172030.fb2 Ciemnia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Ciemnia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Rozdział 17

Kiedy Jim szedł korytarzem do swojej klasy, ujrzał nadchodzącego z przeciwka Vinniego Boschetto. Vinnie miał na sobie czerwono-żółtą koszulą w papugi, trudno więc było go nie zauważyć. Zobaczywszy kolegę, szybko odwrócił się na pięcie i próbował umknąć drzwiami prowadzącymi do basenu, ale Jim dogonił go i złapał z tyłu za pasek.

– Dokąd wiejesz, Boschetto?

Vinnie obronnym ruchem uniósł obie ręce, rozrzucając wokół papiery, które w nich trzymał.

– Jim, uwierz mi… tak mi przykro…

– Przykro ci? Dwoje moich uczniów zginęło na moich oczach w płomieniach!

– Nie sądziłem, że do tego dojdzie. To tragiczne.

– Wiedziałeś przecież, z czym mamy do czynienia! Pozwoliłeś, abym ja też prawie zginął!

– Nie mieliśmy pojęcia, że Vane tak się wścieknie! Sądziliśmy, że znajdziesz jakiś sposób na niego! Daj spokój, Jim… radziłeś już sobie przecież z podobnymi sprawami.

Jim złapał Vinniego za koszulę i tak gwałtownie nim obrócił, że urwał mu dwa górne guziki.

– Ty draniu! Ty i ci twoi przeklęci Benandanti! Specjalnie zaproponowałeś mi mieszkanie po tak niskiej cenie… wiedząc, że stanę tam twarzą w twarz ze stworem, który może mnie skremować? Mógłbym być dziś kupką popiołu, jak Pinky i David!

– Co miałem zrobić? Byliśmy zrozpaczeni. Stryj Giovanni zmarł nagle na zawał, a nie mieliśmy nikogo do pilnowania Vane’a.

– Tak? Dlaczego więc sam się nie zgłosiłeś?

– Nie wiedziałbym, od czego zacząć. Jestem tylko nauczycielem historii. Nie znam się na religijnych rytuałach jak stryj Giovanni i nie mam, jak ty, zdolności parapsychicznych. Jak miałbym walczyć z niewidzialnym tworem, który ukrywa się w obrazie i kradnie ludziom dusze?

– I dlatego wmanipulowałeś mnie w tę sprawę!

– Przepraszam… Kiedy usłyszałem, że wracasz do West Grove, pomyślałem, że spadasz nam z nieba. Przykro mi, że wszystko poszło źle. Żałuję, że nie mogę niczego naprawić.

Choć Jim w dalszym ciągu dygotał ze złości, rozluźnił chwyt na koszuli Vinniego.

– Powinienem zażądać, żebyś zadzwonił do rodziców Pinky i Davida i powiedział im, dlaczego ich dzieci zginęły… ale to by tylko pogorszyło sprawą.

– Stary… zrobię wszystko, co zechcesz. Nie wiedzieliśmy, że Vane zaatakuje ciebie i twoich uczniów. Był uwięziony w obrazie przez ponad trzydzieści lat. Nie chcieliśmy tylko, aby wyszedł i znów zaczął fotografować.

– Chcesz powiedzieć, że chciałeś, abym się nim zajął… i nawet nie zamierzałeś mi wspomnieć o niczym?

– Przepraszam – powtórzył Vinnie. – Sądziliśmy, że kiedy zobaczysz Vane’a, od razu się domyślisz, co planuje, i odkryjesz sposób powstrzymania go. Widziałeś wiadomości? Te cieniste ja wszędzie porobiły pożary. Zanim się spostrzeżemy, zaczną podpalać lasy i puszczą z dymem pół hrabstwa.

Jim z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Wiesz, co powinienem teraz zrobić? Odwrócić się na pięcie, odejść i zostawić wszystko na twojej głowie.

– Jim… nie możesz. Stoimy na krawędzi piekła. Nie tylko my, ale także setki, tysiące innych ludzi.

