nie koło zluzowało, tak że…
Przez okno zobaczyłem, jak twarz jego tężeje z lęku.
– Ejże! – spytałem. – Monsieur, czyś pan się nie zgubił?
Skądś zjawił się przysadzisty typ o sumiastych wąsach i starannie przyciętej bródce, w zapiętym pod samą szyję rozwianym, jasnoniebieskim palcie. Już-już miałem go zapytać, czy commissionnaire aby właściwą obrał drogę, gdy otwarł drzwi pojazdu i – wskoczył do środka z wielką elegancją.
Mówił mi coś po francusku, lecz choć język ten znałem coraz lepiej – z nerwów nie zdołałem wydusić ani słowa. W pierwszym odruchu chciałem się wyśliznąć drugą stroną, lecz otwarłszy drzwi dorożki, ujrzałem jego kamrata; w stroju identycznym, też jednorzędowym. Unosząc połę płaszcza, obnażył przytroczoną do czarnego pasa szablę. Broń tak zalśniła w słońcu, aż mnie zamroczyło. Chwyciwszy za rękojeść, drab porozumiewawczo kiwnął do mnie głową:
– Allons donc!
– Policja! – zawołałem, na poły z ulgą i przestrachem. – Panowie z policji, prawda?
– Owszem – rzekł tamten, wyciągając rękę. – Paszport, bardzo proszę!
Spełniwszy ten nakaz, czekałem zmieszany, on zaś czytał.
– A kogo poszukujecie?
– Pana – odparł z uśmiechem.
Jak później mi wyjaśniono, czujna paryska policja sprawdzała każdego młodzieńca z Ameryki, zwłaszcza zaś kawalerów – potencjalnych „radykałów”, którzy tu przybyli w zamiarze obalenia rządu. Wziąwszy pod uwagę, iż rząd został obalony całkiem niedawno, ledwie trzy lata wcześniej, kiedy to króla Ludwika Filipa zastąpił rząd republikański – ów strach przed radykalizmem wprawiał w zdumienie niejednego speca od francuskiej polityki. Czyżby się tutaj obawiali, że motłochowi, gdy sobie zapewnił możność stanowienia prawa i zgodnie z owym prawodawstwem wybrał prezydenta, republikanizm już się sprzykrzył, a wobec tego teraz może dojść do zamieszek celem odzyskania władcy?
Oficerowie, którzy zatrzymali mego woźnicę, wyjaśnili mi jedynie, iż prefekt policji proponuje, abym złożył mu wizytę, zanim zamieszkam w Paryżu. Przedziwnie oczarowany eleganckim ich mundurem oraz bronią, przystałem na to z chęcią. Inny, zaprzężony w szybsze konie pojazd zawiózł nas prosto na rue de Jerusalem, gdzie się mieściła prefektura.
W biurze swym prefekt, jowialny roztargniony jegomość nazwiskiem Delacourt, siadł przy mnie tak jak tamci w dorożce, a następnie odprawił identyczny rytuał sprawdzania paszportu. Dokument należycie przysposobił w Waszyngtonie francuski emisariusz monsieur Montor i również zaopatrzył mnie w list świadczący o bezwzględnej mojej uczciwości. Prefekt jednak wyraźnie nie był zainteresowany pisemnym dowodem mych niewinnych zamierzeń.
Pytany, czy tu przybyłem w interesach, turystycznie, czy też by poszerzać wiedzę, udzieliłem negatywnej odpowiedzi.
– Skoro tak, po cóż się pan w Paryżu zjawił akurat latem?
– Ponieważ, monsieur, mam się tu spotkać z pewnym obywatelem, w pilnej sprawie, którą podejmuję w Ameryce.
– A któż to taki? – odparł, kryjąc ciekawość lekkim uśmiechem.
Gdy mu powiedziałem, znieruchomiał, potem zaś wymienił spojrzenia z siedzącym po drugiej stronie pomieszczenia policjantem.
– Słucham? – zapytał po chwili, niby obłąkany.
– Auguste Duponte – powtórzyłem. – Więc pan go zna, prefekcie? Od kilku miesięcy komunikuję się z nim za pośrednictwem poczty…
– Duponte? On do pana pisze? – szorstko przerwał policjant, jegomość niski i krępy.
– Ależ gdzie tam, Gunner – stwierdził prefekt.
– Istotnie – zgodziłem się, poirytowany jego osobliwą arogancją. – Piszę do niego, a jako że nie odpisuje, postanowiłem przyjechać. I nim będzie za późno, muszę rzecz wyłuszczyć osobiście.
– No, to masz pan twardy orzech do zgryzienia – bąknął pod nosem Gunner.
– Chyba… Żyje przecież, prawda? – zapytałem. Prefekt odrzekł coś jakby „ledwie”, lecz dobrze nie zrozumiałem, bo połknął ów wyraz w całości i w pół sekundy przybrał właściwy sobie ton niefrasobliwy i niespieszny. (Dopiero wtedy spostrzegłem chwilowy spadek jego zwykłego nastroju).
– Tu wszystko zdaje się na miejscu – ocenił zawartość paszportu, podając dokument koledze, by go ostemplował ciągiem zawiłych, acz – widać – ważnych niesłychanie hieroglifów. – Narzędzie nowej inkwizycji, hę?
Raptownie porzuciwszy temat Duponte’a, powitał mnie w Paryżu i zapewnił przy tym, iż gdybym tylko potrzebował wsparcia, to zawsze mogę się do niego zwrócić. Gdy wychodziłem, kilku sergents de ville przyglądało mi się tak podejrzliwie i z niechęcią, że kiedy znalazłem się pośród ulicznego zgiełku, nareszcie ogarnęło mnie uczucie wielkiej ulgi.
Tegoż dnia po południu zapłaciłem właścicielce hotelu „Corneille”, madame Fouche, za tygodniowe mieszkanie, choć w istocie sądziłem, że sprawę swą zakończę znacznie szybciej.
Z drugiej zaś strony los mi dawał pewne znaki, które powinienem był zakonotować. Chociażby – stosunek do mnie konsjerża świetnej paryskiej posiadłości, do której kierowałem listy przeznaczone Duponte’owi. Nazajutrz po przyjeździe tam właśnie się udałem najpierw. Kiedy stanąłem w drzwiach, zadając stosowne pytania, konsjerż przymrużył oczy, pokręcił głową i odpowiedział:
– Duponte? A po cóż chce się pan z nim widzieć? Przygotowałem się na to, iż wziąwszy pod uwagę renomę Duponte’a, mogę być potraktowany jako gość przypadkowy.
– Potrzebny mi talent jego w kwestii nie cierpiącej zwłoki – odparłem, na co tamten, wydając osobliwy jakiś syk, który się okazał zwykłym śmiechem, poinformował mnie, że Duponte zmienił mieszkanie, nic o nim nie wiadomo i zapewne sam Kolumb nie zdołałby go odnaleźć.
Udając się w swoją stronę, rozmyślałem o „znanym” mi Dupinie. Znanym, rzecz oczywista, z utworów Edgara Poe… Łączniku tym, pośredniku, co zbliżył mnie z poetą, bo przekonał, że niepojęte w końcu obejmie się i zrozumie. „Francuski mój ideał”, jak się do niego odniósł poeta w jednym z pism do mnie. Gdybym tak miał możność wypytać Poego o tożsamość pierwowzoru, gdybym się wykazał większą ciekawością – oszczędziłbym rok ubiegły, uniknął licznych starań, podjętych celem odszukania go w Paryżu!
W opowieściach swych Poe nie opisał wyglądu zewnętrznego bohatera. Ujawniła mi to dopiero ponowna lektura trzech kryminalnych historii, czytanych w tym konkretnym celu. Dotąd, spytany o jego powierzchowność, odparłbym pewnie święcie przekonany, iż mam do czynienia z osłem, że naturalnie Poe opisał jedną z najważniejszych swych postaci, postać, co wręcz ucieleśnia jego dzieło, jak również że uczynił to niezwykle drobiazgowo! Tymczasem, co mnie zdumiewa, wygląd Dupina zdoła przedstawić sobie jedynie czytelnik najwierniejszy, oddany autorowi całym sercem.
Aby ów fenomen zobrazować, przywołam tu błahą krótką opowieść pod tytułem Człowiek, który się zużył. Występuje w niej mianowicie pewien sławny generał, którego krzepka postura wzbudza powszechny podziw. Wojskowy ten jednakże ma jeden przykry sekret. Co noc od ran wojennych ciało jego ulega rozpadowi, tak że je przed śniadaniem musi stale zszywać sługa Murzyn. Był to, śmiem sądzić, przytyk Poego pod adresem niegodnych jego geniuszu poślednich czytelników, co traktowali opis cech zewnętrznych jako kluczowy dla ożywienia bohatera. Że zaś Poe nieopisaną uczynił duszę C. Auguste Dupina, a nie noszoną przez niego kamizelkę, postać ta już na zawsze zaistniała w mojej świadomości.
Gdy pierwszy raz, od wspomnianego gościa z czytelni, otrzymałem wycinek prasowy ze wzmianką na temat pierwowzoru Dupina, natychmiast, acz na próżno, podjąłem próbę wydobycia nazwiska detektywa od redakcji nowojorskiego dziennika, który ową notę zamieścił. Lecz już po paru tygodniach badań francuskich periodyków i przeróżnych ksiąg adresowych udało mi się sporządzić imponujący spis osób, które mogłyby stanowić inspirację dla Poego.
W zasadzie życiorysy wszystkich zgadzały się z umieszczonym w artykule opisem, jak również – z wizją poety. Był pośród nich, na przykład, sławny paryski matematyk, autor prac służących rozwiązywaniu rozmaitych naukowych kwestii. Wyszukałem też prawnika o przydomku Baron, co uniewinniał skarżonych o niewyobrażalnie makabryczne zbrodnie. Na liście znalazł się także niegdysiejszy złodziej, który działał jako tajny agent paryskiej policji, a później zajął się w Brukseli prowadzeniem papierni. Zarówno te, jak i inne możliwości rozważyłem sobie bez emocji, obiektywnie, oczekując, że wreszcie któryś nad wszelką wątpliwość objawi mi się jako Dupin.
Od początku poszukiwań upłynęło jednak aż półtora roku. Korespondowanie drogą morską okazało się powolne i nie przyniosło mi żadnego rozstrzygnięcia. Potencjalnych „kandydatów” coraz to przybywało, lecz każdy – skutkiem dalszych badań – kolejno tonął w studni zwątpienia.
Aż do któregoś pogodnego dnia wiosny roku 1851. Wtedy to, we francuskim czasopiśmie „L’…”, odkryłem nazwisko Auguste Duponte’a. Przykuło mą uwagę w jednej chwili, choć bynajmniej nie tylko poprzez zbieżność brzmienia z wiadomą kreacją Poego. Otóż jegomość ów zyskał we Francji rozgłos dzięki sensacyjnej sprawie monsieur Lafarge’a, dżentelmena o mocnej posturze i pewnej tu pozycji, którego znaleziono martwego we własnym domu. Po paru czczych zabiegach paryskiej policji jeden z oficerów zwrócił się do swego znajomego, młodego nauczyciela nazwiskiem Duponte, z prośbą o przetłumaczenie uwag gościa z Hiszpanii, który został powołany na świadka (posunięcie to, notabene, okazało się całkiem chybione).
Podobno już w dziesięć czy dwanaście minut po rozmowie z rzeczonym oficerem i zapoznaniu się z faktami Duponte wskazał policji, iż śmierć nastąpiła przez otrucie. Zabójczynią Lafarge’a była jego żona, która podała mu truciznę, gdy razem się posilali. Madame L. skazano za morderstwo, lecz śmierci oszczędzili jej życzliwi urzędnicy.
(Spytany przez dziennikarza francuskiej gazety „La Presse”, co sądzi o zamienieniu wyroku na lżejszy, Duponte miał odpowiedzieć: „Nic. Kara ma bowiem nikłe powiązanie ze zbrodnią, a z analizą owej zbrodni nie wiąże się w żaden sposób”).
Wieść o tryumfie Duponte’a rozniosła się po całej Francji. Zaraz też z kolejnymi sprawami poczęli się doń zwracać rządowi urzędnicy, policja oraz obywatele Paryża. Jak zaś zdołałem wykryć z olbrzymią wprost satysfakcją – popularność tę zdobył kilka lat przed opublikowaniem Zabójstwa przy rue Morgue w amerykańskim czasopiśmie (1841). Umieszczony przez Poego w drugiej z opowieści obraz rosnącej sławy Dupina mógłby równie dobrze służyć jako opis tego, co się zdarzyło Auguste’owi Duponte: „Tak oto znalazł się w centrum zainteresowania polityków, nierzadko czyniono też wysiłki pozyskania usług jego dla prefektury”.
Pewność, iż rozpoznałem człowieka właściwego, umocniło we mnie jeszcze przypadkowe spotkanie z pewnym uczonym Francuzem, który – odkąd pozbawiono władzy Ludwika Filipa – zamieszkiwał w Ameryce, działając w korpusie dyplomatycznym nowo powstałej republiki. Nazywał się on Henri Montor. Podczas pobytu w Waszyngtonie, celem wyszukania w tamtejszych zbiorach bibliotecznych informacji na temat Duponte’a, natknąłem się nań właśnie. A raczej on to zauważył z ciekawością, jak zmagam się z jakimiś francuskimi dziennikami. Wyjaśniwszy, co należy, spytałem, czy może zna Duponte’a.
– Gdy tylko popełniano jakąś wielką zbrodnię – rzekł z ożywieniem monsieur Montor – paryżanie zawsze wzywali Duponte’a… kryminaliści zaś przeklinali dzień, w którym przyszedł na świat. To skarb Paryża, panie Clark.
Podczas następnych mych wizyt w Waszyngtonie Henri Montor udzielał mi lekcji francuskiego przy kolacji i wciągał w niekończące się rozmowy na temat różnic między rządami oraz mieszkańcami Ameryki i Francji. W porównaniu z Paryżem miasto, w którym przebywał, będąc w moim kraju, jawiło mu się niby wyludnione, o klimacie dusznym i szkodliwym dla zdrowia.
Tuż przed poznaniem Montora zdążyłem napisać do Duponte’a. Nakreśliłem mu tam okoliczności śmierci Edgara Poe, zaznaczając, iż kwestia ta wymaga rozwikłania, zanim zła sława bardziej jeszcze przyćmi jego zalety. Po upływie tygodnia posłałem kolejne dwa listy, oba z pieczęcią „Pilne”, zaopatrzone w załączniki i pełne dalszych szczegółów dotyczących tej sprawy.
Choć znaliśmy się krótko, Montor zaproponował, abym wraz z nim wybrał się na bal kostiumowy do pewnej znakomitej rezydencji nieopodal Waszyngtonu, gdzie zaproszono kilka setek gości – i tam mi dane było poznać wiele francuskich dam i wielu dżentelmenów. Niemal wszyscy należeli do arystokracji, kilkoro zaś z wielkim wdziękiem stroiło sobie żarty z mej znajomości francuskiego, który to język starałem się opanować w stopniu doskonałym. Zjawił się, między innymi, Hieronim Napoleon Bonaparte, syn pewnej Amerykanki poznanej podczas wycieczki po Stanach przez młodszego brata Napoleona, Hieronima, przed blisko pięćdziesięciu laty. Królewski ów potomek stał teraz naprzeciw mnie w jaskrawym tureckim przebraniu, z dwoma przywieszonymi u pasa zakrzywionymi mieczami. Kiedy nas sobie przedstawiono, skomplementowałem jego kostium.
– „Monsieur” tu nie pasuje, panie Clark. W końcu jesteśmy w Ameryce – stwierdził Hieronim Napoleon z iskrą wesołości w ciemnych oczach, co niezbyt się spodobało Henri Monterowi. – Jak chodzi zaś o ten koszmar – westchnął, wskazując swe odzienie – był to wyborny pomysł mojej żony. Jest gdzieś w sąsiednim pokoju.
– A, więc się chyba poznaliśmy. Przebrana za strusia, tak?
