172241.fb2 Czarna loteria - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Czarna loteria - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

– Moim zdaniem udało nam się udowodnić, że można zamordować człowieka na bloku operacyjnym – orzekł.

Siedzieli przy stole, popijając gorące mleko.

– A właśnie że nie. Jedyne, co po dzisiejszej wyprawie wiemy na sto procent, to że stary poczciwina Avery ma chorego psa. Ależ on się mnie przestraszył!

– Chyba nawzajem napędziliście sobie stracha. Słuchaj, a ty wiesz na pewno, że on ma psa? – zapytał podejrzliwie.

– Przecież by mnie nie okłamał! Poza tym widziałam zdjęcie na jego biurku.

– Trzyma tam zdjęcie psa?

– Nie, żony, a ona ma tego psa na rękach. Szkoda mi tego Avery'ego, bo prześladuje go straszny pech. Nie dość, że jego żona jest sparaliżowana po wylewie, to jeszcze teraz musi sam uśpić psa. Obawiam się, że nie będzie mógł tego zrobić. Niektórzy ludzie nie są w stanie skrzywdzić nawet muchy.

– Za to inni bez mrugnięcia oka poderżną człowiekowi gardło – skwitował.

– Nadal uważasz, że ktoś zabił Ellen? – zapytała niepewnie. Ponieważ długo nie odpowiadał, przeraziła się, że straciła jedynego sprzymierzeńca.

– Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Póki co kieruję się instynktem. A sąd potrzebuje niepodważalnych faktów. I tylko o nich będzie chciał rozmawiać.

– Podobnie jak sąd koleżeński.

– Posiedzenie jest we wtorek?

– Tak. A ja nie mam pojęcia, co im powiedzieć.

– A nie możesz ich poprosić, żeby poczekali jeszcze parę dni? Odwołałbym jutro spotkania i może wspólnymi silami zdobylibyśmy jakieś dowody.

– Już prosiłam o przesunięcie terminu. Nie zgodzili się. Poza tym obawiam się, że nie ma żadnych dowodów. Są za to dwa morderstwa, które w żaden sposób nie łączą się ze śmiercią Ellen.

– A jeśli policja idzie fałszywym tropem? Charlie Decker wcale nie musi być mordercą.

– Przecież mają jego odciski palców. Poza tym widziałam go w mieszkaniu Ann.

– Ale nie widziałaś, jak ją morduje.

– To prawda. Jeśli więc nie on, to kto?

– Dobre pytanie. Zastanówmy się. – Sięgnął po solniczkę i postawił ją na środku stołu. – Wiemy, że Henry Tanaka był bardzo zajęty. I nie mówię tu bynajmniej o pracy. Miał romans – mówiąc to postawił obok solniczki pieprzniczkę – z Ann Richter. – Dobrze, ale co miała z tym wspólnego Ellen?

– Oto pytanie za milion dolarów. – Wziął cukiernicę i dołączył do pozostałych przedmiotów. – Co miała z tym wspólnego Ellen?

– Trójkąt miłosny? – odgadła.

– Dlaczego nie? Kto powiedział, że facet ograniczył się do jednej kochanki? Mógł ich mieć dziesiątki. Z kolei każda z nich mogła mieć zazdrosnego męża lub partnera – spekulował.

– Trójkąt w trójkącie? Strasznie karkołomny układ. To, co opowiadasz, brzmi coraz bardziej nieprawdopodobnie. Zupełnie jakby lekarze i pielęgniarki nic innego nie robili, tylko się puszczali na prawo i lewo!

– Przecież to się zdarza. I to nie tylko w szpitalach.

– W kancelariach też?

– Nie powiedziałem przecież, że to robiłem. Ale wszyscy jesteśmy ludźmi.

Uśmiechnęła się.

– Muszę powiedzieć, że kiedy się poznaliśmy, nie wydałeś mi się szczególnie ludzki.

– Nie?

– Nie. Uznałam cię za zagrożenie. Za wroga. Jeszcze jednego cholernego prawnika.

– Czytaj: skończonego łajdaka.

– Bardzo się starałeś, żebym tak pomyślała.

– Wielkie dzięki.

– Ale już tak o tobie nie myślę – dodała szybko. – Zmieniłam zdanie po tym, jak… – Umilkła, gdy spotkały się ich spojrzenia.

– Jak się pocałowaliśmy – dokończył.

Ciepło oblało jej policzki. Gwałtownie wstała i zaniosła szklankę do zlewu.