– Wiem. Nie mogę pozwolić, aby okazało się, że Pinky i David zginęli na darmo, i nie pozwolę Vane’owi robić kolejnych zdjęć.

Vinnie przez chwilę w milczeniu obserwował Jima. Wiatr powoli rozwiewał kartki z klasówkami, które powypadały mu z rąk, ale nie zwracał na to uwagi.

– Co zamierzasz? – zapytał w końcu.

– Zeszłej nocy śledziliśmy Vane’a… ja i kilku moich uczniów. Znaleźliśmy magazyn, w którym trzyma dagerotypy. Wybieramy się tam dziś, żeby je zniszczyć, i jeśli chcesz, w ramach pokuty możesz iść z nami.

– Jim, nawet nie wiesz, jak mi jest z tym źle…

– Vinnie, zanim to się zakończy, zrobię wszystko, co w mojej mocy, abyś poczuł się jeszcze gorzej.

Pierwszą lekcję miał o dziesiątej. Kiedy wszedł do klasy, od razu się zorientował, że członkowie Oddziału A opowiedzieli pozostałym, co się działo w nocy, bo wszyscy byli napięci, pełni oczekiwania i zachowywali się bardzo cicho. Raananah Washington, która akurat przechodziła korytarzem, zajrzała do środka przez otwarte drzwi, aby się upewnić, czy na pewno w klasie są uczniowie Drugiej Specjalnej.

– Dzień dobry, Raananah! – zawołał Jim. Kiedy sobie poszła, odwrócił się do klasy.

– Wygląda na to, że już o wszystkim wiecie. Ubiegłej nocy odkryliśmy, gdzie Robert H. Vane trzyma dagerotypy, i dziś je zniszczymy. Nie rozwiąże to jednak ostatecznie problemu, musimy jeszcze znaleźć sposób na unieszkodliwienie samego Vane’a.

Ruby podniosła ręką.

– Panie Rook… rozmawiałam wczoraj z babcią o złych duchach.

– I co?

– Powiedziała mi, że kiedy była dziewczynką… mieszkała wtedy w Dominica w Santo Domingo… w sąsiedztwie krążył duch, który dusił domowe zwierzęta i kradł jedzenie. Czasem nawet porywał dzieci, których kości znajdowano potem w lasach, pogruchotane wielkimi zębami. Prababcia nie pozwalała wychodzić babci po zmroku z domu. Nazywali tego ducha El Espejo, Lustro, ponieważ kiedy przychodził po człowieka i patrzyło się na niego, widziało się własną twarz.

– Udało się go wypędzić?

– Babcia powiedziała, że z Rzymu przyjechało dwóch księży, którzy pomogli miejscowym go złapać. Mieli wielkie lustro i zapędzili El Espejo w ślepą uliczkę, po czym pokazali mu lustro. Babcia ma takie powiedzenie: „Zło nie lubi na siebie patrzeć”. El Espejo padł jak ścięty i księża zakopali go. W jego trumnie też umieścili lustro… w taki sposób, aby po otwarciu oczu widział własną twarz. Może dałoby się coś podobnego zastosować w przypadku Roberta H. Vane’a…

– Może tak, a może i nie – mruknął Cień. – Ten duch, o którym mówiła twoja babcia, nie smażył ludzi żywcem. Robert H. Vane przerobi nas na węgiel, zanim znajdziemy się dwadzieścia metrów od niego. To samo mogą z nami zrobić te wszystkie typki, które spotkaliśmy dziś w nocy.

– Ktoś ma jakiś inny pomysł? – spytał Jim.

– Może zróbmy odwrotny egzorcyzm? – zaproponował George. – Może ojciec Foley mógłby nam w tym pomóc?