Bonaparte skwitował tę uwagę śmiechem.
– Istotnie, ma na sobie pióra. Bóg raczy wiedzieć, jakiego ich pozbawiła ptaka!
– Przyjaciel nasz ze Stanów – rzekł Montor, obejmując mnie ramieniem – ćwiczy naszą mowę, gdyż zgłębia pewien problem natury osobistej. Byłeś ostatnio w Paryżu, drogi mój Bonaparte?
– Ojciec chciał mnie przekonać, bym tam zamieszkał, lecz ja żadną miarą, Montor, nie wyobrażam sobie wyjazdu z Ameryki, zbyt bowiem się tu już zadomowiłem, żeby szukać szczęścia w Europie – to rzekłszy, otwarł misternej roboty złotą tabakierę i poczęstował nas skrytym wewnątrz proszkiem.
Jakaś dama ruszyła ku nam dostojnie z miejsca, gdzie gospodarz grał na skrzypcach z towarzyszeniem orkiestry. Wołała Bonapartego nie imieniem, lecz przydomkiem, toteż przez chwilę sądziłem, iż to jego żona w strusim puchu. Gdy jednak się przybliżyła, spostrzegłem, że ma na sobie klejnoty i zwiewną szatę królowej.
– To Elizabeth Patterson, matka Hieronima – szepnął mi Montor tak dyskretnie, że zaraz pojąłem, iż powinienem mieć się na baczności.
– Mamo – oficjalnym tonem oznajmił jej Hieronim – oto Quentin Clark, dowcipny przybysz z Baltimore.
– Paradne! – odrzekła „królowa”, mimo niskiego wzrostu górująca jakby nad wszystkimi.
– Pani Patterson – skłoniłem się.
– Madame Bonaparte – poprawiła z mocą i podała mi dłoń.
Przecudnie czyste oczy i nieskazitelna twarz czyniły jej urodę do bólu przejmującą. Zaraz też mi się zdało, że wprost nie sposób jej nie kochać.
– Pan nie w kostiumie, młodzieńcze – rzekła do mnie, spoglądając z dezaprobatą.
Montor, przebrany w bajeczny strój neapolitańskiego rybaka, wyjaśnił jej, iż zostałem zaproszony niemal w ostatniej chwili.
– Studiuje obyczaje Francji – dodał jeszcze.
– Niech pan się więc przykłada – wybuchnęła madame Bonaparte.
Gdy tylko przybyłem do Paryża, od razu do mnie dotarło, że – jak chodzi o me pojęcie na temat francuskich obyczajów – królowa balu miała całkowitą słuszność. Ponadto, rozglądając się po zgromadzonych w owej niezwykłej sali zamaskowanych obliczach, zrozumiałem, iż tego w pewnym sensie pragnęli zarówno Peter, jak i ciotka Hattie. Ujrzałem tu znacznie więcej niż tylko służących w liberiach i rozświetlone lampami kwietniki; moc jakąś, co niewiele ma wspólnego z bogactwem, a którą socjeta Baltimore pragnęła dopisać do swych komercyjnych osiągnięć.
Po przytoczonej tu okoliczności z płonącą księgą powróciłem do kancelarii, aby zakończyć pewną sprawę. Peter ledwie zwracał uwagę na mą obecność. Przebiegając schody w górę, to znowu na dół, pogwizdywał z widocznym niezadowoleniem. Chciałem, by znowu zwyczajnie na mnie ryknął, bo wtedy w odpowiedzi mógłbym mu przynajmniej opisać poczynione postępy.
Podążywszy jak gdyby za przykładem Petera, Hattie coraz rzadziej starała się o moje towarzystwo, aczkolwiek zadała sobie spory trud, by przekonać i ciotkę, i resztę swej rodziny, iżby w kwestii naszych zaręczyn zachowali cierpliwość i zechcieli mi darować nieco czasu. Jak mogłem, starałem się ją upewniać o głębi moich uczuć. Ale też mniej się jej zwierzałem, postrzegając jej oddanie jako element strategii, kolejny instrument, który miałby zdławić moje przedsięwzięcie. Doprawdy, nawet z twarzy zaczęła mi coraz bardziej przypominać swoją wścibska ciotkę. Należała do tej sfery Baltimore, w której wcale nie dostrzeżono powagi śmierci geniusza. O, Hattie, czemuż nie zaufałem, że mnie jednak widzisz, jak zwykle, przejrzyściej niż widzi lustro!
Od rzeczonego balu przebierańców minęło kilka tygodni, lecz ja wciąż nie dostałem pisemnej odpowiedzi od Duponte’a. Dręczyła mnie powolność komunikacji pocztowej. Listy mogły być kradzione albo ulec zniszczeniu przez przypadek lub czyjąś złą wolę. A przecież odnalazłem pierwowzór postaci Dupina, zapewne jedynego na ziemi człowieka, który by umiał odczytać ową białą kartę w historii najostatniejszych dni Poego! Nadal tylko służyłem Edgarowi, zgodnie z obietnicą. A osiągnąłem tak wiele, iż zaprzestanie działań nie wchodziło w rachubę. Tego nie wolno mi było zaprzepaścić. W czerwcu 1851 roku, poczyniwszy stosowne plany, wyruszyłem więc do Paryża.
I oto się znajdowałem w odmiennym całkiem świecie. Budynki jakby wznoszono tutaj z innych materiałów, inne im nadawano barwy i przy szerokich ulicach rozmieszczano też inaczej. Paryż miał aurę skrytości, a przecież wszędzie tu był dostęp i żyło się w zasadzie poza domem.
W najnowszych książkach adresowych, jakie znalazłem natychmiast po przyjeździe, Duponte nie figurował, nietrudno mi więc było stwierdzić, iż tamte w Waszyngtonie są już odrobinę przestarzałe. Podobnie w najświeższych dziennikach, gdzie dawniej pisano o nim wiele, i to z najwyższą rewerencją, nie odszukałem choćby słowa na jego temat.
W Paryżu poczta dostarczała listy mieszkańcom bezpośrednio do domów, tymczasem w Ameryce praktykę tę dopiero zaczęto wprowadzać na indywidualne życzenie. Podobno jednak w metropolii, gdzie teraz przebywałem, mniej istotna od wygody tego zwyczaju dla obywateli była możność inwigilowania ich pism przez rząd. Żywiłem nadzieję, iż poczta zaprzestanie wreszcie kierować korespondencję przeznaczoną Duponte’owi pod niewłaściwy adres. Ze względu na inną jeszcze osobliwość zasad odmówiono mi (jak zwykle tu surowo, acz uprzejmie) dostępu do administratorów urzędu pocztowego, w którym liczyłem wypytać o jego adres obecny – tak że musiałem na piśmie zgłosić prośbę o to w stosownym ministerstwie. List, który mi pomogła zredagować właścicielka hotelu, madame Fouche, bezwzględnie należało wysłać pocztą, mimo iż owo ministerstwo mieściło się bodaj trzy przecznice dalej!
– Z pewnością otrzyma pan zgodę w ciągu paru dni – zapewniła madame Fouche. – Choć może potrwać to też nieco dłużej – dodała w zadumie – gdyby, co nader częste, omylił się tam jakiś urzędnik.
Czekając oznak postępu w tej materii, pisałem do Hattie. Na wspomnienie żalu, jaki mnie ogarniał, gdy ją widziałem zasmuconą, głęboko ubolewałem, że wybrawszy ten akurat moment na realizację przedsięwzięcia, przysparzam jej choćby i niewielkich cierpień. W listach swych przyrzekałem nie zwlekać, jeśli tylko to możliwe, z naszym wspólnym zamierzeniem i usilnie błagałem, aby mnie odwiedziła w Paryżu, nawet gdyby ten pobyt miał być krótki, a program wizyty nieurozmaicony – przez moje tu zobowiązania. Hattie odpowiedziała, iż podróż taka sprawiłaby jej radość nieopisaną, lecz jest zmuszona pomóc w opiece nad dziećmi, które właśnie dwie jej siostry wydały na świat.
Peter zaś przysłał list pożegnalny ze wskazaniem, że oddając się występkowi i dekadencji Europy, rujnuję swe życie, a poniekąd również niszczę życie jemu.
Doprawdy, cóż on sobie wyobrażał? Gdyby mógł się zapoznać z moją tu, jakże inną, codziennością!
Zza okna dobiegały odgłosy nocnych uciech paryskiego lata, muzyka orkiestr ulicznych, zgiełk przyjęć z tańcami czy teatrów gromadzących setki widzów… Gdy ja raz po raz zaglądałem do swoich dwu komód i wpatrywałem się w zegar na kominku – wyczekując.
Któregoś dnia zjawiła się u mnie madame Fouche, by mi zawiązać na ramieniu opaskę z czarnej krepy. Rozkojarzony, bo mnie wyrwała z codziennych rozmyślań, przystałem na to w jednej chwili.
– Proszę łaskawie przyjąć wyrazy głębokiego współczucia – powiedziała.
– Dziękuję… Na jaką okoliczność?! – spytałem z niepokojem.
– Przecież się komuś zmarło, prawda? – oznajmiła poważnie, acz jednym tchem, jak gdyby się jej przeze mnie wyczerpały skromne zasoby współczucia. – A jeśli nie, skąd u pana aż taka melancholia?
Zawahałem się, spoglądając ze zmarszczoną brwią na owinięty wokół rękawa czarny materiał.
– Owszem, madame, ktoś odszedł. Nie to jednak stanowi bezpośrednią przyczynę mego poruszenia. Lecz adres, przeklęty ów adres! Niech mi pani wybaczy tak pospolite wyrażenie. Muszę jak najszybciej odszukać adres monsieur Auguste’a Duponte lub opuścić Paryż z pustymi rękami, a wtedy moje działania przyjaciele uznają za wytwór chorej wyobraźni. Dlatego też chciałbym udać się na pocztę.
Na drugi dzień madame Fouche sama – zamiast kelnera – przyniosła mi śniadanie. Nieudolnie kryjąc wesołość, wręczyła mi jakiś zapisany skrawek.
– Cóż to takiego, madame?
– No, adres Auguste’a Duponte, jakżeby inaczej?
– Stokrotne pani dzięki! To cudownie! – powstawszy, wybiegłem z pokoju w pół sekundy. Z nadmiaru podniecenia nie zdążyłem zaspokoić ciekawości, jakim sposobem znalazła się w posiadaniu owej cennej kartki.
Wskazane mi miejsce, oddalone o ledwie kwadrans drogi, okazało się zblakłą żółtą przybudówką szkarłatno-błękitnej kamienicy z dziedzińcem – dość typowego okazu spotykanej w paryskiej architekturze tandetnej przesady. W przeciwieństwie do pierwszego adresu, który odwiedziłem, w dzielnicy tej nie widać było kawiarń ani sklepów, zatem – według mnie – panujący tu spokój sprzyjał kontemplacji oraz analizie. Konsjerż, tępawy jegomość o szkaradnych wąsiskach, wskazał mi drogę do mieszkania Duponte’a. Przystanąwszy przy schodach, wróciłem do izby stróża.
– Proszę wybaczyć, monsieur, lecz czy nie stosowniej byłoby mnie wpierw zaanonsować panu Duponte?
Konsjerż potraktował to pytanie jako przytyk – bo może podałem w wątpliwość jego kompetencje lub, kto wie, swoją prośbą sprowadziłem go do roli sługi. Żona jego zaś wzruszyła ramionami i wznosząc oczy ku niebiosom czy też mieszkaniu detektywa, rzekła z niejakim współczuciem:
– A iluż on to miewa gości?
Ta osobliwa pogawędka znacznie się przyczyniła do mego zdenerwowania. Tak że gdy go ujrzałem po raz pierwszy, począłem doń mówić bez ładu i składu, chaotycznie. Jego działalność bowiem okazała się rzadszą i bardziej ekskluzywną, niż sobie to wyobrażałem. Sądząc po słowach kobiety, paryżanie nawet nie próbowali szukać jego wsparcia!
Ledwie Duponte otwarł mi drzwi swojej kwatery, celem wprowadzenia oświadczyłem pospiesznie:
– Posłałem panu kilka listów, dokładnie trzy, ze Stanów Zjednoczonych, jak również depeszę na poprzedni pański adres. Pisma te dotyczyły amerykańskiego pisarza Edgara A. Poe. Należy się niezwłocznie zająć badaniem przyczyn jego śmierci. I w tym to celu pana odwiedziłem.
– Widzę – odparł Duponte, marszcząc oblicze i wskazując coś tuż za mną – że lampa w holu znów nie świeci. Wymieniano ją już tyle razy, a płomień stale gaśnie.
– Co proszę? Lampa?
Tak się toczyła moja z nim konwersacja. Zaproszony do środka, powtórzyłem historię zawartą w listach, podkreślając, iż trzeba czym prędzej i pospołu wziąć się do roboty, a także wyraziłem nadzieję, że zechce możliwie jak najszybciej towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Ameryki.
W pokoju nader skromnym ujrzałem, o dziwo, tylko kilka i to błahych książek. Panował tam osobliwy ziąb, mimo że przecież pora była letnia. Duponte rozsiadł się na fotelu. Raptem, jakby dopiero teraz sobie uzmysłowił, iż zwracam się do niego, nie zaś do nagiej ściany, zapytał:
– Po cóż mi pan to wszystko opowiadasz?
– Monsieur Duponte – odparłem jak rażony gromem – jest pan sławnym geniuszem analitycznej teorii możliwości. Jedyną znaną mi osobą, być może i jedyną w całym świecie, która potrafi rozwikłać tę zagadkę!
– Pan natomiast jesteś w wielkim błędzie – stwierdził. – Czyś oszalał?
– Ja? Przecież mam do czynienia z Auguste’em Duponte we własnej osobie! – rzekłem tonem oskarżycielskim.
– Rzecz, o którą panu idzie, to już doprawdy dawne dzieje. Policja czasami mnie prosiła, abym im przeglądał dokumenty. Niestety, zbyt przejęci własnym widzeniem faktów, paryscy dziennikarze nieraz mi przypisywali pewne atrybuty ku uciesze złaknionej sensacji publiki. Opowiadano o mnie takie bajki… – (Czy mi się przywidziało, czy dojrzałem w jego oczach coś jakby iskrę dumy?) Urwał i bez ceregieli podjął zgoła inny temat. – Tego lata w Paryżu wprost roi się od atrakcji, o których warto, sądzę, by pan wiedział. Powinien się pan wybrać na jakiś koncert w Ogrodzie Luksemburskim. Mógłbym doradzić panu, gdzie są najwspanialsze kwiaty. A znasz pan pałac w Wersalu? Na pewno by ci się spodobał…
– Pałac w Wersalu? Wersal mi pan radzisz? Duponte, to ogromnie ważne! Doprawdy, nie zaprzątałbym panu głowy, gdyby chodziło o rozrywkę. Pół świata przejechałem, aby pana odszukać!
On zaś ze zrozumieniem skinął głową i rzekł:
– Musisz się pan więc porządnie wyspać.
Nazajutrz rano obudziłem się po mocnym a niemiłym lipcowym śnie. Poprzedniego wieczoru wróciłem do hotelu w stanie otępienia, spowodowanego opisanym wyżej przyjęciem mnie przez Duponte’a. Rankiem jednak rozczarowanie to osłabło, gdyż pomyślałem sobie, iż przez zmęczenie może nie umiałem słusznie pokierować tą rozmową. Znużony i pełen obaw, z rozwichrzonym włosem, wpadłem doń bez choćby jakiegoś polecającego pisma, co było zachowaniem wysoce nieroztropnym i prostackim.
Tego dnia wpierw spożyłem obfite śniadanie, co w Paryżu wygląda jak nasz obiad, tyle że bez zupy. Choć muszę tutaj dodać, że mimo iż ostrygi zaserwowano mi najwyborniejsze, to jednak z przyrządzanymi w zatoce Chesapeake owe drobne, błękitne wodniste stworzenia klasą się żadną miarą nie równały. Przybywszy do Duponte’a, zaraz – ku swej radości – zobaczyłem, że konsjerż wybrał się, by coś załatwić w mieście. W izbie, naprawiając dywan, siedziała jego gadatliwa żona z pulchną córką.