– Wszystko się strasznie skomplikowało – westchnęła, czując na plecach jego spojrzenie.

– Dlaczego? Bo okazało się, że jednak jestem człowiekiem?

– Że oboje jesteśmy ludźmi – wyrzuciła z siebie. Nawet nie patrząc mu w oczy, wyczuwała wibracje, które między nimi przepływały. Były jak iskrzenie, które nie daje się zignorować, a przez to odbiera spokój.

Umyła dokładnie szklankę. Dwa razy. Potem spokojnie wróciła do stołu. Udawała, że nie dostrzega rozbawienia w oczach Davida.

– Też uważam, że bycie człowiekiem jest cholernie uciążliwe – ironizował. – Pomyśl tylko o tych wstrętnych popędach, którym ulegamy.

Cóż za eufemizm, pomyślała zgryźliwie, odnosząc się do swoich rozszalałych hormonów. Aby oderwać myśli od niebezpiecznych wątków, spojrzała na trójkąt ustawiony na stole. Czy możliwe, by podłożem brutalnych morderstw była namiętność i zazdrość?

– Masz rację – stwierdziła, dotykając solniczki.

– Nasza natura jest tak ułomna, że popycha nas do robienia przedziwnych rzeczy. Łącznie z zabijaniem.

Wyczuła jego nagłe ożywienie.

– Nie wierzę, że wcześniej na to nie wpadłem! – zawołał, klepiąc się otwartą dłonią w czoło.

– Na co?

– Że to nie trójkąt, ale czworokąt – wyjaśnił, energicznie dosuwając do cukiernicy swoją szklankę.

– Cóż za imponująca znajomość geometrii – zauważyła uprzejmie.

– A jeśli Tanaka naprawdę romansował z Ellen?

– To mamy trójkąt. Już to ustaliliśmy.

– Ale zapomnieliśmy o kimś bardzo ważnym!

– Pstryknął w pustą szklankę.

Przez chwilę Kate w milczeniu przyglądała się grupie przedmiotów.

– Mój Boże! – szepnęła. – Pani Tanaka…

– Właśnie!

– Ani razu nie pomyślałam o zdradzonej żonie.

– Pora naprawić ten błąd.

Japonka, która otworzyła drzwi kliniki, zaskakiwała dramatycznym makijażem: puder był o wiele za jasny dla jej karnacji, natomiast szminka porażała jaskrawą czerwienią. Wyglądała jak emerytowana gejsza.

– Jesteście z policji? – zapytała na wstępie.

– Nie. Ale chcielibyśmy zadać pani kilka pytań – odparł David.

– Nie rozmawiam z dziennikarzami. – Niedoszła rozmówczyni zaczęła zamykać drzwi.

– Proszę zaczekać! Nie jesteśmy dziennikarzami. Ja jestem prawnikiem. David Ranson. A to jest doktor Kate Chesne.

– Więc czego ode mnie chcecie?

– Zbieramy informacje dotyczące morderstwa, które ma ścisły związek ze śmiercią pani męża.

W oczach kobiety pojawiło się zainteresowanie.

– Mówicie o pielęgniarce? Richter, czy jak jej tam?

– Tak.

– Co o niej wiecie?

– Mamy sporo informacji, którymi chętnie się z panią podzielimy, o ile zechce pani wpuścić nas do środka.

Kobieta zawahała się, rozdarta między ciekawością a obawą. Zwyciężyła ta pierwsza.

– Proszę. – Otworzyła szerzej drzwi.

Jak na Japonkę była bardzo wysoka, wyższa nawet od Kate. Ubrana w prostą niebieską sukienkę, szpilki i srebrne kolczyki prezentowała się bardzo elegancko. Jej kruczoczarne włosy wyglądałyby nienaturalnie, gdyby nie delikatne pasmo siwizny na skroni. Mari Tanaka mimo dojrzałego wieku wciąż była wybitnie urodziwa.

– Przepraszam za bałagan – mówiła, prowadząc ich do sterylnie czystej poczekalni. – Powoli ogarniamy chaos, ale nie jest łatwo. A tu pacjentki czekają, piętrzą się rachunki. Wszystko to było dotąd na głowie Henry'ego. Więc teraz, kiedy go zabrakło… – Ze znużeniem opadła na sofę. – Domyślam się, że wiecie, co go łączyło z tą kobietą?

– My tak. A pani? – zapytał David.