Ojciec Foley zajmował się duchowymi potrzebami uczniów rzymskokatolickiego wyznania. Jim od dawna z nim nie rozmawiał – od czasu, kiedy jednego z uczniów nawiedzały koszmary nocne, w których pojawiały się demony – i pamiętał, że ksiądz Foley był bardzo sceptyczny, jeśli chodzi o zjawiska nadprzyrodzone. „Demony to nic innego jak nasze własne poczucie winy, Jim” – oświadczył wtedy.

– Moglibyśmy spróbować, ale nie sądzę, aby ojciec Foley był wielkim entuzjastą egzorcyzmów. Chyba cały Kościół katolicki nie jest w tej chwili zwolennikiem tej metody. Trzeba przedstawić przynajmniej jeden z pięciu dowodów opętania przez demona, no i musielibyśmy pokazać Roberta H. Vane’a.

– Co to za pięć dowodów opętania przez demona? – zainteresował się Edward.

Jim zaczął odliczać na palcach.

– Po pierwsze, ofiara opętania musi mówić w nieznanym języku. Po drugie, musi znać rzeczy, które są odległe albo ukryte. Po trzecie, musi umieć przewidywać przyszłość. Po czwarte, musi czuć odrazę do wszystkiego co święte. Po piąte, musi wykazywać się niezwykłą siłą fizyczną.

– Pasują mi do Freddy’ego – stwierdził Edward. – Nie da się zrozumieć ani słowa z tego, co mówi, i zawsze wie, kto ma pieniądze, nawet jeżeli są schowane w szafce.

– Ale lubi mieć święty spokój, wcale nie czuje do niego odrazy! – zaprotestował Roosevelt.

Wyjechali ze szkoły tuż po pierwszej, dwoma samochodami. Jim wziął do swojego lincolna Vinniego, Sue-Marie i Edwarda. Za nimi jechał Cień swoim błyszczącym fordem explorerem razem z Randym, Freddym i Philipem, który zgłosił się w ostatniej chwili. W wąwozach płonął las i niebo było mroczne od dymu oraz latających wszędzie cząsteczek popiołu, czuć też było silny odór spalenizny. Jim miał nadzieję, że nie jest to zły znak.

Vinnie kręcił głową i ciągle przepraszał.

– Nie sądziłem, że do tego dojdzie – powtarzał.

– Za późno na przeprosiny, Vinnie – mruknął Jim. – Nie cofniesz czasu. Spróbujmy uratować, co się da.

W stojącej w bagażniku skrzynce po mleku grzechotały butelki ze stężonym kwasem siarkowym.

– Tak właśnie bywa, kiedy uznajemy zło za rzecz naturalną – powiedział po chwili Jim. – Dopóki Vane tkwił uwięziony w portrecie, Benandanti nie myśleli o nim, prawda? Powinni przeczesać każdą religijną bibliotekę świata, by znaleźć sposób pozbycia się go na zawsze.

Vinnie sięgnął do kieszonki koszuli i wyjął mały mosiężny cylinderek na łańcuszku.

– Nie „oni”, Jim, tylko „my”. Jestem jednym z nich… w tym pojemniczku znajduje się „czepek”, w którym się urodziłem.

Jim popatrzył na cylinderek i zmarszczył brwi.

– Zdziwiłbyś się, ilu jest Benandantich – dodał Vinnie. – Polityków, biznesmenów, gwiazd przemysłu rozrywkowego… Walczymy ze złem w każdej postaci.

– Ale z Robertem H. Vane’em pokpiliście sprawę… nie wiadomo, ilu ludzi z tego powodu zginęło.

– Niestety – przyznał Vinnie.

Jim podjechał do szpitala imienia Delanceya przy Palimpsest Street i zatrzymał się. Cień zaparkował tuż za nim. Wszyscy wysiedli. Rozejrzeli się, by sprawdzić, czy nie ma policyjnych radiowozów, po czym Freddy podszedł do frontowych drzwi i wyjął zestaw narzędzi włamywacza. Randy wyciągnął z bagażnika skrzynkę z kwasem, Cień worek młotków i śrubokrętów, które Jim pożyczył od Waltera, szkolnego dozorcy, a Sue-Marie torbę z czerwonymi roboczymi rękawicami.