Starsza podsunęła mi krzesło. A że na każdy mój uśmiech natychmiast się rumieniła, starałem się uśmiechać w przerwach między zdaniami, tak by sobie zapewnić współpracę z jej strony.
– Wczoraj, madame, wspomniała pani, że Duponte rzadko kogoś przyjmuje. No, a ci, co go odwiedzali w sprawach zawodowych? Też się nie pojawiają?
– Odkąd tutaj mieszka – nigdy.
– Ale jego nazwisko jest pani dobrze znane?
– A jakże! – odparła, tak jakbym podał w wątpliwość zdrowie jej umysłu. – Chociaż z początku nie sądziłam, że to on właśnie. Podobno miał wielkie poważanie u policji. Lokator nasz to jegomość nieszkodliwy, lecz wciąż pogrążony w jakimś stuporze, jak gdyby był na poły i żyw, i umarły. Przypuszczałam, że posiada brata czy dalekiego krewnego… No, ale, jak się okazuje, nie ma zbyt wielu znajomych, którzy by go chcieli odwiedzać.
– Ani też przyjaciółek – bąknęła znudzona sytuacją córka, która, jak się przekonacie, do końca mego dwumiesięcznego pobytu w Paryżu nie powie już nic więcej.
– Rozumiem – odparłem i podziękowawszy paniom, wspiąłem się schodami do kwatery Duponte’a. Kiedy się im kłaniałem, obie znów spąsowiały.
Tego dnia rankiem snułem w myśli rozważania na temat poświęconych C. Auguste Dupinowi opowieści Poego. W pierwszej Dupin raptownie i niespodziewanie oznajmia, iż ma zamiar rozwiązać zagadkę tajemniczych zbrodni, które nastąpiły w domu przy rue Morgue. „Śledztwo będzie dla nas rozrywką” – mówi swemu zdumionemu przyjacielowi. „Pójdźmy przyjrzeć się domostwu własnymi oczami”*. Szukał zatem rozrywki. Pośród wszystkiego, co prawie jednym tchem wyjawiłem Duponte’owi, raz jeden nie podałem prawdziwie kuszącej przyczyny, która mogłaby skierować jego geniusz na kwestię śmierci poety! Być może podczas minionych paru lat, gdy Duponte najwidoczniej zaprzestał działalności, nigdy się nie wyłoniła sprawa godna jego fascynacji, wobec czego popadł on w stan odbierany przez większość jako pozbawione celu odrętwienie.
Lecz kiedy doń zapukałem, nie kazał mi odejść, a zaprosił na przechadzkę. Poszliśmy więc razem przez tłoczną, przyjazną Dzielnicę Łacińską. Powiadam „razem”, aczkolwiek nie jest to równoznaczne ze stwierdzeniem, iż szliśmy ramię w ramię. Krok mego towarzysza bowiem był nienazwanie wyważony i powolny, prawie, rzec chciałoby się, niezauważalny. W istocie, by nie zostawał w tyle, musiałem czasem wykonać osobliwy półobrót. Podobnie jak dzień wcześniej, mówił o rzeczach trywialnych. I ja tym razem również – przed podjęciem ostatniego wysiłku nakłonienia go do wiadomej współpracy.
– Czy mimo wszystko, monsieur, nie ma pan ochoty zająć się sprawą ambitniejszej natury? Podczas gdy ja gromadziłem wszelkie dostępne szczegóły związane ze śmiercią Poego, inni wciągnęli skonfundowaną publikę do bezczeszczenia jego grobu. Idzie mi o badanie sprawy trudnej a na czasie, która by panu mogła dać wiele rozrywki… – Myśl tę musiałem powtórzyć, bo ją wpierw zagłuszył hałas masywnego wozu.
On jednak nawet nie mrugnął okiem w odpowiedzi. Wyraźnie wielkich rozrywek nie było mu trzeba, toteż po raz kolejny zostałem zmuszony się wycofać.
Podczas następnych odwiedzin u Duponte’a zastałem go leżącego z fajką w łóżku. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi korzystał z niego, gdy miał ochotę palić albo pisać. Pisać zaś, jak się od niego dowiedziałem, wprost nie cierpiał, albowiem ze względu na wymóg spójności czynność ta hamowała jego myśli. Przed rzeczoną wizytą ponownie zapoznałem się, poddając ją refleksji, z hojną ofertą złożoną C. Auguste Dupinowi przez policję w rozwinięciu poświęconej jemu historii, Tajemnicy Marie Roget - aby zechciał zgłębić przypadek młodej panny sklepowej, którą znaleziono martwą w lesie. Mimo iż w listach swych do Duponte’a naturalnie pisałem o godziwej zapłacie, to teraz zapewniłem go o tym osobiście, w hołdzie dla Edgara Poe stwierdzając słowami poety, że w zamian za niepodzielną uwagę w kwestii jego śmierci szczodrze wynagrodzę detektywa. Niezwłocznie podałem mu pokaźną kwotę, nawet ją jeszcze raz pomnażając.
Lecz na próżno. Pieniądz – choć sytuację jego trudno by określić luksusową – zdawał się nijak go nie wzruszać. Gdy zatem wspominałem o honorarium, jak również kiedy starałem się go zachęcać z innej strony, albo mnie chwytał za rękę, by mi zwrócić uwagę na kolejną mijaną przez nas osobliwość tutejszej architektury, albo całkiem zwyczajnie patrzał w przestrzeń. Chwilami, kiedyśmy tak szli obok sklepów, kwitnącego kwiecia i jakiegoś ogrodu, wydawał mi się niemal chory na umyśle.
– O, kasztanowce! – wykrzykiwał znienacka, choć może ta jego forma była w istocie bezbrzeżnym smutkiem.
Pewnego wieczoru, wracając z kolejnego z nim widzenia, mijałem gromadę policjantów siedzących i jedzących lody w kawiarni na wolnym powietrzu. W jednorzędowych płaszczach, z wąsem i spiczastymi bródkami prezentowali się wprost fenomenalnie.
– Monsieur! Monsieur Clark, bonjour!
Wykrzyknął to przysadzisty policjant, który pokierował moją dorożką tuż po przyjeździe do Paryża. Ożywienie jego na mój widok należało przypisać panującej przy stole ogólnej wesołości.
Zebrani powstali, ażeby mnie pozdrowić.
– Oto uczony dżentelmen, który przybył z Ameryki celem poznania Duponte’a!
Po chwili milczenia policjanci jak jeden mąż wybuchnęli śmiechem.
Zmieszała mnie ta reakcja na nazwisko „Duponte”. Gdy tylko usiadłem, ten pierwszy tak powiedział:
– Krąży tu o nim wprost bez liku historii. Geniuszem był, mówią. A nawet, że kradzież klejnotów umiał przewidzieć jeszcze przed ich złodziejem.
– Doprawdy, był geniuszem? – zapytałem.
– A tak. Lecz dawno temu.
– Mój ojciec pracował w policji, gdy go zatrudniano w prefekturze – oznajmił inny, z kwaśną i chyba mu właściwą miną. – I mówił mi, że Duponte to nader bystry młodzian, który sam kreuje trudności, byle się tylko zdawało, iż on właśnie ma je przezwyciężyć.
– Jak to? – spytałem z niepokojem.
Policjant zawzięcie podrapał się po szyi dawno nie podcinanymi paznokciami; robił to chyba często, bo miał tam wręcz chorobliwie poczerwieniałą plamę.
– Tak wiadomo memu ojcu – bąknął.
– Podobno Duponte – ciągnął ów oficer bardziej przychylnie nastawiony – umiał osądzić morale li tylko na podstawie wyglądu zewnętrznego. Kiedyś, na czas państwowego święta, zaofiarował się policji przejść ulicami i wskazać wszelkich groźnych osobników, który powinni się znaleźć poza nawiasem społeczeństwa.
– No i? – zapytał inny.
– Nic z tej oferty nie wyszło, bo przecież wtedy policja nie miałaby już nic a nic do roboty.
– No, i co się z nim stało? – chciałem się dowiedzieć. – Jakie to dochodzenia dziś prowadzi?
Na to odezwał się jakby rozsądniejszy i mniej krzykliwy oficer:
– Mówią, że Duponte’owi się nie poszczęściło w życiu… Że za morderstwo trafiło się jego ukochanej stryczek, bo nie mógł jej ocalić swą niecodzienną umiejętnością analizy. Że odtąd nic już nie jest zdolny zgłębić…
– Wiadomo! – warknął „Drapacz”. – Chyba że dokona tego jako upiór. Zabił go jeden złoczyńca, który mu poprzysiągł zemstę za osadzenie w więzieniu.
Już-już otwierałem usta, aby go wyprowadzić z błędu, lecz po sekundzie namysłu uznałem, iż ma w sobie tyle jadu, że lepiej będzie go więcej nie drażnić.
– Skądże – powiedział wtedy inny. – Duponte został wśród żywych i w chwili obecnej mieszka w Wiedniu. Znużony niewdzięcznością. Szkoda gadać, doprawdy! W Paryżu dzisiaj żadną miarą nie trafi się na kogoś mu równego.
– Powiedz to prefektowi Delacourt – wtrącił krępy i reszta się wówczas gromko roześmiała.
Przytoczę tu anegdotę zasłyszaną od jednego z policjantów.
Otóż przed wieloma laty Duponte któregoś wieczoru znalazł się w cabinet lub też, inaczej mówiąc, prywatnej izbie pewnej paryskiej gospody naprzeciwko skazańca, który ledwie trzy dni wcześniej poderżnął gardło dozorcy więzienia. Od momentu ucieczki poszukiwano go w Paryżu ze zdwojoną czujnością i w sprawę było włączonych też kilku mych znajomków z rzeczonej kawiarni. Duponte zaś, czyniąc użytek z rozlicznych swych talentów, wydedukował, gdzie zbir ten najprawdopodobniej może się chcieć skrywać. Tak więc siedzieli wspólnie i sobie konwersowali.
– Policja mnie nie dopadnie – zwierzył się złoczyńca Duponte’owi. – Przegonię każdego, a jakby co, to i łeb odstrzelę w walce. Jeśli tylko się nie natknę na tego drania Duponte’a, nic mi nie zagraża. On to prawdziwy łajdak!
– Gdybyś go więc pan spotkał, to, tuszę, nie miałbyś kłopotu z rozpoznaniem – stwierdził Duponte.
Szubrawiec zaśmiał się na te słowa.
– Rozpoznał?… Uchowaj Boże! – butelkę wina opróżnił jednym haustem. – Widać, nie miałeś pan z tym łotrem do czynienia! Nigdy go dwakroć nie widziano w tym samym przebraniu, wiesz pan? Rankiem wygląda zwyczajnie, pewno jak i pan teraz. A już godzinę później zmienia się tak, że by go nie poznała rodzona matka… Pod wieczór zaś i szatan sądziłby, że go nie zna! Nie dość, że wie, gdzie jesteś, to wskaże ci dalszą drogę!!!
Kiedy się ów przestępca urżnął do nieprzytomności, Duponte z najwyższym opanowaniem zamówił jeszcze jedną butelkę wina. Następnie zaś mu oznajmił, iż zerkając po „gabinetach”, dojrzała gdzieś Duponte’a dziewczyna zza szynkwasu. Gdy na to łotr dostał furii, detektyw poddał mu myśl, żeby się ukrył w szafie ściennej i w stosownej chwili wyskoczył, by go pozbawić życia. Tamten więc wlazł do schowka, który Dupont zamknął na klucz i zaraz wezwał policję.
Taki to swego czasu był Duponte. Takim chciałem go wziąć do Stanów Zjednoczonych. Choć muszę rzec, iż moja – ograniczona – z nim znajomość bynajmniej nie wykluczyła pokazu jego talentów. Pewnego popołudnia, podczas kolejnego spaceru, zrobił się taki gorąc, że go nakłoniłem, aby skorzystał z mej dorożki. Po chwili jazdy w ciszy przez Paryż wskazał mi za oknem miejsce wiecznego spoczynku.
– Tutaj, monsieur Clark – usłyszałem – po drugiej stronie muru mieści się mały cmentarz, gdzie grzebią pana krewnych.
Ujrzałem szyld kierujący ku mogiłom Żydów.
– Istotnie jest niewielki… – zawieszając głos, zdumiony, uzmysłowiłem sobie, co mi właśnie oznajmił. – Monsieur Duponte!
– Tak, słucham?
– Coś rzekł pan chwilę temu? O miejscu spoczywania?
– Leżą tu w większości ludzie pańskiej wiary.
– Skąd, monsieur, przypuszczenie, iż się wywodzę z Żydów? Wszak nigdy na ten temat nic nie mówiłem.
– Więc nie? – zapytał w zdumieniu.
– Cóż… – z wrażenia dech mi zaparło. – Matka była Żydówką, ojciec zaś protestantem. Oboje już umarli. Ciekawe, jak pan na to wpadłeś?
Widząc, że się nie zdoła wymigać od odpowiedzi, Duponte tak ową rzecz objaśnił:
– Przed paroma dniami udaliśmy się do pewnego pensjonatu na Montmartrze, gdzie właśnie, jak to pan wyczytał w prasowych doniesieniach, dopuszczono się mordu na młodej dziewczynie. – Istotnie, tutejsze dzienniki, czytywane przeze mnie celem szlifowania francuszczyzny, rozpisywały się wówczas o makabrycznej zbrodni. Towarzysz mój kontynuował: – W poczuciu, iż jest to na swój sposób miejsce uświęcone, bo ktoś tam dopiero co stracił życie, uniosłeś pan odruchowo dłoń do kapelusza. Zamiast go jednak zdjąć, jak wchodząc do kościoła czynią to chrześcijanie, umocowałeś go na głowie tak, jak każdy Żyd ma w zwyczaju w synagodze. Chwilkę przy nim gmerałeś, niepewny wyraźnie, co tu począć. Wtedy też mi się objawiło, że może zdarza ci się modlić i w synagodze, i w kościele.
Miał całkowitą słuszność. Jako że matka po ślubie, wbrew namowom rodziny ojca, nigdy się nie wyrzekła swojego dziedzictwa i gdy skończono budowę synagogi przy Lloyd Street, zabierała mnie tam regularnie.
Duponte znów pogrążył się w milczeniu. Ja zaś skryłem ekscytację. Oto chyba nareszcie pękały między nami lody.
Starałem się delikatnie wywiedzieć od Duponte’a więcej szczegółów z jego życia, lecz wtedy, za każdym razem, twarz mu jakby tężała. A, trzeba tu zaznaczyć, widywaliśmy się co dzień. Niby w jakimś rytuale nawiedzałem go zawsze ranną porą. Zwykle czytał gazetę, wyciągnięty na łóżku, i zwykle, kiedy pukałem, zapraszał mnie na kawę. Następnie mi oświadczał, iż właśnie się wybiera na przechadzkę, gdy ja zaś proponowałem mu swe towarzystwo, wyrażał zgodę, nie mówiąc na to ani słowa.
Miał w sobie coś nieprzeniknionego, był wiecznie nieobecny duchem, co we mnie syciło pragnienie, by ujrzeć go w rozmaitych zwykłych czy przyziemnych sytuacjach; jak kocha się, jak zmaga w pojedynku czy jakie wybiera danie w ulubionym lokalu. Trawiła mnie ciekawość jego myśli i chęć, by mi to odwzajemniał.
Na spotkania te nieraz przynosiłem coś związanego z moją pierwotną przesłanką, co by mogło przypadkiem rozbudzić jego zmysł poznawczy. Raz na stoisku księgarskim, na przykład, znalazłem i pokazałem mu przewodnik po Baltimore.
– Widzisz pan, tutaj w środku jest rozkładana mapa… W tej oto części miasta zamieszkiwał Edgar Poe, gdy go po raz pierwszy nagrodzono w konkursie literackim za opowieść pod tytułem Rękopis znaleziony w butelce. Tu… znaleziony został w stanie nieprzytomności. Tu zaś, monsieur, o tutaj, mieści się jego grób!