– Ja też o niej wiedziałam. To znaczy nie znałam jej nazwiska, ale domyślałam się, że Henry kogoś ma. One też o wszystkim wiedziały. – Skinęła głową w stronę recepcjonistki widocznej za przeszkloną ścianą. – I wszyscy w szpitalu. Tylko ja żyłam w błogiej nieświadomości. Jak ta przysłowiowa głupia żona, która o wszystkim dowiaduje się ostatnia. Ale do rzeczy. – Uniosła głowę. – Co wiecie o Richter?

– Pracowałam z nią – rzekła cicho Kate.

– Tak? I jaka była? Pewnie ładna?

– Cóż… Ann rzeczywiście była bardzo atrakcyjna – przyznała Kate, starannie dobierając słowa.

– A chociaż inteligentna?

– Tak. Była świetną pielęgniarką.

– Jak ja. – Pani Tanaka zagryzła wargi i odwróciła wzrok. – Słyszałam, że miała jasne włosy. Henry lubił blondynki. Co za ironia losu, prawda? Podobało mu się akurat to, co dla mnie jest nieosiągalne. – Naraz spojrzała wrogo na Davida. – A panu pewnie podobają się Azjatki? – rzuciła oskarżycielsko.

– Podobają mi się wszystkie piękne kobiety, bez względu na rasę. Nikogo nie dyskryminuję – wybrnął.

– A Henry dyskryminował – szepnęła, łykając łzy, które niespodziewanie błysnęły w jej oczach.

– Czy w jego życiu były inne kobiety? Poza panią i Ann? – zapytała Kate łagodnie.

– Myślę, że tak. – Wzruszyła ramionami. – W końcu był prawdziwym mężczyzną – dodała z sarkazmem.

– Czy słyszała pani o Ellen O'Brien?

– Ją też… łączyło coś z moim mężem?

– Tego niestety nie wiemy. Mieliśmy nadzieję, że dowiemy się czegoś od pani.

– Przykro mi. – Potrząsnęła głową. – Henry nie wymieniał żadnych nazwisk. A ja o nic nie pytałam.

– Ale dlaczego? – Kate ściągnęła brwi.

– Żeby nie zmuszać go do kłamstwa.

– Czy prowadzący śledztwo poinformowali panią, że wytypowali podejrzanego? – zapytał David.

– Chodzi wam o Charlesa Deckera? Wczoraj pokazali mi jego zdjęcie.

– Rozpoznała go pani?

– Ja go w życiu nie widziałam, panie Ransom. Nawet nie miałam pojęcia, jak się nazywa. Wiedziałam tylko, że pięć lat temu jakiś szaleniec zaatakował mojego męża, a ci durnie z policji zamknęli go i następnego dnia wypuścili.

– Stało się tak dlatego, że pani mąż nie chciał złożyć zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa – wyjaśnił David.

– Co takiego?

– Nie chciał rozdmuchiwać tej sprawy.

– Nigdy mi o tym nie mówił.

– A co pani powiedział?

– Jak zwykle parę zdawkowych zdań. O wielu sprawach w ogóle nie rozmawialiśmy. Dzięki temu nasze małżeństwo przetrwało tyle lat. Henry nie wnikał, na co wydaję pieniądze, ja nie pytałam go o kochanki.

– Więc nie może pani nic nam powiedzieć na temat Deckera?

– Niestety. Ale zawołam Peggy, naszą recepcjonistkę. Była tu, kiedy rzucił się na Henry'ego.

Peggy była jeszcze jedną atrakcyjną blondynką przed czterdziestką. Poproszona o zajęcie miejsca, oznajmiła, że woli stać. Najwyraźniej nie chciała siadać zbyt blisko swej chlebodawczyni.

– Czy pamiętam Charlesa Deckera? – powtórzyła.

– Do końca życia go nie zapomnę. Sprzątałam gabinet, kiedy usłyszałam w poczekalni krzyki. Pobiegłam tam i zobaczyłam, że ten szaleniec dusi Henry'ego, to znaczy pana doktora. Okropnie przy tym na niego wrzeszczał.

– Ubliżał mu?

– Nie. Ciągle powtarzał: „Mów, co żeście jej zrobili".

– Jest pani pewna?

– W stu procentach.

– Czy wie pani, o kogo mu chodziło? O którąś z pacjentek?

– Tak. Doktor bardzo się przejął tym nieszczęściem. To była naprawdę mila dziewczyna, ale zmarła przy porodzie. Najpierw ona, a zaraz potem dziecko.

– Pamięta pani, jak się nazywała?