Zanim minęła minuta, Freddy poradził sobie ze wszystkimi trzema zamkami. Pchnął drzwi i powiedział:

– Sylwiu-plie, jak mawiają we Francji. To lepsze od włażenia przez okna.

Jim jeszcze raz się rozejrzał po ulicy, po czym weszli i zamknęli za sobą drzwi.

– Ale miejsce… – wzdrygnął się Vinnie.

Po przebywaniu na słońcu od razu poczuli panujący w szpitalu chłód. Śmierdziało jeszcze gorzej niż w nocy. Zaczęli omiatać przestrzeń latarkami, wydobywając z ciemności wielką recepcyjną ladę i postać „znowu szczęśliwego” owczarka niemieckiego.

– Rzeczywiście niesamowite – przyznał Jira i zaczął wchodzić na schody.

Poszli prosto do pokoju, w którym Robert H. Vane poustawiał szafki na dagerotypy. Jim wyciągnął pierwszą szufladę i położył ją na pokrytej brązowym linoleum podłodze.

– Wyjmujcie wszystkie szuflady po kolei i sprawdzajcie każdy dagerotyp. Rozbijajcie szkło, polewajcie powierzchnię płyty kwasem i przechylajcie ją na boki, aby spalił się cały obraz. Po skończeniu przekazujcie płyty Rooseveltowi i panu Boschetto, którzy będą je ciąć sekatorem, aby nie dało się ich ponownie użyć.

Sue-Marie kucnęła przy szufladce z dagerotypami, wyjęła pierwszą płytę z koperty i przyjrzała się jej.

– Proszę pana, niczego tu nie widzę!

– Musisz patrzeć pod kątem – odparł Jim. Przekręciła płytę skosem w lewo, potem skosem w prawo.

– W dalszym ciągu nic nie widzę.

Jim podszedł i przyjrzał się powierzchni posrebrzanego prostokąta. Poświecił latarką po przekątnej płyty, ale Sue-Marie miała rację. Na mętnej powierzchni nie było obrazu.

– Dziwne… – mruknął i wyjął z koperty inną płytę. Także ta była pusta.

Nagle poczuł, że ogarnia go fala przerażenia.

– Wyciągajcie szuflady! Sprawdźcie wszystkie dagerotypy!

Członkowie Oddziału A zaczęli szybko wyjmować płyty.

– Czysta! – krzyknął Edward.

– Czysta! – powtórzył Randy.

– Na mojej też nic nie ma! – zawołał Cień.

Jim znalazł kopertę z nazwiskiem, które widział w nocy. Otworzył ją i wyjął płytę, ale również była pusta. Wkrótce całą podłogę zaścielały puste brązowe koperty i płyty dagerotypowe bez ludzkich wizerunków.

– Co jest? – spytał przestraszony Vinnie.

– Nie ma ich tu – odparł Jim. – Cieniste ja poznikały. Nie możemy zniszczyć płyt, bo ludzie cienie wyszli z nich i są teraz gdzieś indziej.

– Zdawało mi się, że mogą chodzić po świecie tylko w nocy – powiedział Randy. – No wie pan… jak wampiry.

– Po świecie pewnie tak… – Jim wstał powoli i zaczął nasłuchiwać. Kiedy Edward hałaśliwie wyjął z koperty kolejny dagerotyp, uciszył go syknięciem.

– Co się dzieje? – spytał Philip. Był bledszy niż zwykle, a pryszcze na jego twarzy wydawały się znacznie bardziej czerwone.

– Nie wiem – odparł Jim. Był pewien, że z dołu doleciał cichutki szelest, taki sam, jaki słyszał kiedyś na ciemnym strychu, którego krokwie obwiesiły nietoperze. Podszedł ostrożnie do uchylonych drzwi, otworzył je nieco szerzej i zaczął nasłuchiwać. – Są na dole.