– Monsieur Clark – odpowiedział – niech mi pan zechce wybaczyć, lecz sprawy tego typu nic a nic, absolutnie, mnie nie interesują.
Widzicie więc, jak to między nami było. Ze wszystkich sił próbowałem wybudzić go z tej kondycji odrętwienia. Na przykład pewnego dnia, kiedyśmy, w gorąc, przekraczali most na Sekwanie, wyłożyliśmy obaj po dwanaście sous, ażeby sobie popływać pod płóciennym zadaszeniem, i razem skoczyliśmy w przyjemnie chłodne wody. Duponte zaraz przymknął oczy i położył się na plecach. Ja także, bez namysłu, uczyniłem to samo. Ciała nam kołysały fale, wzruszane pluskaniem rozbrykanej dzieciarni i młodzieńców.
Ja: – Monsieur, zapewne zna pan wybitne teksty Poego o C. Auguste Dupinie lub choćby o nich słyszał. Były wydane drukiem w tutejszych czasopismach.
Duponte (tonem obojętnym): – Nie inaczej.
Ja: – To pana zdolność analizy natchnęła poetę. Nie wierzę, by ani trochę pana to nie obchodziło! W wyczyny swoje główna, obdarzona rozumem niemal nadprzyrodzonym postać angażuje cudowne, niewysłowione wprost talenta!
On: – Zdaje się, nic z tego nie czytałem.
Ja: – Nie znasz pan historii z życia swego? Które pana uczynią nieśmiertelnym? Jakże?!
On: – Mnie to, monsieur, nie zajmuje w najmniejszym choćby stopniu.
Czy to ostatnie stwierdzenie powinno się kończyć znakiem zapytania? Może odpowiedź wskazałby jakiś gramatyk… Duponte rzekł to bowiem ostro, acz nie podnosząc głosu, niby w restauracji kelner, który powtarza złożone przez gościa zamówienie.
Istotny przewrót w mych stosunkach z Duponte’em nastąpił ledwie kilka dni później. Przechadzaliśmy się akurat Jardin des Plantes, gdzie można spotkać nie tylko najświetniejsze okazy drzew czy roślin, lecz też podziwiać najlepszy w Paryżu naukowy zbiór zoologiczny. Pokonawszy coś na kształt tunelu z chmur, które się spiętrzyły ponad nami, ruszyliśmy w stronę wyjścia, gdy raptem przyskoczył do nas jakiś człowiek. Widocznie w wielkiej konsternacji.
– Monsieurs mili – wydyszał – widzieliście tu może kogoś z moją diablotką?
– Diablotką? – powtórzyłem. – Nie rozumiem.
I wtedy wyjaśnił nam, jak od ulicznego sprzedawcy nabył wypiek z kminkiem, będący dlań prawdziwym rarytasem, aby umilić sobie cudnie pogodny dzień jeszcze przed nadejściem deszczu. Potem umieścił przysmak ów na ławce, obok siebie, czekając, aż należycie przetrawi się wreszcie wczesny obiad. I na ułamek sekundy pochylił się, by chwycić za parasol, zbierało się bowiem na burzę. Po czym, gdy już-już chciał zanurzyć zęby w cieście, okazało się, iż luksus został mu odebrany tajemniczym zrządzeniem!
– Może je porwał ptak – stwierdziłem, szarpiąc Duponte’a za ramię. – Chodźmy, zaczyna padać, przecież nie mamy ze sobą parasoli.
Kiedy nieco odeszliśmy od pozbawionego deseru człowieka, Duponte spojrzał za siebie. I nagle go przywołał.
– Monsieur – rzekł doń – bardzo proszę, niech się pan ustawi tam, gdzie ja teraz, a ciastko pana powróci w zaledwie, jak mi się zdaje, siedem minut. – Głos jego nie wskazywał ani podniecenia, ani też krzty ciekawości całą sprawą.
– Doprawdy? – zakrzyknął tamten.
– Owszem – odparł detektyw i skierował się w swoją stronę.
– Jakże? – spytał ów jegomość.
I mnie również mocno zaskoczyło odkrycie Duponte’a, który to zresztą dostrzegł w jednej chwili.
– Durnota! – wyrzekł pod nosem.
– Hę? – zapytał tamten, oburzony.
– Monsieur, z całym szacunkiem… – rzekłem przeciwny takiej arogancji.
Lecz on to zlekceważył.
– Zaraz swój wniosek wytłumaczę – stwierdził. Obcego i mnie prawie skręciło z ciekawości. Tymczasem, jakby nigdy nic, on milczał. Dopiero po trzech minutach może dopadła nas wrzawa zewnętrznego świata i… choć pewnie komuś się to wyda dziwne, prawowitemu właścicielowi znikąd jakby się objawiła się zaginiona diablotka!
– Widzisz pan?! – wykrzyknąłem.
Ów smakołyk, przewiązany sznurkiem, wlekli za sobą przez ogród dwaj – zatraceni w igraszce – mali chłopcy. Gość doścignął jednego i prędko odzyskał, co mu skradli. Po czym ruszył w naszą stronę.
– Nadzwyczajne, monsieur! – wrzasnął. – Lecz jak pan na to wpadłeś? – to rzekłszy, spojrzał na Duponte’a podejrzliwie, jak gdyby wyczyn jego był jakimś podłym spiskiem.
Widząc, iż tamten nie da mu spokoju, Duponte zdecydował się rzecz wyłuszczyć.
Pośród licznych rozrywek, jakie zapewniał Jardin des Plantes, największym powodzeniem cieszył się pokaz niedźwiedzi. Duponte, zanim go zaczepił ten od diablotki, stwierdził nonszalanckim tonem, iż zbliża się pora budzenia ze snu owych zwierzaków. Wiadome to było również miejscowym ich entuzjastom, którzy mieli wtedy w obyczaju zachęcać je do zabaw, jak choćby – do włażenia na specjalnie dla nich przysposobioną żerdź, do czego zazwyczaj je nęcono, machając jakimś smacznym kąskiem. W istocie sprzedawcy, których rewir był przed bramą parku, sprzedawali tego tyle zwykle, co i żywności dla publiki. Ponieważ wśród sympatyków tych rozrywek nie brakowało małych chłopców, ci zaś na ogół nie mieli w kieszeni sous na przysmaki dla zwierząt, to Duponte wysnuł wniosek, iż gdy znajomy nasz sięgnął po parasol, chcąc się skryć przed deszczem, któryś z owych gamins czym prędzej porwał ciastko. Ławka była wysoka, a urwis drobnej postury, więc gdy tamten znów się wyprostował, to nie ujrzawszy nikogo naokoło, uznał, iż mu je skradziono zrządzeniem sił nieczystych.
– Pięknie. Skąd jednak pan wiedział, że zgubę odzyskam i to właśnie tu, w tym miejscu? – zapytał Duponte’a.
– Jak może pan zauważył, wchodząc do ogrodu – mówił dalej Duponte, do siebie raczej niż do nas – przy atrakcjach zoologicznych zgromadziło się dziś więcej niż zazwyczaj porządkowych. I pewnie też pan słyszałeś, jak niedźwiedź imieniem Martin pożarł całkiem niedawno żołnierza, który się nieroztropnie wychyliwszy, przeleciał na drugą stronę ogrodzenia.
– Tak, faktycznie, pamiętam – stwierdził ów jegomość.
– Otóż z całą pewnością strażnikom przykazano pilnować młodzieży, aby się już więcej nie wspinała celem bliższego przypatrzenia tym potworom.
– No jakże, monsieur! Nie inaczej! – ze zdziwienia tamten aż otworzył usta.
– Można by całą rzecz tak w przybliżeniu zobrazować, że gdy chłopak przejął pana diablotkę i począł nią wymachiwać przed niedźwiedziem, to w ciągu ledwie paru minut któryś ze stróżów zawrócił go z drogi, tak że rabuś musiał się skierować główną ścieżką, aleją skrzyżowaną z zakątkiem, gdzie się obecnie znajdujemy, ku drugiej pod względem powodzenia atrakcji, a mianowicie do klatki z małpami, które, gdy im podsunąć jaskrawą szmatkę czy też jadło, skłania się do gonitw równie dla dzieciaka zajmujących, jak znane nam niedźwiedzie wspinaczki na szczyt słupa. Ani bowiem papugi, ani wilki dla smakołyków takich spektakli nigdy nie wyczyniają.
Zachwycony odkryciem, jakby go dokonał samodzielnie, nasz znajomek z wdzięczności wspaniałomyślnie chciał się podzielić ową diablotką, choć wcześniej została usmarowana przez dzieciaka, jak również nieco rozpłaszczona świeżymi kroplami deszczu. Ja grzecznie odmówiłem, Duponte zaś po namyśle wziął poczęstunek i siadł z tamtym na parkowej ławce. Kiedy się zajadali, osłaniałem ich parasolem.
Pod wieczór spotkałem tegoż gościa w tłocznej cafe przy moim hotelu. Lokal oświetlono wewnątrz niemal oślepiająco. Człowiek ów rozgrywał ze znajomym partyjkę domina, na mój widok jednak prędko odeń odszedł.
– Monsieur, świetna robota! – rzekłem uradowany. – Gratulacje!
Otóż poprzedniego dnia zapoznałem się z nim właśnie w Jardin des Plantes. Był jednym z tutejszych chiffoniers, którzy trudnią się przeszukiwaniem gromadzonych przed domami stosów śmieci. Niezwykle drobiazgowo, za pomocą szpikulca i koszyka, zbiera się tak wszystko, co ma jakąś wymierną cenę. „Kości, skrawki papieru, płótna, no i innych tkanin, żelazny złom, pobite szkło i porcelanę, a nawet korki z butelek po winie…” – jak mi wytłumaczył. Działalność ta jednakże, meldowana na policji, nie uchodziła za przejaw włóczęgostwa.
– Za Filipa – oznajmił, mając na myśli ostatniego monarchę – w dzień się zarobiło całe trzydzieści sous! Teraz, przy republikanach można ledwie piętnaście – dodał z nutą nostalgii. – Ludzie dziś wyrzucają mniej kości i papieru! Kiedy w kraju się nie przelewa, nam, biednym, jeszcze gorzej.
Słowa te nader mocno wryły mi się w pamięć.
Jako że w świetle prawa wolno mu było uprawiać ten proceder tylko między godziną piątą i dziesiątą rano, a bardzo mu zależało na zarobku – stwierdziłem, że chętnie zgodzi się wziąć udział w mojej konspiracji. W związku z powyższym też go pouczyłem, aby – ledwie mnie ujrzy na przechadzce z kolegą w dzień następny – ogłosił stosownie głośno stratę cennego przedmiotu i upraszał Duponte’a o pomoc w jego odzyskaniu. Tak oto mój towarzysz wciągnięty został w pomniejsze dochodzenie.
I teraz, w lokalu, w którym umówiliśmy się na spotkanie, w ramach umowy rzekłem kelnerowi, iż płacę za wszystko, co tamten wybierze z karty dań. Posiłek był to jak się patrzy! W istocie cały zestaw, wszystko, co mieli tego dnia w ofercie: poulet enfricassee, ragout, kalafior, melony, serek śmietankowy i cukierki! Jak nakazują tutejsze obyczaje, każde kolejne danie miał na świeżym talerzu, w przeciwieństwie bowiem do Amerykanów Francuzi żywią odrazę do mieszania smaków, czyli, przykładowo, serwowania jarzyn pospołu z wyciekłym sokiem z mięsa. Ucztę ową oglądałem z satysfakcją, bo tak mnie uradował jego wyczyn w parku.
– Nie sądziłem z początku, że pomysł z diablotką wypali – zwierzyłem mu się. – Takie mi się to bowiem wydało osobliwe! Tymczasem pan wybornie załatwił sprawę z dzieckiem.
– Ach, nie, monsieur! – zaprzeczył. – W ogóle z tym malcem nie mówiłem. Ciastko skradziono mi naprawdę!
– Jakże? Co pan opowiadasz?!
Chiffonier odrzekł na to, iż planował umieścić swój parasol w jakimś tajnym schowku, a później, jak ustaliliśmy, dać znać Duponte’owi, że go właśnie zgubił. I kiedy się zastanawiał, gdzie go powinien schować tuż za ławką, wtedy nagle zniknęła owa pyszna diablotka.
– Jak się pański przyjaciel domyślił, gdzie ją podziałem? – spytał zdumiony. – Czyżby za pana namową śledził mnie on od początku?
– Skądże! – pokręciłem głową. – Moim pragnieniem było sprawdzić, czy się upora z tą zagadką, a przecież tak bym zniweczył cały swój eksperyment, racja?
Głęboko rozważywszy okoliczność, wspólnik mój oznajmił coś takiego:
– Niepospolity widać jest to umysł. Choć jak kto głodny, myślę, czyni, co należy.
Gdyśmy się pożegnali, zastanowiłem się nad owym aksjomatem. Obiecujące zachowanie Duponte’a frapowało mnie do tego stopnia, że jakoś mi zabrakło fantazji szukać przesłanek, jakimi się tu kierował. Zapewne, pozbawiony obiadu, chciał spożyć diablotkę najzwyczajniej w świecie – z głodu.
Na przytoczonym wypadku bynajmniej nie skończyły się próby pozyskania dla mnie, jak i odświeżenia genialnych możliwości wybitnego detektywa. Z Ameryki przywiozłem bowiem wydanie broszurowe Utworów prozą Poego. Umieściwszy zakładkę na pierwszej stronicy Zabójstwa przy rue Morgue, zostawiłem wolumin Duponte’owi, w nadziei, że mimo wszystko ulegnie ciekawości. Taktyka ma powoli miała się zacząć sprawdzać, co też mnie napawało niewysłowioną wprost rozkoszą. Pierwsze oznaki, iż Duponte jednak się pozwala zwieść na moją stronę, nastąpiły, gdy się z nim raz wieczór wybrałem do Cafe Belge. Dwa, trzy razy w tygodniu siadywał tam na ławce, ignorując zgiełk bilardu i pogwarek, niby w ekstazie zatracony pośród hałasu dookoła. Nieraz mi się udawało przedtem go tam odnaleźć. Przy okazji jednak, którą zaraz opiszę, sprawiał on wrażenie nieco inaczej usposobionego. Już choćby o tym świadczyło mniej nieobecne spojrzenie.
Straciłem go z oczu, zaraz gdy wszedł do kafejki. Zdobiące ściany lustra aż nadto odbijały zmieszanie zgromadzonej klienteli. Mieli się tu w zwyczaju zbierać najlepsi miejscowi bilardziści. I pośród nich był pewien zawadiaka, jak mówili, gracz najdoskonalszy. Otaczała go wściekle czerwona aura – od rudych brwi i włosów, jak również dziobało podrażnionej skóry. Zawsze niemal grał sam, a to przypuszczalnie przez to, że zdolnościami przewyższał wszystkich, którzy się tam zbierali jedynie dla zabawy i pogawędki. Na każdy celny strzał wykrzykiwał sam sobie dla kurażu, a gdy celował marnie, klął na czym świat stoi.
Wyłącznie w Cafe Belge zezwalano w Paryżu grać kobietom, choć, co wprawi w zdumienie każdego, kto w metropolii tej nie gościł, nie był to lokal jedyny, gdzie damom dano również prawo palić. W istocie, skromny przybysz z Ameryki zapewne zbladłby na widok różnych wystawianych przez tutejsze sklepy z grawiurami obrazów czy – przypisanych pokojom dziecięcym, a tu, choćby w ogrodach Tuileries, ukazywanych na widok publiczny – czynnościom młodych matek.
Gdy się rozglądałem za Duponte’em, dłoń mą nakryła swoją młoda panna.
– Monsieur, zagrasz pan z nami w bilard?
– Słucham?
Wskazała jeszcze trzy nimfy przy swym stole.
– Przecież ma pan ochotę. Proszę, oto kij. Pan z Anglii? I pchnęła mnie do stołu.
– Bez obaw. W Paryżu nie gra się na pieniądze, a na kolejki, monsieur!