– Jenny… Jenny… Zaraz sobie przypomnę. No, jak jej tam było? Brook! Tak, na pewno! Jennifer Brook.

– Jak pani zareagowała, widząc, że Decker zaatakował doktora?

– Jak to co? Odciągnęłam go. Opierał się, ale sobie poradziłam. Kobiety wcale nie są takie słabe, wie pan?

– Tak, zdaję sobie z tego sprawę – przyznał David.

– On zaraz potem jakby zasłabł.

– Kto? Doktor Tanaka?

– Nie, ten napastnik. Skulił się w kącie obok stolika i zaczął płakać. Jak przyjechała policja, w ogóle nie stawiał oporu. Słyszałam, że parę dni później próbował się zabić. – Umilkła i przez chwilę wpatrywała się w dywan, jakby szukała śladów tamtych zdarzeń. – Dziwne, ale pamiętam, że było mi go żal. Płakał jak dziecko. Henry chyba też mu współczuł…

– Mam jeszcze jedno pytanie – odezwała się Kate. – Jak długo przechowujecie dokumentację medyczną zmarłych pacjentów?

– Pięć lat. A jeśli był to zgon w czasie porodu, nawet dłużej. Na wypadek, gdyby rodzina chciała złożyć pozew w sądzie.

– Więc nadal macie kartę Jennifer Brook?

– Na pewno. Zaraz poszukam. – Peggy wróciła do recepcji i otworzyła szafkę. Dwukrotnie przeszukała szufladę z kartami pacjentów, których nazwiska zaczynają się na B. Potem sprawdziła jeszcze te na J. W końcu zdenerwowana zasunęła szufladę. – Nic z tego nie rozumiem. Powinna tu być.

– A nie ma? – Kate i David wymienili spojrzenia. – Nie! Ja naprawdę pilnuję porządku w dokumentacji. Nie jestem bałaganiarą – zarzekała się.

– Jak mamy to rozumieć? – wtrącił David. – Czy sugeruje pani, że ktoś tę kartę stąd zabrał?

– Tylko on mógł to zrobić. Ale zupełnie nie rozumiem, po co? – Peggy nie posiadała się ze zdumienia. – Przecież jeszcze nie minęło pięć lat.

– On, to znaczy kto? – dociekał David. Spojrzała na niego jak na opóźnionego w rozwoju.

– Jak to kto? Doktor Tanaka!

– Jennifer Brook – powtórzyła beznamiętnie rejestratorka w szpitalu i szybko wpisała nazwisko do komputera. – Pisane przez „e" na końcu czy bez?

– Nie wiem – odparła Kate.

– Data urodzenia?

– Nie znamy. – Oboje z Davidem spojrzeli po sobie bezradnie.

Rejestratorka łypnęła na nich zza okularów w rogowej oprawie.

– Numeru karty też pewnie państwo nie znają? Pokręcili głowami.

– Tego się obawiałam. – Kobieta pochyliła się nad klawiaturą i wystukała komendę. Po chwili na ekranie pojawiły się dwa nazwiska. – Czy to któraś z tych osób?

– Niestety nie. – Kate zerknęła na daty urodzenia i rozczarowana stwierdziła, że pierwsza Jennifer ma lat pięćdziesiąt siedem, a druga piętnaście.

– Szkoda. – Rejestratorka westchnęła i usunęła nazwiska z ekranu. – Wolno spytać, pani doktor, do czego są pani potrzebne te informacje? – zapytała z irytującym spokojem.

– Do pracy badawczej – odparła Kate bez wahania. – Doktor Jones i ja…

– Doktor Jones? – Kobieta spojrzała uważnie na Davida. – Nie przypominam sobie, żeby pracował u nas lekarz o takim nazwisku.

– Pan doktor pracuje na uniwersytecie…

– Stanowym Arizony – dokończył szybko David.

– Sekretariat doktora Avery'ego wyraził zgodę na udostępnienie danych – brnęła. – Prowadzimy badania nad śmiertelnością wśród rodzących…

– Śmiertelnością? To ta osoba nie żyje? – rzuciła surowo rejestratorka.

– Tak.

– Nic dziwnego, że nie mogę jej znaleźć! – Prychnęła urażona. – Zgony trzymamy gdzie indziej. – Sądząc z jej tonu, miejsce przechowywania „zgonów" znajdowało się na Marsie albo i dalej. – Proszę chwilę zaczekać. Uprzedzam, że to potrwa. – Nie kryjąc niechęci, wstała od komputera i żółwim krokiem poczłapała na zaplecze.