– Cieniste istoty?

– Nie słyszysz ich? Nie mogą wychodzić za dnia na świat, bo słoneczne światło sprawiłoby, że wyblakłyby i zginęły, ale w środku jest ciemno. Okna są zaczernione.

– Jezu… – jęknął Freddy. – Zaraz nas usmażą…

– Musieli się skądś dowiedzieć, że się tu wybieramy! – stwierdził Vinnie. – Skąd się o tym dowiedzieli?

– Nie mam pojęcia, wiem jednak, że musimy stąd wiać, i to szybko – powiedział Jim.

Wyszedł na podest schodów. Nie było nikogo widać, ale z dołu dolatywały szurania i oddechy. Jim podszedł do balustrady i spojrzał w dół.

Nigdy nie klął, uważał bowiem, że świadczy to o ubogim słownictwie, teraz jednak – choć pod nosem – zrobił to.

Cały hol wypełniały postacie o srebrnoczarnych twarzach i wszystkie patrzyły w górę, prosto na niego. Musiała ich być ponad setka, a wciąż jeszcze wypływały z każdych drzwi – z poczekalni, gabinetu zabiegowego, recepcji. Tim, Vinnie i członkowie Oddziału A nie mieli szans dotrzeć do wyjścia. Zostaliby spaleni, zanim udałoby im się dobiec do połowy schodów.

Jim odwrócił się. Wszyscy jego towarzysze stali w drzwiach.

– Musimy zrobić to samo, co w nocy… uciec oknem – oświadczył.

– Co się stało, Jim? – spytał Vinnie. – Kto jest na dole?

– Sam zobacz.

Vinnie wyjrzał za balustradę. Nic nie powiedział, ale kiedy odwrócił się do Jima, w jego oczach był paniczny strach.

– Zadowolony? – zapytał Jim i odwrócił się do swoich uczniów. – No dobra, ruszajmy!

Cień podszedł do drzwi po przeciwległej stronie korytarza i otworzył je. Okazało się, że za nimi stoi pięć albo sześć srebrnoczarnych postaci.

– Cholllerrra! – zaklął i zatrzasnął drzwi. – Panie Rook! Nie wydostaniemy się tamtędy! Pełno tam tych skurczybyków!

– Spróbujmy dostać się na tył budynku!

Roosevelt szarpnął kolejne drzwi, były jednak zamknięte. Tak samo następne. Pokój za trzecimi drzwiami wypełniały cieniste istoty o czarnych twarzach i białych oczach, które natychmiast ruszyły w ich stronę. Roosevelt zatrzasnął drzwi tak samo szybko, jak je otworzył.

– Nie mogę ich zamknąć! – wrzasnął. – Nie ma klucza! Szarpią za klamkę, a nie ma klucza!

– Wchodzimy tutaj! – zawołał Jim. – Szybko! Musimy wybić szybę!

Dał wszystkim znak, aby weszli do pomieszczenia z szafkami na dagerotypy. Vinnie, który wszedł jako przedostatni, tuż przed Jimem, trząsł się z przerażenia.

– Wydostaniemy się stąd, jasne?! – krzyknął Jim.

Vinnie patrzył na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami.

– Spalą nas żywcem! – zawył. – Wszyscy zginiemy!

– Weź się w garść, dobrze? Musimy zadbać o dzieciaki!

– Przepraszam! Przepraszam! Nie wiedzieliśmy, że coś takiego może się wydarzyć! Przysięgam!

Jim wepchnął go do pokoju i właśnie miał sam wejść, gdy ścianę korytarza przeciął skośny pas słonecznego światła. Natychmiast zniknął, ale bez wątpienia było to światło słoneczne. Przez ułamek sekundy Jim nie mógł zrozumieć, skąd się wzięło, zaraz jednak dotarło do niego, że ktoś otworzył frontowe drzwi.