– Ależ… – schyliłem się, by nikt mnie nie usłyszał. – Ja nie mam żony.
Jak było mi wiadomo, pokazując się publicznie z kawalerem, niezamężna Francuzka narażała na szwank swoją reputację, tymczasem mężatki mogły bezkarnie wyprawiać, co im się spodoba.
– To nic – rzekła mi do ucha głośnym szeptem. – Mam męża.
Po czym roześmiała się wraz z towarzyszkami, konwersując z nimi tak pospiesznie, że mój francuski żadną miarą już się tutaj nie mógł sprawdzić.
Przepychając się między graczami, ruszyłem w stronę przeciwną. Wkrótce też spostrzegłem inną młodą pannę, która ustawiła się nieco jakby z boku. Mimo że się wyraźnie też wywodziła ze skromniejszej klasy, wyróżniała się tu elegancją wprost niewysłowioną. Obcą, że to podkreślę, też „niezrównanym pięknościom”, które zwykły się prowadzać Baltimore Street. Była ode mnie niższa, jej zaś głębokie oczy jak gdyby wyznaczyły moją drogę w tłumie. Pod ręką miała kosz rozkwitłego kwiecia, a stała jakby nigdy nic, bez słowa. Na znak któregoś z gości szła doń, tamten zaś rzucał jej miedziaka.
Gmerając w kieszeniach za monetą, ażeby się przyłożyć do tak cudnego zjawiska, przypadkiem potrąciłem w grze jednego bilardzistę.
– Do czorta! – usłyszałem, jak się okazało, od ryżego mistrza.
U boku miał kobietę o ciemnych włosach, piękną, bladolicą, i ona go zaraz chciała uspokoić w czułym geście.
Poznane chwilę wcześniej nimfy z chichotem mnie pokazały palcem.
– Pan Anglik! – powiedziały unisono.
– Niweczysz grę! – krzyknął rudy. – Rozwalę czerep! Won do Anglii!
– W istocie, szanowny panie, pochodzę z Ameryki. Bądź łaskaw przyjąć moje przeprosiny.
– Znaczy się, Jankes, tak? Jak ci się zdaje, że tu preria, to jesteś w błędzie! I guza szukasz? To dostaniesz!
Silnie mnie parę razy popchnął, że ledwie zdołałem utrzymać równowagę. Przy czym – nie wiedzieć kiedy – zginął mi gdzieś kapelusz. Po którymś jego szturchańcu runąłem na podłogę, co mi uprzytomniły kawiarniane zwierciadła.
Potem, jak mi podpowiada pamięć, leżałem na plecach. Stwierdziwszy, iż lepiej będzie mi na ziemi, zapatrzyłem się pod sufit, gdzie odbite w lustrach kłęby dymu trwały niby mgła, która wzbiera nad falami oceanu.
Wtem ręce czyjeś mnie szarpnęły – i wstałem na nogi. Wokół zrobiło się gwarniej, zapanowała ciasnota i większy jeszcze zaduch. Skądś mnie doleciały krzyki i donośne śmiechy, głównie kierowane do jednej z owych panien, która teraz na blacie stołu frywolnie bawiła publikę jakimś tańcem. Zgiełk dodał animuszu Ryżemu Hultajowi, tak że przywarł do mnie szkaradnie wykrzywioną gębą.
Miał oddech wprost do bólu obrzydliwy.
– Najlepsza moja rozgrywka… – orzekł groźnie lub tak to przynajmniej zabrzmiało w moich uszach. Z pewnością stwierdzić nie byłem zdolny, co mówił, bo się posługiwał ojczystym językiem, a mnie całkiem zawiodła znajomość francuszczyzny. Liczyłem, iż nie widzi tego dziewczę z koszem kwiatów.
Wtem mnie dobiegło z tyłu:
– Monsieur, byłbyś pan łaskaw?! Drab zerknął mi za ramię.
– Proszę do gry – dodał tamten. – A stawkę pan wyznaczysz.
Widać już o mnie zapomniawszy, Ryży odepchnął swoją pannę, która zerkała wkoło niespokojnie, a jego szarpała za rękaw.
– Tam? – spytał, wskazując stół, gdzieśmy się zderzyli.
– Wybornie – odparł Duponte z ukłonem.
Po czym – wymieniono pewną sumę. Okoliczność ta zaraz przywabiła widzów, nie tylko dlatego, że nieznajomy ośmielił się wyzwać na pojedynek mistrza, lecz że – nie jak zwykle o napitki – tym razem szło o gotówkę, i to na dodatek znaczną.
Rozejrzałem się w irracjonalnej złudzie, że ujrzę tam innego, niż znany mi, Duponte’a. Bo choć tak szczęśliwy, że uniknąłem zguby, rychło uzmysłowiłem sobie, jak nieroztropne jest jego posunięcie. Wiedziałem, że – po pierwsze – nie ma z czego płacić, gdyby przegrał. Po drugie, przecież tamten cieszył się opinią speca w swej dziedzinie. Chcąc jakby mi to uprzytomnić, gość za mną szepnął do kompana:
– Rudy zalicza się do najlepszych w Paryżu.
Użył jego nazwiska, co jednak od ogólnej wrzawy wypadło mi z pamięci.
Łotr rzucił pieniądz na stół, Duponte zaś – wybierał kij dla siebie.
– Monsieur? – tamten po trzykroć grzmotnął ręką w krzesło.
– Gotówka mnie przypadnie – rzekł Duponte. – Nie panu.
– No, a jeśli ja wygram?! – wrzasnął przeciwnik, oblicze jego z różu przybrało zaś odcień purpurowy.
Duponte uczynił dłonią gest w moim kierunku.
– Jak wyjdziesz pan z potyczki naszej bez uszczerbku – odparł – do spraw z tym dżentelmenem możesz wrócić bez przeszkód.
Łotr ku mej rozpaczy spojrzał wtedy na mnie, widocznie już się sycąc torturami, jakich mi będzie mógł przysporzyć po swym triumfie. I zaszczyt rozpoczęcia gry zaofiarował Duponte’owi. W desperacji usiłowałem sobie przypomnieć, czy Poe w opowieściach o Dupinie choć raz nadmienia talent jego do bilardu… Niestety, bohater żywił niechęć do gier matematycznych w stylu szachów, przedkładając nad nie zwykłą partię wista, w której można się było prawdziwie wykazać zdolnością analizy.
Duponte zaczął tak beznadziejnie, aż się roześmiało kilku widzów.
Ryży zaś z całą powagą i, rzec trzeba nawet, wdziękiem – trafiał, gdy tylko przychodziła jego kolej. Jeśli mu zrujnowałem grę najlepszą w życiu, to tę pewnie uznałby za nie mniej doskonałą. Więc niezmiennie ufałem, iż Duponte’a nagle olśni lub że ta nieudolność to jakiś jego fortel. Lecz cóż, grał coraz gorzej i do wygranej zostały Rudemu bodaj ze trzy ruchy. Zacząłem szperać w kieszeniach, w zamiarze wypłacenia stawki srebrem, ale okazało się, że mam przy sobie ledwie parę franków.
Słów mi brak, by to opisać: Duponte ani na chwilę nie stracił opanowania. Za każdym kolejnym okropnym ruchem twarz jego wykazywała spokój i pewność siebie – co jątrzyło tamtego wprost do granic, ani trochę nie zakłócając jednak mu precyzji. Triumfem jest, jak wiadomo, i radość patrzenia na porażkę. Duponte zaś uparcie walczył, jakby niepomny tej zasady. Sądzę, że Rudy Łotr nieco opóźnił swe zwycięstwo, ażeby go pognębić jeszcze bardziej.
– No, to już mamy koniec – oznajmił w przypływie wigoru, patrząc na niego z furią, a mnie rzucając spojrzenie nienawistne.
– Wybornie – ku memu przerażeniu, Duponte rzekł to ze wzruszeniem ramion.
Zdjęty przestrachem, po chwili dopiero usłyszałem zgiełk przy drzwiach wejściowych. Kilkoro zgromadzonych wymierzyło palcem w naszą stronę. Następnie się wtarabanił gość z bujną brodą o barwie pomarańczy; wyjąwszy zarost i pokaźniejszą posturę, niezwykle wprost podobny do naszego czempiona.
Widząc, jak żałośnie blednie chytra gęba Rudzielca, zaraz się zorientowałem, że coś tam chyba nie gra. Szczęściem wróciło mi francuską mowę na tyle, aby pojąć, iż – wedle przybysza – Rudy żywi namiętność wobec tamtego ukochanej, panny, która, roztrzęsiona, ustawiła się tuż przy stole. Gdy dziewczę teraz krzykiem błagało giganta o wybaczenie, Ryży Łotr potajemnie wyleciał na ulicę.
Duponte tymczasem wziął gotówkę i skierował się w swoją stronę.
„Jak wyjdziesz pan z potyczki bez uszczerbku” – słowa te nie dawały mi spokoju. Uszczerbek… A zatem wiedział on już od początku – jak się rozwinie całe zajście… Bez tchu wybiegłem za nim na ulicę.
– Monsieur, wszak mogłem stracić życie! Nigdy by ci się nie udało wygrać!
– I owszem!
– Skądżeś pan zatem wysnuł, iż się pojawi tamten?
– Znikąd. Panna, która tak się kleiła do Ryżego, już wcześniej wyglądała przez okno kilka razy, lecz tak, co może zauważyłeś, by ktoś jej przypadkiem nie zdołał spostrzec z drugiej strony. Poza tym wręcz ściskała jego ramię, jak gdyby chcąc go chronić; kiedy go zaś wyzwałem, prosiła zaraz, żeby się wynosił… Rzecz oczywista, nie dlatego, że mógłbym go jakimś cudem pobić. Wiedziała – czy przez to, iż wcześniej go oglądała w stanie pobudzenia, czy może nieroztropnie zostawiwszy list od niego na swej toaletce – że ów drugi kochanek wybiera się, by jej szukać. Wniosek rzeczony wywiodłem, ledwie się jej moment przypatrując. Gdy ktoś nieznany wie, o co chodzi, zwykle już się nie musi tego zgłębiać. Toteż obawy wszelkie były płonne.
– A jakby tak się zjawił natychmiast po pańskiej porażce?
– Niezwykłeś pan wrażliwej konstytucji, widać.
– Czyby się wówczas nie dopuścił potwornego gwałtu na mnie?
– Zgoda – po chwili przyznał Duponte. – Istotnie byłbyś pan w kłopocie. Trzeba się nam zatem cieszyć, iż sprawy poszły innym tokiem.
Któregoś poranka, wkrótce po opisanej sytuacji, zapukałem do Duponte’a, lecz nie usłyszałem jego głosu. Nacisnąwszy klamkę, stwierdziłem, że drzwi nie są zamknięte. Wszedłem więc, myśląc, że mnie nie słyszy, i doń zawołałem.
– Wybierzesz się, monsieur, na spacer? – tu się rozejrzałem wokół.
Duponte chylił się nad łóżkiem jak w modlitwie, z dłonią niby na stałe przyrośniętą do czoła. Kiedy się tam przybliżyłem, stwierdziłem, że mocno pochłonięty jest lekturą.
– Jak tak można? – zapytał. Cofnąwszy się, odrzekłem:
– Przecież ja nie mam złych intencji. Myślałem: miło by było przejść się z panem dzisiaj nad Sekwaną. Albo do Tuileries oglądnąć drzewa kasztanowe!
Na to popatrzył mi prosto w oczy, co jednak nie wróżyło nic dobrego.
– Nieraz już mówiłem, że się w te pańskie sprawy wgłębiać nie mam woli. Pan natomiast uparcie wolisz widzieć rzeczy po swojemu. I wciąż z literaturą mieszać chcesz mi moje życie. Zróbże mi więc przysługę i najzwyczajniej odejdź.
– Ależ monsieur Duponte… proszę… Bardzo proszę…
I wtedy też odkryłem, w co się tak uważnie wczytał. Przeze mnie pożyczone: Zabójstwo przy rue Morgue. W sekundzie chwycił mnie za rękę, wypchnął i drzwi zatrzasnął. We mnie – zastygło naraz serce.
Natychmiast więc przywarłem do szczeliny między drzwiami i framugą. Duponte – wyprostowany – siedział na łożu. Czytał nieprzerwanie, w osobliwym skupieniu. A przewracając stronice, co chwila jakby z lekka tężał. Coraz bardziej.
Wyczekawszy moment jeszcze, ośmieliłem się odwołać do jego rozsądku.
Najpierw zacząłem pukać, potem już łomotałem. Wreszcie szarpanie klamki było tak głośne, że przybiegł tam nawet konsjerż, grożąc wezwaniem policji. Jeszcze w Waszyngtonie ostrzegał mnie monsieur Montor, by pod żadnym pozorem jej sobie nie sprowadzić tutaj na kark.
– Nijak nie można ich przyrównać do amerykańskich policjantów – stwierdził. – Gdy się na kogo zawezmą… to szkoda słów, doprawdy!
Dlatego na razie poddając się, pozwoliłem, by mnie sprowadzono na dół.
Mówiłem do niego przez dziurkę od klucza, do drzwi stukałem i pod próg wsuwałem listy. Oto do jakich metod byłem zmuszony się uciekać od czasu przytoczonej wyżej sytuacji. Śledziłem Duponte’a, kiedy się przechadzał po Paryżu, on jednak mnie niezmiennie ignorował. Pewnego razu, gdy dotarłem za nim aż pod miejsce jego zamieszkania, wchodząc do bramy, tak oto się odezwał:
– Pod żadnym pozorem pan nie wpuszczaj tego impertynenckiego młodzieńca.
Mimo iż patrzał na mnie, mówił do konsjerża. Potem obrócił się na pięcie i ruszył schodami w górę.
W związku z tym wybadałem, kiedy konsjerż bywa poza domem, i w zamian za parę sous chętnie wpuszczała mnie do środka jego żona. „Szkoda nam trwonić czas” – pisałem Duponte’owi w rozlicznych listach, które wsuwałem pod drzwi po to jedynie, aby je znajdować nie otwarte na podłodze holu.
W tym czasie również dostałem kolejne pismo od Petera, z Ameryki. Zmienił ton korespondencji radykalnie, namawiając, bym jak najszybciej wracał do Baltimore, gdzie, gdy się już wyszumię, czeka mnie serdeczne powitanie. I nawet przez bank francuski przesłał pokaźną sumę, tak abym mógł niezwłocznie załatwić sprawę podróży. Rzecz jasna, pieniądz zwróciłem, oznajmiając, iż zamierzam ukończyć rozpoczęte przedsięwzięcie. To znaczy: ocalę Poego przed tymi, którzy go pragną zniszczyć, a wszelkie w tej kwestii zasługi zapiszę na poczet naszej kancelarii.
Peter odpowiedział na to, że poważnie myśli o przyjeździe do Paryża, by mnie odszukać i sprowadzić do Ameryki, choćby i miał mnie tam wlec siłą.
Odwiedzając czytelnie, które udostępniały amerykańską prasę codzienną, nadal gromadziłem artykuły na temat śmierci Poego. W większości opisów gazetowych reputacja jego uległa znacznemu pogorszeniu. Moraliści używali teraz sobie na nim, żeby nadrobić zaniedbania z przeszłości dotyczące geniuszy, których się po śmierci zazwyczaj wynosiło pod niebiosa, choć mieli wieść „życie rozwiązłe”. Cios nader przykry zadał poecie pozbawiony serca gryzipiórek nazwiskiem Rufus Griswold, który chcąc zarobić na ludzkiej krzywdzie trochę grosza, wydał spęczniałą od nienawiści i pomówień jego biografię. Złą sławę artysty, by się tu posłużyć metaforą, całkiem już unurzano w błocie.
Lecz i pośród tych plugawych wysiłków rozerwania go na strzępy wyłoniły się nowe istotne szczegóły powiązane z ostatnim okresem bytności jego w świecie żywych. Ujawniono, na przykład, iż krótko przed tym, jak go znaleziono w wiadomym hotelu w Baltimore, Edgar wybierał się do Filadelfii. Miał dostać sto dolarów za edycję tomiku wierszy autorstwa niejakiej St. Leon Loud. Jak chodzi jednak o tę informację, dziennikarze jak zwykle snuli różne domysły, bo czy istotnie się tam udał, tego potwierdzić nie zdołano.
Sprawą jeszcze dziwniejszą okazał się przedłożony prasie przez Marię Clemm, niegdyś teściową poety, list, który jej nadesłał tuż przed wyjazdem z Richmond, dotyczący owych zamierzeń w związku z Filadelfią. Było to ostatnie jego pismo do ukochanej opiekunki. „Wciąż nie jestem władny posłać Ci choćby dolara, lecz proszę, nie trać nadziei, ufam bowiem, iż kłopoty nasze wkrótce się zakończą” – pisał z czułością. „Swą odpowiedź natychmiast kieruj do Filadelfii”. I dalej: „Na wszelki wypadek opuść swe nazwisko, adresatem zaś uczyń Wielmożnego E. S. T. Greya. Niech Bóg ma Cię w opiece, najdroższa moja Muddy”. W podpisie: „Twój Eddy”.
Wielmożny E. S. T. Grey? Na co Poe tuż przed śmiercią miał się posługiwać fałszywym nazwiskiem? I czemu też się obawiał, że list od Muddy nie dotrze doń w Filadelfii? E. S. T. Grey! Osobliwe te doniesienia brzmiały tak niedorzecznie, jakby je ktoś sobie wyssał z palca.
Oto gdy mi los kazał oddać się dochodzeniu ze zdwojoną siłą, Duponte nie chciał zamienić ze mną nawet słowa.
Czy wszystko to było jedną wielką pomyłką, wytworem szaleńczej potrzeby wykroczenia poza przypisane mi w życiu obowiązki i schematy? Ach, gdyby mnie tak zaspokajało oddanie i serdeczność ze strony Hattie i Petera! Czyż w dziecinnych latach nie starczał mi do szczęścia ciepły blask kominka w „Glen Elizie” i ufne szczebioty towarzyszy zabaw? Czemu swe serce i zamierzenia zdecydowałem się powierzyć człowiekowi pokroju Duponte’a, który żył w oderwaniu od świata i – z dala od mej ojczyzny?
W postanowieniu, by zwalczyć ową melancholię, począłem zwiedzać zakątki, które, wedle mego przewodnika, „gość tu zobaczyć powinien”.
Wpierw się więc wybrałem obejrzeć przy Polach Elizejskich pałac, gdzie otoczony splendorami mieszkał prezydent Republiki, Ludwik Napoleon. Przy wejściu do wspaniałego holu lokaj w liberii odebrał mój kapelusz, w zamian wręczając mi drewniany żeton.
W jednym z apartamentów, które się udostępnia zwiedzającym, miałem możność widzenia księcia Napoleona we własnej osobie. Choć nie był to pierwszy raz, gdy oglądałem prezydenta Republiki, bratanka cesarza Napoleona, którego lud nadal traktował jako ulubiony symbol Francji. Otóż przed paroma tygodniami Ludwik Napoleon przejeżdżał avenue de Marigny, dokonując przeglądu swych ubranych w szkarłat i błękit żołnierzy. Duponte patrzał na tę paradę z ciekawością, ja zaś (jako że wówczas jeszcze tolerował mą obecność) towarzyszyłem mu po prostu.
Lud mu zgotował owację, a goście w najkosztowniejszych strojach wołali z żarem: „Vive Napoleon!”. I wtedy to, gdy prezydenta dało się jedynie dostrzec z pewnej odległości, na koniu, otoczonego strażą – nietrudno się było dopatrzyć w nim wspólnych cech z owym wielkim władcą, co tu maszerował czterdzieści lat wcześniej. Podobno, wedle niektórych, Ludwika Napoleona wybrano prezydentem choćby już ze względu na rzeczone imię. I trudno być może w to uwierzyć, lecz niepiśmienni w uboższych regionach kraju głosowali nań w przekonaniu, że jest to sam Bonaparte (zmarły, jak pewnie wiecie, ze trzy dekady temu)!
Oprócz owych entuzjastów zebrało się na ulicy bodaj trzydziestu mężczyzn o usmolonych twarzach, rękach i szyjach, którzy budzącym trwogę chórem powtarzali: „Vive la Republique!”. Ktoś z moich sąsiadów w tłumie stwierdził, że to na znak protestu przysłała ich tutaj partia czerwonych. Jakże okrzyk „Niech żyje…” miał wyrażać sprzeciw wobec formalnie powołanej Republiki – nie chciało się pomieścić w mym rozumie. Może to raczej szło o agresywną formę tych zawołań, i przez to pojęcie „republika” napawało strachem zwolenników obecnego prezydenta, tak jakby tamci chcieli im oznajmić: „Pod takim przewodnictwem to ledwie pozór republiki, lecz przyjdzie dzień, że go obalimy i już bez niego stworzymy republikę jak się patrzy!”.
Tu, w jego miejscu zamieszkania, ujrzałem Napoleona zamyślonym, bladym, delikatnym dżentelmenem w każdym calu. Władca nie skrywał dumy, iż go okrąża tłum żołnierzy i to, dodać trzeba, w większości wyróżnionych lśniącymi złotem orderami. A jednak w owym szacunku, z jakim go traktowano, dało się również wyczuć pewną przykrą niezręczność: był bowiem monarchą, a ledwie chwilę później prezydentem…
Wtem z pomieszczenia sąsiedniego wyłonił się prefekt Delacourt i podjął bezgłośną konferencję z prezydentem. Zdumiony wtedy spostrzegłem, iż ów policjant zerka w moją stronę okiem wybitnie nieprzychylnym.
Dlatego wyniosłem się szybko z kwatery na Polach Elizejskich. Przed sobą miałem przecież jeszcze Wersal, więc choć autor przewodnika radził, aby się tam udać wcześnie z rana, uznałem, iż na wypad za miasto bynajmniej nie jest za późno. Poza tym Duponte także namawiał mnie na wycieczkę do Wersalu, przeto wiedząc, iż tam wędrowałem, może by się jakimś cudem zgodził ze mną porozmawiać.
Tuż po wyjeździe z metropolii pociąg nagle znajduje się w szczerym polu. Zatem co rusz mijałem spojrzenia zajętych pracą w polu kobiet w różnym wieku, o głowach osłoniętych czepkami w goździkowych barwach.
Wreszcie wjechaliśmy na stację. Niesiony niby tłumem męskich kapeluszy i ozdobnych damskich nakryć głowy, dotarłem pod żelazną bramę pałacu wersalskiego, gdzie zaraz dał się słyszeć przemiły szum fontann.
Gdy powracam pamięcią do owej sytuacji, to zda mi się, iż wszystko się zaczęło, kiedy tam sobie wędrowałem po pałacowych amfiladach. Otóż odczułem dyskomfort bliski niewygodzie, jaką sprawia zbyt cienkie w pierwszym dniu zimy palto. Winą jednak za to musiałem obarczyć tłum turystów, bo, jak chodzi o hałas, to pewnie z tymi tutaj nie mógłby się równać i lud, który kiedyś stąd wygnał księżnę d’Anouleme. Przewodnik objaśniał, jakie to bitwy wyobrażają kolejne malowidła, ja zaś w żaden sposób nie mogłem się skupić przez niezliczone, zerkające na mnie raz po raz pary oczu.
– Tu oto – rzekł przewodnik – Ludwik XIV wystawił na pokaz swój majestat w całej okazałości. Dwór jego tak był znakomity, że nawet w tym ogromnym pomieszczeniu z trudem przeciskał się przez zastępy dworzan.
Weszliśmy w wielką galerię Ludwika XIV, gdzie siedemnaście okien z widokiem na ogrody, sklepionych łukowato, jakby się przegląda w siedemnastu zwierciadłach zawieszonych naprzeciwko. Być może od zwycięstwa rewolucjonistów pojęcie władzy monarszej zyskało na atrakcyjności – pomyślałem sobie.
Przewodnika, którego nająłem za franka od godziny, stopniowo znużyło moje rozkojarzenie. Przypuszczalnie uznał, iż o subtelnościach sztuki oraz historii nie mam nic a nic do powiedzenia. Mnie zaś coraz bardziej dręczyło poczucie, że jestem pod obserwacją, w rzeczonej zaś sali luster przyglądano mi się aż nadto natrętnie.
Zacząłem notować w pamięci osoby, które pojawiały się w komnatach wciąż na nowo. I uprosiłem wreszcie przewodnika, by zechciał nieco zboczyć ze swej zwykłej trasy, co – nie trzeba dodawać – wprawiło go w zadziwienie. Jeszcze i on mnie zresztą pogrążył w owym przykrym stanie, kiedy ni stąd, ni zowąd dotknął tematu cudzoziemstwa.
– Zapewne sporo wiedzą, co pan porabiasz w Paryżu… Pełen energii młody człowiek, to się przecież widzi – stwierdził, być może usiłując mnie rozdrażnić.
– Któż taki, monsieur? – zapytałem.
– No jakże, policja i rząd. Nie umknie ich uwadze żadna w tym mieście nowość.
– Tyle że ja się akurat niczym ciekawym nie wyróżniam.
– O wszystkim się dowiadują od kierownictwa hotelu, od patrzących, jak pan co dzień wchodzisz i wychodzisz, commissionnaires, od fiakrów, sprzedawców warzyw czy choćby od właścicieli składów wina. Nic się przed nimi nie ukryje, monsieur, o to już bądź spokojny…
Wziąwszy pod uwagę me zdenerwowanie, słowa te ani trochę nie polepszyły mi nastroju. Zapłaciłem mu więc umówioną kwotę i zaraz kazałem się oddalić. Bez przewodnika mogłem się przemieszczać znacznie łatwiej, przemykając między ludźmi, którzy niespiesznie zwiedzali kolejne pałacowe komnaty. Wtem spostrzegłem za sobą niejakie poruszenie; kobiety pokrzykiwały, mężczyźni mruczeli gniewnie, bo ktoś się głośno zaczął skarżyć, że go za mocno pchnął bezczelny jakiś typ. Nie czekając, aż znajdą winnego zamieszania, spokojnie ruszyłem dalej. A kiedy już się nasyciłem bogactwem artystycznym, postanowiłem wkroczyć do niezwykłych ogrodów.
– On to! On to jest właśnie! Panoszy się, rozpycha po pałacu jak po swoim!
Ledwie zdążyłem to usłyszeć, ktoś chwycił mnie za rękę. Strażnik.
– Ja niby? – spytałem w sprzeciwie. – Przecież ja się wcale nie przepycham!
Kiedy dali znać strażnikowi, że ów nieokrzesany został zauważony w innym miejscu, mogłem się udać do ogrodu szybkim krokiem, by się rzeczony strażnik przypadkowo nie rozmyślił. Wkrótce miałem pożałować, że się od niego oddaliłem.
Tu mi się przypomniała przestroga madame Fouche: „W Paryżu, widzisz pan, niekiedy bywa groźnie. Bez ceregieli mogą człowieka obrabować, a potem jeszcze rzucić do Sekwany”. Wszak z takich też obywateli rewolucjoniści stworzyli w marcu czterdziestego ósmego „wojsko”, by zdetronizować króla i w imię ludu powołać republikę. Pewien fiakier mi mówił, jak podczas powstania jeden z tych złoczyńców otoczony przez policję przed zastrzeleniem wrzasnął: Je suis bien venge!*, wywlekając z kieszeni kilkanaście ludzkich języków. Przed śmiercią zdążył je cisnąć w powietrze, aż spadły na ramiona oraz kepi policjantów, a niektóre z nich wleciały w otwarte ze zdumienia i obrzydzenia usta…
Znajdowałem się wśród aksamitnej zieloności wersalskich ogrodów, nie w podejrzanej okolicy, gdzie można znienacka stracić język. Wciąż jednak miałem poczucie, jakby się ktoś za mną krok w krok czaił. Pnie drzew i ostro cięte żywopłoty stale mi ujawniały skrawki czyichś twarzy. Minąwszy szereg posągów, waz kamiennych i fontann, stanąłem przed Bachusem, szkaradnym bóstwem, które wyłania się z wody rozpryskiwanej przez delfiny i różne morskie potwory. O ileż raźniej byłoby tam, w pałacu, w otoczeniu turystów i w towarzystwie wścibskiego przewodnika!
Ktoś nagle złapał mnie za rękę.
Oto co zdołałem wtedy zapamiętać. Siedziałem w chybotliwej bryczce, pokonując wyrwy w bruku. Naprzeciw mnie zaś jegomość, który mi się objawił w wersalskim ogrodzie, zanim zemdlałem, o gębie tępej, niewzruszonej i surowej. Oj, znałem jego oblicze z wielu pałacowych komnat! Bo on to w rzeczy samej był tam moim cieniem! Oblizawszy dziąsła i zęby, upewniłem się, iż mój język wciąż jest na swoim miejscu.
Nie pomnę, czy coś myślałem, otwierając drzwi pojazdu. Pamiętam, że chwilę potem wylądowałem na jezdni. Gdy zaś mi się jako tako udało powstać z ziemi, najechał na mnie inny powóz i gwałtownym skrętem przyparł mnie do „mojej” dorożki.
– Gare!** - warknął jego woźnica, o żółtym uzębieniu, oklapłej czapce i rozchełstanym kołnierzu. Z okna zaś wychynęło i na mój widok zawyło wielkie psisko.
Wtedy pomknąłem w szczere pole, które rozciągało się przy drodze.
Porywacz mój naturalnie wyskoczył z dorożki, aby mnie odszukać. W tempie zdumiewającym, gdy wspomnę, jak był potężny…
Uczułem silne uderzenie w głowę.
Ręce mi zesztywniały, skrępowane za plecami. Wróciwszy do przytomności, patrzyłem dookoła, choć trzeba może rzec, iż w górę. Oto znalazłem się w szerokim, bodaj na dwadzieścia stóp głębokim rowie. Nade mną górowały mury, lecz zupełnie niepodobne subtelnym budynkom paryskich uliczek. Jak gdyby mnie umieszczono w jakimś obcym świecie, gdzie – niby na pustyni – trwała upiorna cisza.
– Gdzie jestem? Zaraz mówić! – wykrzyknąłem, choć nie było tam żywej duszy.
Wtem odmamrotano mi coś po francusku. Natychmiast więc wykręciłem głowę, lecz nic nie zdołałem dojrzeć. Nic prócz cienia, zdaje się, człeka tego, który mnie porwał.
– Gdzieżeś mnie, draniu, przywiódł? – powtórzyłem.
Na próżno, bo osobnik tamten stał i jedynie czekał. Dopiero gdy z drugiej strony nadszedł mój prześladowca, dotarło do mnie, że cień ów należy do kogoś innego.
Wreszcie cień się poruszył i zaraz do mnie zbliżył.
Oto chyliła się nade mną niewiasta w białym czepcu i prostej sukni, wzięta, rzec można, wprost z paryskich jakichś ogrodów. Stanąwszy przy moim krześle, patrzyła niemal opiekuńczo oczami osadzonymi tak głęboko, jakby wręcz sięgały tyłu czaszki. Dziewczyną, nie kobietą była ona.
– Milczeć!
– Kto pani? – wychrypiałem, umęczony krzykiem.
– Bonjour – tylko odparła, po czym obróciła się i odeszła.
Mimo osobliwości sytuacji odpowiedziałem jej to samo.
– Głupcze – upomniał mnie porywacz, tak żeby ona nie słyszała, bo wtedy cała wina mogłaby przypaść jemu. – Takie jej miano właśnie: Bonjour!
– Bonjour? – zrazu nie uwierzyłem, lecz zaraz do mnie dotarło, że przecież jest mi znajoma, i to z poprzedniej okoliczności zagrożenia. – A jakże: Cafe Belge! Ten koszyk! Co panią tam sprowadziło?
– No proszę! – rozległ się głos inny jeszcze, z francuskim akcentem, lecz doskonale płynny. – Czy faktycznie aż tak trzeba powściągać naszego drogiego gościa z Stanów Zjednoczonych?