Cofnął się ostrożnie do balustrady i spojrzał w dół. Ludzie cienie w dalszym ciągu kłębili się w holu. Było ich teraz jeszcze więcej i wszyscy patrzyli na niego, szczerząc czarne, negatywowe zęby. Na wypadek gdyby zechcieli błysnąć światłem, Jim zasłaniał oczy dłonią, ale ludzie cienie najwyraźniej na coś czekali.

Podszedł bliżej do poręczy i wtedy zobaczył, na co czekali. Pośrodku tłumu stał Robert H. Vane. Trzy nogi rozłożył na boki, dzięki czemu wydawały się jeszcze dłuższe i cieńsze, co sprawiało, że wyglądał, jakby był dwa razy większy.

Zrobił krok do przodu w kierunku schodów, a potem drugi i trzeci. Dwa pierwsze kroki wystarczyły mu do przejścia holu, trzeci przeniósł go w górę, do połowy pierwszego ciągu schodów. Rój cienistych istot sunął tuż za nim; klekotowi stóp Vane’a towarzyszył ten sam metaliczny poszum, który słychać było poprzednio, tyle że teraz znacznie głośniejszy.

Jim wrócił biegiem do pomieszczenia z szafkami i zamknął za sobą drzwi. W zamku nie było klucza, szarpnął więc Randy’ego za rękaw i przykazał mu:

– Przyciśnij je ramieniem! Zatrzymaj ich najdłużej, jak potrafisz.

Odwrócił się do okna. Cień i Freddy próbowali obcęgami odkręcić śruby, przytrzymujące chroniącą okno od wewnątrz metalową siatkę. Ponieważ była pomalowana na czarno, zlewała się z zaczernioną szybą i dlatego nie zauważyli jej przedtem.

– Ile to jeszcze potrwa?

– Robimy, co możemy, proszę pana! Śruby są pordzewiałe i zamalowane!

– Spieszcie się! Jest tu Vane i wchodzi na górę!

– Vane? – powtórzył przerażony Vinnie. Jego głos przypominał skrzek.

– To była pułapka! – krzyknął Jim. – Musiał wiedzieć, że przyjdziemy.

Wziął młotek i uderzył z boku w ramkę siatki, aby poruszyć śruby. Walił raz za razem, udało mu się jednak tylko przekrzywić mocowanie.

– Panie Rook! – wrzasnął Randy. – Panie Rook! Pchają drzwi!

– Cień! Pomóż Randy’emu! Vinnie, ty też!

– Spalą nas żywcem! – zawył Vinnie. – Nie mamy szans! Spalą nas żywcem!

– Zamknij się i pomóż ich powstrzymać!

Drzwi zaczęły dygotać, bo istoty cienie wzmogły wysiłki. Randy, Cień i Vinnie pchali z całych sił, pomagał im Edward, a Jim i Philip walczyli z siatką.

Nagle ze szpar między drzwiami a ościeżnicą strzeliło oślepiające, jaskrawe światło, któremu towarzyszyła fala niemożliwego do wytrzymania gorąca. Chłopaków odrzuciło do środka i zaczęli gwałtownie machać rękami, łapiąc się za poparzone miejsca. Coś potężnie walnęło w drzwi od drugiej strony, a potem jeszcze raz. Niemal wyrwane z zawiasów, odskoczyły i do pomieszczenia wpadła chmura gryzącego dymu. Farba na drzwiach paliła się i kapała, opryskując podłogę kuleczkami ognia. W drzwiach stał Robert H. Vane – czarny materiał już nie osłaniał jego kwadratowej, białej jak kość głowy. Teraz dopiero widać było, że tylko jego prawe oko zmutowało, stając się wielką czarną soczewką. Lewe było szare i niepokojąco normalne, choć patrzyło na Jima tak, jakby Vane był krótkowidzem albo znajdował się pod wpływem narkotyków. Jeden kącik jego ust opadał jak po udarze, a zęby były krzywe i poznaczone czarnymi kropkami próchnicy.