Ze skromnego brzmienia odpowiedzi na to wywnioskowałem, iż teraz się zjawił ich przywódca. Przybliżywszy się doń, porywacz mój rzekł w zaufaniu, jak gdyby mi nagle odebrano zdolność słuchu:
– Najpierw omdlał w Wersalu, potem wyleciał z dorożki niczym obłąkany. Niewiele brakowało, a zabiłby się…
– Nieważne. Tu już nikomu nic nie grozi. Bonjour, bądź tak miła, proszę…
Dziewczyna zręcznym ruchem uwolniła me nadgarstki.
Dotąd nie zdołałem zobaczyć, kto to taki; udało mi się ledwie dojrzeć białą opończę i cienkie pantalony. Lecz gdy mi oswobodzono ręce, stanąłem twarzą w twarz z tym człowiekiem.
– Niechże pan mi wybaczy aż takie środki zaradcze, monsieur Clark – powiedział, robiąc upierścienioną dłonią ruch taki, jak gdyby rzeczone zajście stało się przez przypadek. – Niemniej, muszę wyznać panu, iż te właśnie straszne twierdze należą do nielicznych zakątków Paryża, gdzie mogę się poruszać we względnym spokoju. A co najważniejsze…
Przerwałem mu:
– Drogi panie! Łotr ten tak mnie potraktował, a teraz jeszcze… No cóż, lecz przede wszystkim chcę wiedzieć, gdzie przebywam oraz po co…! – tu zdławiłem słowa, bo mi się wydało, że skądś się chyba znamy.
– Co, jak powiadam, najważniejsze – ciągnął tonem serdecznym, z uśmiechem na śniadej twarzy – w końcu poznaję pana osobiście.
I ujął moją dłoń, bezwładną wobec prawdy.
– Dupin! – krzyknąłem z niedowierzaniem.
Z pewnością pamiętacie, iż jako potencjalne pierwowzory postaci Dupina rozważałem sobie pięciu czy sześciu gości, nim ich wyeliminowałem na korzyść Duponte’a. Wśród owych kandydatów znajdował się niejaki Baron Claude Dupin – francuski adwokat, któremu, jak chodziły słuchy, nigdy się jeszcze nie zdarzyło przegrać w sądzie, a który się szczycił swym dalekim pokrewieństwem z rodziną królewską – skąd notabene rzeczony wielce wątpliwy jego tytuł. Od lat zaliczał się do elity jurystów Paryża i – jako że mu się zawsze udawało wybronić rozmaitych oskarżonych, ale i sympatycznych przestępców – traktowany był tu jak bohater. Swego czasu kandydował nawet na prokuratora generalnego i – przy okazji jakiegoś politycznego wstrząsu tutaj – niewiele brakło, a za sprawą swego okręgu trafiłby do Izby Reprezentantów. Podejrzewany przez wielu o stosowanie niegodnych metod, zrezygnował z działalności na terenie Francji, by podjąć nowe przedsięwzięcia w Londynie. Tam zaś, w czasie gdy obawiano się powstania, został mianowany obywatelem pełniącym doraźnie funkcję policjanta i w tym charakterze poczynał sobie tak dzielnie, iż zdołał zachować owo honorowe uprawnienie.
Wszelkie powyższe informacje zgromadziłem, uważnie przebadawszy francuskie czasopisma. Przed przybyciem moim do Paryża nastąpił moment taki, gdy prawie z pewnością stwierdziłem, iż to ów, nikt inny, stał się pierwowzorem postaci C. Auguste Dupina, toteż posłałem doń kilka listów, wypytując o dalsze szczegóły jego życia, jak również – opisując obecną okoliczność, z jaką w Baltimore przyszło mi się zmierzyć. Wkrótce jednak natrafiłem na artykuły prasowe o Auguście Duponte i zmieniłem swą hipotezę. Gdy Claude Dupin mi odpisał, w odpowiedzi skierowałem doń pismo z prośbą o wybaczenie mej omyłki.
W którymś z francuskich periodyków zamieszczono ilustrowany portret Barona, któremu się przyjrzałem z niezwykłą uwagą. Toteż, gdy mi podał rękę, znałem go już tak, jakbyśmy od dawna pozostawali w przyjaznych stosunkach. No i dlatego również, widząc go, krzyknąłem na poły w niepokoju i zdumieniu:
– Dupin!… Pan jest Claude Dupin!
– Proszę – rzekł wspaniałomyślnym tonem – niechże mi pan mówi „Baron”!
Natychmiast wyrwałem rękę z jego dłoni, bacząc, jak by się stamtąd prędko wyrwać. Dorożka, która mnie zawiodła w ten zakątek, stała w prowizorycznym korytarzu wzniesionym z kamienia, ja jednak żadną miarą nie miałem nad nią władzy, bo mój pierwszy porywacz wrócił do pojazdu i tam czekał.
Rów wokół Paryża stanowił element niedostępnych fortyfikacji, zbudowanych, by zapobiec najazdom na miasto. Nie kończące się niby-ogrodzenie z nasypami dla potrzeb artylerii otaczała sieć okopów i kanałów.
I w takim to pejzażu Dupin, zapewniwszy mnie o mym całkowitym bezpieczeństwie, począł wyjaśniać, iż znajomy jego, Hartwick – jegomość ów, który schwytał mnie w Wersalu i wsadził do swej bryki – chciał najzwyczajniej w świecie, żeby włos mi nie spadł z głowy.
– Hartwickowi by nie dał rady i sam szatan, a raz to niewiele brakowało, a odgryzłby on komuś całe ramię… Choć w ostatecznym rozrachunku człek zeń przyzwoity. Niechże mu pan daruje, bardzo proszę!
– Darować? Wybaczyć napaść?! Oj, jednak pana rozczaruję, Dupin! – zawołałem.
– Doprawdy, wielka to rozkosz już samo z panem obcowanie – odrzekł. – Po długim pobycie w Londynie dawno nie słyszałem, by ktoś me nazwisko wymówił tak poprawnie, jak się to powinno czynić po francusku!
– Mój panie – odparłem wzburzony, acz mile mnie połechtał ten komplement – proszę się mi tu nie przypochlebiać. Skoroś pan chciał rozmowy ze mną, czemu nie w jakimś bardziej cywilizowanym miejscu?
– Z radością, monsieur Clark, wypiłbym z panem demi-tasse kawy, proszę mi wierzyć. A… mogę się doń zwracać po imieniu? – wyrażał się z fantazją, ale też i z zapałem.
– Nie!
– Spokojnie, upraszam o spokój. Jeśli mi pan pozwoli, to coś mu tu wyłuszczę. Otóż na świecie dają się wyróżnić dwa rodzaje znajomości: pomiędzy przyjaciółmi i wrogami. Jeśli zaś chodzi o Paryż, mam tu i jednych, i drugich. I muszę panu wyznać, że ta druga grupa pragnęłaby mnie widzieć skróconym o głowę. Przez wiele lat trwałem w zażyłości z ludźmi, krótko mówiąc, niewłaściwymi, którym przyobiecałem sumy dość pokaźne, w wyniku jednak pewnych gruntownych a niewybaczalnych kalkulacji – do wypłacenia niemożliwe. I ubogi się stałem niby ta mysz kościelna, pan rozumie. Szczęśliwie, choć mi fortuna nie sprzyjała, w Londynie mam dość koneksji, które mi nie pozwolą nigdy zginąć. Tymczasem, sam pan widzisz, gdzie muszę się umawiać, gdy mi się zamarzy wrócić z wizytą do Paryża – dodał, ogarniając ręką nasze otoczenie. – I panu, bracie, również los zaoszczędził przykrości. Chyba się nie mylę?
Czy to lukratywny biznes, czyś się pan urodził w czepku może? Zresztą to dla nas nieistotne, prawda?
Zdumiało mnie i cokolwiek wprawiło w pomieszanie, kiedy Dupin wydobył z płaszcza moje listy. Być może, gdy go opiszę, zrozumiecie, jak trudno, mimo niewybaczalnego traktowania, jakie mi on przecież zadał, było się nie zgodzić na dalszą z nim konwersację. Strój miał na sobie kosztowny, a mianowicie: fircykowaty, niemal biały garnitur i najelegantszej klasy rękawiczki, do tego kwiat w butonierce oraz przy doskonałym uczesaniu starannie jeszcze ścięte wąsy. Gors koszuli jego zdobiły lśniące ćwieki i łańcuszek do zegarka, też parę klejnotów, na palcach zaś skrzyły się pierścienie, którymi, to podkreślę, bynajmniej chełpić się nie starał. Buty wypolerowano mu tak idealnie, że się zdawały pochłaniać nie tylko sam blask, lecz i gorąc słońca. Sposób zaś bycia jego nazwałbym otwartym do granic przesady; Dupin był, jednym słowem, niczym model z żurnala.
Przy całej tej manierze cechował go też nadmiar uprzejmości i grzeczności. Jawił się on jako tego rodzaju filantrop, który parę ulicznych dziewek schroni pod własnym dachem. I choć mnie wywiódł na bezludzie, bałem się, by go przypadkiem nie urazić. Toteż spokojnie spytałem, jak mnie znalazł w Paryżu.
– Pośród owych paryżan, których wciąż zaliczam do przyjaciół, jest kilku policjantów trudniących się drobiazgowym sprawdzaniem gości z zagranicy. W ostatnim swym liście nadmieniłeś pan, że się, jak zresztą przypuszczałem, wybierasz poszukiwać tu Duponte’a. Bonjour mi potwierdziła, iż pan już przyjechałeś – uśmiechnął się do piękności, palącej teraz papierosa, a która w pamiętny bilardowy wieczór śledziła mnie w Cafe Belge.
– Bonjour to jej prawdziwe imię? – wyszeptałem w lęku, by mnie nie posłyszała, bo mimo wszelkich przeciwności kwestia ta dręczyła mnie nadal.
I nadal też została bez odpowiedzi.
Chociaż uległem chyba nie tylko magii jej przezwiska. Jak cudnie wyraziste były jej drobne usta i ogromne oczy! I mimo że i ja sam, i to, co się dzieje wokół, widocznie jej nie obchodziliśmy – moja nią fascynacja wzrastała z każdą chwilą.
– Ufam, iż nadszedł czas, byśmy dopełnili zobowiązań, bracie – stwierdził, wytrącając mnie z hipnozy, Baron.
I podsunął mi pod nos moje listy.
– Zobowiązań?
– Jakże, monsieur: umowy, w myśl której wspólnie rozwikłamy zagadkę śmierci Poego! – upomniał mnie nachmurzony, jakbym go nagle zawiódł.
Wypowiedział te słowa z taką mocą, iż niemal zapomniałem, że jest to absolutnie niemożliwe.
– Tyle że to pomyłka, moja – oświadczyłem. – Nie pan jesteś, przykro mi, wzorem postaci stworzonej przez poetę. Człowieka rzeczonego bowiem odszukałem. Nazywa się on Auguste Duponte. Przecież pan pamięta, bo pisałem o tym na koniec naszej korespondencji…?
– Toś więc pan chciał oznajmić?! A ja sądziłem, iż to tylko żarcik. Zapewne więc Duponte już się zajął owym wstrząsającym zgonem, racja? I pewno chce na wylot sprawę zanalizować…?
– Razem… już się wgłębiamy w pewne sekretne dochodzenia. Nic więcej na ten temat panu zdradzić nie mogę.
To mówiąc, podniecony, obróciłem się na pięcie, lecz bez celu. No i też przekornie, wyznać powinienem, zupełnie mi odjęło ochotę do ucieczki stamtąd. Kiedy to ostatni raz z takim żarem ktoś się wypowiadał o moim idolu…! Dawno już to nazwisko sam przywołałem Duponte’owi, lecz jak przecież wiadomo, nie zyskując nic w zamian.
– A zatem, drogi panie, znalazłeś się w kłopocie – odpowiedział Dupin, składając przy tym dłonie jak w modlitwie i zaraz je ściskając w pięści. – Bo ja jestem ten prawdziwy, któregoś szukał tyle czasu.
– Wierutne kłamstwo!
– Ejże! W Anglii działam jako komisarz. Czyżby to co innego, jak obrona prawdy, monsieur Clark? W życiu mi się nie zdarzyło przegrać sprawy, czego posiadam równie niezbite świadectwa! Kim, wedle pana, jest adwokat, jak nie głosicielem prawdy? To kimże miałby być prawdziwy Dupin? Paramy się tym samym, drogi panie; dziedzina nasza to świat prawodawstwa. Jeśliby nam kazano żyć w epoce Eneasza, to przecież, by wziąć udział w audiencji u Minosa, z pewnością poszlibyśmy i w głąb piekieł, zgoda?
– Owszem – odpowiedziałem. – Choć ja się na co dzień trudnię długami hipotecznymi.
– Czas wobec tego zacząć, lecz wpierw dogadajmy zaproponowane przez pana w liście moje honorarium, a może pan być spokojny, że skorzystamy na tym obaj.
– Rzecz wykluczona, bo jestem, jak powiadam, winny lojalność Duponte’owi. I w prawdę jego tożsamości tylko wierzę.
Bonjour spojrzała na mnie ostrzegawczo. Dupin zaś westchnął i założył ręce.
– Duponte dawno się wypalił. Cierpi na ostrą dolegliwość, którą precyzją można by nazwać, no i przykłada chorą wagę do wszelkich swych poczynań. Niczym umierający stary malarz, który jeszcze się oszukuje, iż malowidła jego są świeże i ponadczasowe. Kukła, która sama w ruch się wprawia.
– Zajmuje tak to pana pewnie, bo chciałby pan spłacić swoje długi – odparłem w oburzeniu. – Oryginałem Dupina jest Auguste Duponte, Baronie, choćby nie wiem jak jeszcze miał go pan obrażać. Doprawdy, masz pan szczęście, że go tu z nami nie ma.
Baron przystąpił do mnie, tym razem cedząc słowa:
– I cóż by wtedy począł ten pański Duponte, ciekawe?
Chciałem wpierw odpowiedzieć, iżby mu pewnie zmiażdżył czaszkę, po pierwsze jednak nie umiałem tego wysłowić po francusku, po wtóre, nie miałem pewności, czy faktycznie tak by się zachował. Claude Dupin – z niezmiennie lśniącym wąsem oraz biżuterią – uśmiechnął się zaś i nakazał, by mnie Bonjour zaraz powiodła do powozu.
Ująwszy mnie za rękę zaskakująco mocno, tak jak Hartwick, dziewczyna poprowadziła mnie przez wykop. W Paryżu, trzeba zaznaczyć, mężczyźni są w społeczeństwie niemal zbędni. Do chwili, o której opowiadam, widziałem tam niewiasty, które bez męskiego wsparcia działały w charakterze kapeluszników, woźniców, rzeźników, mleczarzy (lub „mleczarek” raczej), spiskowców, właścicieli kantorów wymiany, a nawet i kelnerów w zakładzie kąpielowym. Pamiętam, jak raz w Baltimore pewna mówczyni ogłosiła, iż gdyby kobietom dano pełnić zajęcia przypisane mężczyźnie, to byłyby one znacznie cnotliwsze. To dziewczę chybaby się z owym poglądem nie zgodziło.
Gdyśmy odeszli na tyle, że Baron nie mógł już nas dosłyszeć, zwróciłem się do niej z pytaniem:
– Czemuż to mu pani służy?
– Ktoś panu kazał się odzywać?
Wprawiło mnie w zdumienie, iż coś podobnego mówi dama niewiele lat młodsza od Hattie, o głosie starczo chrypliwym, acz zarazem dziwnie frapującym.
– No cóż, w istocie nikt, ale Bonjour… To znaczy, łaskawa pani… Panienko, powinna się pani strzec tego człowieka.
– Niech każdy pilnuje swego nosa.
Zabrzmiało to nad wyraz bystro, owszem, lecz nie o własne bezpieczeństwo szło mi przede wszystkim. Po błysku w oczach jej poznałem, iż ma w sobie niekłamaną niezależność, przez co odczułem więź z nią niemal w pół sekundy. Jedyną skazą na jej gładkiej skórze była blizna, czy – może nieco ściślej – jak gdyby wklęśnienie biegnące pionowo przez usta, a czarownie się niby krzyżujące z jej uśmiechem.