Jim stanął przed swoimi uczniami i rozłożył ramiona, jakby chciał ich zasłonić. Nikt się nie odzywał. Robert H. Vane wlazł do środka i stanął przed grupą swoich przeciwników, a sześć lub siedem srebrnoczarnych ludzi cieni próbowało przecisnąć się przed niego.

– Hm… zaczynamy przedstawienie? – zaczął Jim. Próbował nadać swojemu głosowi agresywne brzmienie, ale nie wypadło to zbyt przekonująco, bo zaschło mu w gardle i musiał odchrząkiwać. – W taki właśnie sposób zło absolutne zaczyna przejmować władzę nad światem, tak? Brada… hm… każdemu, kto stanie mu na drodze!

Miechowata klatka piersiowa Roberta H. Vane’a unosiła się i opadała.

– Niczego złego nie robię… – szepnął. Jego głos przypominał szuranie worka z martwym psem w środku, ciągniętego po chropawym podłożu. – Pokazuję jedynie ludzkiej rasie, jaka jest naprawdę…

– Jezu… Boże… Jezu… spali nas żywcem… – jęczał Vinnie.

– Rasa ludzka nie składa się z samego zła – oświadczył Jim. – W każdym z nas jest zarówno zło, jak i dobro. Ale ciebie to nie dotyczy.

– Jestem czystością – szepnął Robert H. Vane.

– Ty? Jesteś czystym złem. Ty i wszyscy ci ludzie cienie, których więzisz w swoich dagerotypach. Dobry Robert H. Vane leży w grobie, a tu pozostała jedynie jego paskudna część, czyli ty.

– Jestem oczyszczeniem!

– Nie rozśmieszaj mnie. Jesteś chodzącą zarazą.

– Na Boga, Jim, nie prowokuj go, bo spali nas żywcem! – krzyknął Vinnie.

– Jestem pięknem prostoty i obiektywizmu nieskażonej dobroci oraz nieskażonego zła – oświadczył Robert H. Vane.

Jim wpatrywał się w jego soczewkowate prawe oko i nagle uświadomił sobie, z jak ogromnym złem ma do czynienia. Czuł się jak człowiek, który obudził się w nocy i stwierdził, że w jego sypialni panuje absolutna ciemność. „Patrzę i osądzam, biorę to, co chcę mieć, i niszczą wszystko, czego nie chcę mieć, ponieważ mam do tego prawo”.

Robert H. Vane uniósł prawą rękę, która nie była ręką, ale staromodnym fleszem fotograficznym, wypełnionym zamiast magnezji jaskrawą energią zła. Vinnie miał rację – Vane zamierzał ich skremować, zredukować do popiołu i spalonych kości.

Co mówiła babcia Ruby?

ZŁO NIE LUBI NA SIEBIE PATRZEĆ.

Robert H. Vane zrobił jeszcze jeden chybotliwy krok do przodu. Sue-Marie z całych sil zaciskała oczy i pojękiwała cicho, a Cień modlił się. Nawet Edward powtarzał słowa Psalmu 23: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska…”. Vinnie pochlipywał i pociągał nosem.

W tym momencie jedna z okutych mosiądzem nóg Roberta H. Vane’a stanęła na krawędzi leżącego na podłodze dagerotypu i Jim kątem oka dostrzegł krótki błysk.

ZŁO NIE LUBI NA SIEBIE PATRZEĆ.

– Oddział A! – powiedział głośno. – Simon mówi* [*Popularna amerykańska gra, w której grupa robi dokładnie to, co każe wybrany uprzednio „Simon”.]: „Weźcie po dagerotypie. Natychmiast!”.

– Co… – wymamrotała Sue-Marie, otwierając oczy.

– Róbcie to, co ja! Ale już! – rozkazał Jim.

Pochylił się, podniósł dwa dagerotypy i uniósł je na wysokość soczewkowatego oka Roberta H. Vane’a. Edward zrobił to samo, a zaraz po nim Cień, Philip i Randy. Tylko Vinnie wyglądał na zdezorientowanego.