– Zaraz tu będą! – wrzasnął ktoś na górze po francusku. Hartwick gnał do swego szefa, dzierżąc w dłoni lunetę.
– Znaleźli nas! – ryknął Dupin. – Wsiadać do powozu!
Widocznie go tu odszukał ktoś z nieprzychylnych znajomych. Jak jeden mąż wszyscy pędem rzucili się w stronę bryki.
– Pospiesz się, durniu, bo czas nagli! – w biegu mi szepnął w ucho Baron.
Wtedy ujrzałem Hartwicka, jak tuż przy pojeździe osuwa się na ziemię na odgłos wystrzału. Chciał wykrzyknąć: „Dupin”, lecz już nie dał rady. I zaraz padł bez życia, a z ucha jego na kamienie trysnęła ciemna czerwień.
I z przerażenia tym widokiem, no i że droga do wozu była stroma, potknąłem się i zjechałem na dół rowu. Pewnie mi to też poczytano za strategię, że tak się usiłuję oddalić od porywaczy. Lecz nie; straciłem równowagę, widząc, jak Baron sięga po pistolet. Ku mnie przylgnęła Bonjour.
– Zostaw! – rozkazał Dupin, a do mnie tak powiedział: – Następnym razem, ufam, spotkamy się w okolicznościach bardziej nam obu sprzyjających, bez perturbacji! Tymczasem życzę, brachu, powodzenia!
A jakże, wiem doskonale, jak się to osobliwe wyda czytelnikom, iż tak właśnie się wyraził, gdy doń strzelano przy ucieczce, a ledwie przed momentem stracił życie jego główny poplecznik. Niemniej spisuję wszystko tak, jak się działo.
Uniosłem nieco głowę, żeby się przypatrzyć sytuacji. Wtedy coś mną szarpnęło i pociągnęło na dół. Padłem przygnieciony ciałem Bonjour, która mi z całej siły wykręciła rękę. Oczami wyobraźni ujrzawszy raptem Hattie, odczułem naraz winę i pokusę. I nie mogąc wymknąć się z potrzasku, wbrew woli trząsłem się pod lekkim a niewzruszonym tym ciężarem.
– Siedź tu – kazała mi dziewczyna po angielsku. – Nawet jak odejdę. Zrozumiano?
Przytaknąłem.
Wtedy to się podniosła i ruszyła za Baronem do powozu, ani raz na mnie nie spojrzawszy. Konie pocwałowały drogą wśród fortyfikacji. Po kilku minutach z łoskotem przetoczył się przede mną drugi pojazd. I znów strzelano do zbiegów – ja zaś osłoniłem głowę ramionami, gdy zewsząd niczym grad sypały się okruchy skał.
Z opresji wybawiła mnie grupa niemieckich turystów w wynajętej dorożce. Przybywszy, żeby zwiedzić umocnienia, uprzejmie się zgodzili wziąć mnie z powrotem do miasta.
Rzecz jasna, zżerała mnie chęć, by o przygodzie czym prędzej dać znać Duponte’owi. Lecz zdałoby się to na nic. Ze spotkania z Dupinem wysnułem bowiem wniosek, że wszystkie me sprawy jedynie ulegają pogmatwaniu. Wybitny analityk nie chciał wesprzeć mnie za żadną cenę, szarlatan zaś pokroju rzeczonego Barona, aby coś zarobić, aż nadto chętny był mi do pomocy. W istocie więc mogłem sobie darować kolejną wizytę u Duponte’a.
Wkrótce się okazało, iż ów przewodnik wersalski miał całkowitą rację, jeśli chodzi o pilnowanie mej tu bytności przez policję. Otóż po opisanym zajściu moje finanse zmalały, tak, że się musiałem przenieść do tańszego nieco pensjonatu. I ledwie się zdążyłem tam wprowadzić, już na mnie czekało dwóch grzecznych funkcjonariuszy, by zaraz me mieszkanie wprowadzić do swych rejestrów.
Nie minęły dwa dni, a już – gdy w pewnym zakładzie mi czerniono buty – zmieniłem swą decyzję co do osoby Duponte’a. Z właściwą nacji Francuzów uprzejmością pucybut lekko się skłonił, dając mi do zrozumienia, iż noszę trzewiki mocno zabrudzone. Sięgnąłem po świeży dziennik. Tuż przy ławeczce usytuowano sporych rozmiarów lustro, tak by zajmując się robotą, czyściciel również miał możność lektury. Podobno, dla odpędzenia nudy, spora grupa tutejszych pucybutów nabyła rzadkiej umiejętności czytania wspak tekstów gazetowych. Ja zaś do dnia tego nie wierzyłem, iż talent ów ma rację bytu.
Pospiesznie wertowałem najnowsze doniesienia, gdy tamten mi znienacka przerwał:
– Zechce pan łaskawie wrócić na poprzednią stronę? Czyżby Claude Dupin znów bawił w Paryżu? Ponoć prześladują go tu jak dzikiego zwierza!
Słysząc to, przewróciłem stronicę, by się zapoznać z dziwną opłaconą przez kogoś wiadomością:
„Osławiony adwokat Claude Dupin, który nigdy w swoim życiu jeszcze nie przegrał żadnej sprawy, najęty został przez jednego z najpierwszych obywateli Ameryki [to, zdaje się, chodziło o mnie] celem rozwikłania tajemnicy zgonu wielbionego tam, genialnego literata nazwiskiem Edgar A. Poe. I Claude Dupin, nikt inny, stanowił źródło inspiracji rzeczonego autora, i on też był pierwowzorem sławnej stworzonej przezeń postaci «Dupina», występującej między innymi w Zabójstwie przy rue Morgue, historii znanej powszechnie w angielskiej i w naszej mowie. W związku z powyższym Dupin udaje się do Ameryki, gdzie w ciągu równo dwu miesięcy od dnia dzisiejszego, w 1851 roku, zobowiązał się rozwiązać enigmę ową w zupełności. Do rodzinnego Paryża powróci więc z Nowego Świata obwołany tam najnowszym bohaterem…”.
Jakby mi coś spęczniało w krtani – i zaraz wyruszyłem do Duponte’a.
Nie poważyłbym się opuszczać Europy w poczuciu, iż ma mnie on za zdrajcę, bo niby – co przecież by wywnioskował z artykułu – zwerbowałem sobie Dupina. W istocie i pewne sformułowania tam użyte były moje, gdyż wprost z mej korespondencji zaczerpnął je Baron. W nadziei, że jednak Duponte tego nie przeczyta, kazałem się natychmiast wieźć do niego, tam zaś, niby w obłędzie, izbę konsjerża minąłem w ćwierć sekundy.
– Stać! – stróż się na mnie zamachnął, lecz na próżno. W górę leciałem po dwa schody.
Drzwi były uchylone, a wewnątrz nikogo.
Gazową lampkę nad łóżkiem jakby dopiero zagaszono, na kołdrze zaś spostrzegłem dziennik. „La Presse”; nie ten, z którym zapoznałem się przy czyszczeniu butów, acz również otwarty na wiadomym anonsie. Wszelkie inne przedmioty, papiery oraz artykuły zepchnięto na sam kraj mebla. Natychmiast sobie przedstawiłem, jak Duponte pomału się sadowi, strząsając z narzuty leżące tam zazwyczaj rozmaitości i ściskając w ręku owo czasopismo… Jak oczy jego płoną… Cóż by to było? Furia? Gorycz może? Gdy się dowiaduje o zwerbowaniu przeze mnie Dupina. Wszak raz już mi zarzucił zdradę.
– Monsieur! – nagle się zjawił konsjerż.
– A dajże mi pan spokój! – krzyknąłem, sycony gniewem na Barona. – Wyjeżdżam dziś z Paryża, lecz najpierw chcę i muszę odnaleźć Duponte’a. Więc albo pan zaraz mówisz, gdzie się udał, albo pożałujesz!
Konsjerż pokręcił głową, gdy ja – nim zdążył coś objaśnić – niemal go już potraktowałem pięścią.
– Nie ma go – rzekł bez tchu. – Ma się rozumieć: tutaj! Monsieur Duponte wziął bagaż i wyjechał!
Potem dowiedziałem się i tego, że konsjerż ledwie parę minut przed mym przyjściem pomagał Duponte’owi znieść na dół jego rzeczy. A stało się to zaraz po lekturze notatki, którą ów przebiegły Baron zamieścił w prasie. Z pewnością więc Duponte, uznawszy, iż się wobec niego dopuściłem zdrady, popadł w tak wielką melancholię, że dłużej w mieszkaniu swym przebywać nie był zdolny. Przed wyjściem z jego kwatery wyjrzałem przez okno, by sprawdzić, czy nie ma tam jakiegoś po nim śladu.
Nieopodal spostrzegłem wyładowany bagażami powóz. Wołałem, by się wrócił, lecz bez skutku, bo skręcił w inną ulicę. I tak już zrezygnowany, stwierdziłem w zdumieniu, że – choć mu to nakazałem – nie czeka mnie przed domem mój woźnica. Aby i tego było mało, zmierzał ku mnie nagle wóz Duponte’a, a raczej… choć detektyw siedział w środku, na górze zaś się kolebały jego torby, to i dorożka, i fiakier w istocie należeli do mnie!
Konie stanęły ciężko tuż przede mną.
– Chciałem tylko zawrócić – wyjaśnił mi woźnica – żebyśmy nie tracili czasu.
Zeskoczył z kozła i otwarł drzwiczki, bym zasiadł obok Duponte’a, ja jednak wpierw musiałem go zobaczyć. Podszedłem z drugiej strony; tkwił zapatrzony w przestrzeń. Czyżby zatem Baron ze swymi pretensjami do postaci C. Auguste’a Dupina rozbudził w nim nareszcie to, czego mnie nie udało się zyskać ani zachętą żadną, ani wynagrodzeniem?
– Monsieur Duponte, to znaczy, że pan…?
– Oj, bo się panowie spóźnią – zawołał fiakier – na ten tam swój pociąg, no i potem statek. Proszę, niechże już pan wsiada!
Duponte skinął głową.
– …teraz gotów – odrzekł.
Załoga wypływającego do Ameryki parowca „Humboldt” liczyła siedemdziesięciu ośmiu oficerów i marynarzy. Mieścił on stosowną liczbę kwater – wąskich, acz luksusowych kajut, do których wejścia usytuowano z dwu stron wyłożonej wspaniałym kobiercem bawialni – przeznaczonych dla ponad setki pasażerów. Był także cały labirynt izb pomocniczych, a mianowicie: biblioteka, palarnie i salony oraz osłonięte zagrody dla bydła.
Przybyliśmy do owego pałacu na wodzie jako jedni z pierwszych. Pełen oczekiwań, patrzyłem na tę arkę, która miała nas powieźć ku Nowemu Światu. Duponte, dotarłszy na górny pokład, przystanął niewzruszony. I ja też zamarłem, w podejrzeniu, iż nagle go dopadły wątpliwości, przeczucie jakieś, które sprawi, że się wycofa z tej podróży.
– Monsieur Duponte? – zagadnąłem z mocą, licząc, iż mnie wysłucha. – Czy wszystko w porządku?
– Bądź pan łaskaw – odparł, za łokieć mnie ujmując – zaraz zgłosić stewardowi, by powiadomił kapitana, że na pokładzie jest pasażer na gapę. Uzbrojony.
Zdumiony w najwyższym stopniu, zapomniałem o obawach, a gdy się już nieco uspokoiłem – poprosiłem stewarda na stronę.
– Na statku jest gość bez biletu – szepnąłem mu natarczywie. – I to, zdaje się, z bronią.
Popatrzył na mnie obojętnym wzrokiem.
– Skąd niby takie przypuszczenie?
– Nie rozumiem.
– Jak zwykle, sir, sprawdzono całą sztauerkę i kabiny. Widzieli panowie kogoś na pokładzie?
– Nie – odpowiedziałem. – Ledwie przybyliśmy! Wtedy kiwnął głową, pewny, że mu się udało dowieść swego.
Spojrzałem na Duponte’a, który stał w pewnym oddaleniu. W pozyskanie go włożyłem tyle starań, że teraz wręcz nie wolno było mi go zawieść. Chciałem, by czuł, iż wszystko, z czym się do mnie zwraca, spełnię, niemalże wyprzedzając jego myśli.
– Wiadomo co panu na temat racjomaginacji? – zapytałem stewarda.
– Mhm. To morski potwór, sir, niedawno odkryty, o garbie i sześciuset odnóżach.
Zignorowałem te słowa.
– Jest to rzadko spotykana zdolność, dzięki której rozumowaniem logicznym oraz za pomocą wyższej logiki wyobraźni dochodzi się do spraw niepojętych czynności umysłu właściwej ogółowi. Zapewniam, iż na okręcie skrył się uzbrojony i nad wyraz groźny podróżnik na gapę. Kapitan powinien się o sprawie dowiedzieć jak najprędzej, pan zaś – rozglądnąć się uważniej.
– I tak miałem to uczynić – odparł z wyższością, po czym oddalił się ostentacyjnie wolnym krokiem.
Ledwie minęło parę minut, a już począł wołać, a raczej należy powiedzieć: wrzeszczeć, by przełożony jego zszedł do izby pocztowej. I zaraz – pospołu z krzepkim kapitanem – wywlekli z dołu człowieka, który krzycząc, mocno się opierał.
Ten nagle się im wywinął i nawet przewrócił stewarda. Kilkoro pasażerów pognało do swych kabin – z lęku o własne życie czy chyba jednak kosztowności. Inni, jak ja z Duponte’em, stłoczyli się celem obserwacji. Na moment zapadła cisza, aż kapitan warknął w stronę jegomościa:
– Więc listów się zachciało, bratku?
Jak większość transatlantyków, parowiec ten w znacznej mierze uzupełniał swe zasoby finansowe, przewożąc pocztę właśnie.
Tamten przez jakąś chwilę – wielki, o czerwonej gębie – zdał mi się urojeniem nie z tego świata. Kapitan odniósł, zdaje się, wrażenie bliskie memu, bo wyciągnąwszy dłoń w łagodnym geście, rzekł teraz jedno tylko słowo:
– Pokój.
– Zechcecie się dowiedzieć, co mnie jest wiadome! – ostrzegł łobuz, zerkając na zgromadzonych pasażerów tak, jakby sobie wśród nas chciał znaleźć ofiarę.
Na to cofnęli się wszyscy, z wyjątkiem mojego towarzysza. Stwierdzenie kapitana przejęło go w nikłym stopniu, niemądry zaś steward wyraźnie dał się nabrać.
– No, słucham? – spytał. – Cóż takiego?
Gdy się ów człek pośliznął na mokrych deskach, obaj natarli znowu i tym razem już go okiełznali. Po chwili szamotaniny – przy wtórze kilku pasażerów – zdołali wypchnąć go za burtę.
Kapitan się wychylił, by spojrzeć za jegomościem, któremu zwiało czapkę z łysej głowy. I ja, podbiegłszy do relingu, długo mu się przyglądałem, mrużąc oczy w słońcu, bo go pożałowałem, taki był wstrząśnięty. Kapitan, pewien widocznie, iż tamtego wykrył ktoś z załogi, uścisnął dłoń stewarda serdeczniej niż kiedykolwiek dotąd.
Tego dnia, już pod wieczór, kiedyśmy wreszcie wyruszyli w morze, ów steward mnie odszukał, by spytać ostrym tonem:
– Skądżeś to pan, do diaska, o jego pobycie tutaj się dowiedział?
Milczałem.
– Jakim, do czorta, cudem da się wykryć takiego, ledwie stanąwszy na pokładzie? Skąd, chciałbym wiedzieć, wzięła się tu pańska racjo… magi… nacja?!
Ów małostkowy dureń wziął odwet, przeznaczając nam przy stole miejsca wręcz najgorsze. Ja zaś już aż do końca trzytygodniowej wędrówki na jego widok znacząco się uśmiechałem.