– Vinnie! Podnieś dwie płyty i trzymaj je jak my!

Ale Vinnie w dalszym ciągu nie rozumiał, czego się od niego chce. Jim właśnie zamierzał podać mu jedną z płyt, kiedy Robert H. Vane wydał z siebie straszliwy wrzask, zatoczył się do tyłu i zaczął obracać soczewką, próbując uniknąć widoku własnej twarzy. Ale w każdym z czternastu dagerotypów, które trzymali jego przeciwnicy, widział swoje niewyobrażalnie obrzydliwe odbicie.

Pokręcił głową i próbował się odwrócić, jego nogi utknęły jednak w szparze między deskami podłogi i potknął się o rozrzucone dagerotypy. Srebrnoczarni ludzie cienie za jego plecami powpadali na siebie i między nimi zaczęły przeskakiwać poskręcane nitki elektryczności statycznej.

– To nie ja! – zaskrzeczał Robert H. Vane. – To nie ja! Nie ja! Ja jestem pięknem! Jestem pięknem!!!

Jim przysuwał srebrne płyty coraz bliżej soczewkowatego oka. Jego uczniowie robili to samo, podchodząc coraz bliżej.

Wtedy Vane błysnął. Światło było tak jaskrawe, że przez chwilę Janowi zdawało się, iż z całego świata – a także wnętrza jego własnej głowy – już na zawsze zniknie nawet najmniejsza drobina ciemności. Otoczyła go fala straszliwego gorąca, jakby wylano mu na głowę wiadro płonącej benzyny. Jego paznokcie, nieosłonięte posrebrzonymi płytami, były rozpalone niemal do czerwoności. Stojący obok Jima Vinnie nawet nie miał czasu krzyknąć. Jego włosy zapaliły się, a ciało gwałtownie skurczyło, gdy wyparował zawarty w nim płyn. Po chwili Vinnie zwalił się na podłogę z klekotem suchych kości. Ale to Robert H. Vane otrzymał główne uderzenie. Odbity od czternastu dagerotypów błysk zniszczył jego soczewkowate oko, usmażył twarz i zapalił zakrywający mu plecy czarny materiał. Vane rzucił się do tyłu, wściekle machając rękami, jego trzy nogi płonęły jasnym ogniem. Cieniste ja kłębiące się za jego plecami odskoczyły na podest schodów.

– Jestem… jestem… pięknem! – ryczał. Uniósł ponownie rękę flesz i przytrzymał ją drugą, aby nie dygotała.

– Uwaga! – wrzasnął Jim i w tym momencie Vane znów błysnął, jeszcze bardziej oślepiająco niż za pierwszym razem. Sue-Marie krzyknęła, kiedy gorąco oparzyło jej palce, a Freddy zaklął. Trzymali jednak mocno płyty i większość światła odbiła się od nich.

Robert H. Vane eksplodował z cichym sykiem, jakby uszło z niego powietrze. W całym pomieszczeniu rozprysnęły się kawałki płonącego materiału i drewna, a szczątki Vane’a spadły na podłogę między trzema płonącymi nogami.

Jim wypuścił dagerotypy z rąk i zaczął dmuchać na palce. Płyty nie osłoniły go całkowicie, więc doły nogawek spodni miał spalone, a z butów leciał dym.

Popatrzył na to, co pozostało z Roberta H. Vane’a, a potem przeniósł wzrok na swoich uczniów. Po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co powiedzieć.

Od strony drzwi doleciał szelest. Zebrały się tam gęstym tłumem srebrnoczarne postacie – ciemne ja zwykłych mężczyzn i kobiet. Pod sufitem migotały nitki elektryczności statycznej, a w powietrzu unosił się odór ozonu, jakby za chwilą miała wybuchnąć burza.

– Niech mnie cholera… – jęknął Freddy. – Jak się stąd wydostaniemy?