– Dlaczego mam wrażenie, że więcej jej nie zobaczymy? – szepnął David.

Kate osunęła się na kontuar.

– Ciesz się, że cię nie wylegitymowała! Wiesz, jakie miałabym wtedy kłopoty? Przecież dokumentacja medyczna to dane poufne! Nie wolno ich pokazywać nieprzyjacielowi!

– Mówisz o mnie?

– A o kim? To ty jesteś prawnikiem, prawda?

– Co ty opowiadasz? Jestem poczciwy doktor Jones z Arizony! – Rozejrzał się dookoła, a widząc przy jednym ze stolików ziewającego lekarza, obok którego leniwie sunęła pielęgniarka z wózkiem, zauważył z przekąsem: – Ależ tu ruch! O której zaczynają się tańce?

Kate nie zdążyła odpowiedzieć, bo usłyszeli za sobą odgłos kroków. Wbrew obawom Davida rejestratorka wróciła, ale z pustymi rękami.

– Niestety, karty nie ma – oznajmiła.

– Jak to? – Kate nie wierzyła własnym uszom.

– Powinna być w archiwum. Ale jej nie ma.

– Szpital ją komuś wydał? – dociekał David.

– My nie wydajemy oryginałów, panie doktorze – zganiła go. – Przecież ludzie zaraz by je zgubili.

– Oczywiście, rozumiem – zreflektował się. Rejestratorka usiadła przy komputerze i nacisnęła kilka klawiszy.

– Proszę bardzo, mam ją w bazie danych, więc powinna być na swoim miejscu. A ponieważ jej nie ma, pewnie została zgubiona albo gdzieś przełożona. I jak znam życie, już się nie odnajdzie – oznajmiła.

– Chwileczkę, co to za adnotacja? – zainteresował się David, zerkając jej przez ramię.

– Prośba o wydanie kopii. – Ustawiła kursor i wcisnęła enter. Na ekranie pojawiły się dane osoby, która wystąpiła z taką prośbą. – Joseph Kahanu, adwokat, Alakea Street. Data wystawienia kopii: marzec bieżącego roku.

– Zaledwie dwa miesiące temu.

– Zgadza się, panie doktorze.

– Adwokat. Dlaczego nagle zainteresował się zgonem, który miał miejsce pięć lat temu?

– Też bym chciała wiedzieć – odparła sucho rejestratorka.

Farba złaziła płatami ze ścian, na schodach leżał zadeptany dywan. Na drzwiach wisiała tabliczka:

„Joseph Kahanu, adwokat. Specjalizacja: Rozwody, prawa rodzicielskie, testamenty, wypadki, ubezpieczenia, jazda pod wpływem alkoholu, obrażenia cielesne".

– Świetny adres – mruknął David. – Pewnie ma tu więcej szczurów niż klientów – orzekł i zapukał.

Drzwi otworzył potężny Hawajczyk w przyciasnym garniturze.

– Pan jest David Ransom? – rzucił opryskliwie.

– Tak. A to doktor Kate Chesne. Mężczyzna chwilę jej się przyglądał.

– Wejdźcie. – Odsunął się i wpuściwszy ich do środka, wskazał im dwa chybotliwe krzesła.

Kate rozejrzała się dyskretnie po nędznie urządzonym dusznym biurze. Było tak małe, że ledwie mieściło się w nim biurko. Widać było, że adwokat z trudem wiąże koniec z końcem.

– Jeszcze nie zawiadomiłem policji – oznajmił, siadając na starym obrotowym krześle.

– Dlaczego, jeśli wolno spytać?

– Nie wiem, jak pan, ale ja nie mam zwyczaju donosić na swoich klientów – odparł z godnością.

– Ale ma pan świadomość, że Decker jest poszukiwany pod zarzutem popełnienia podwójnego morderstwa?

Energicznie pokręcił głową.

– To jakieś nieporozumienie.

– Tak to panu przedstawił Decker?

– Nie, bo z nim nie rozmawiałem. Od paru dni nie mogę się z nim skontaktować.

– Może pora, żeby go przyprowadziła policja.

– Słuchaj, kolego! Obaj wiemy, że nie gramy w tej samej lidze – warknął. – Słyszałem o twojej wypasionej kancelarii przy Bishop Street i mogę się domyślić, że masz tam na usługach armię współpracowników. Ty spędzasz weekendy na polu golfowym w towarzystwie sędziów i innych ważniaków, a ja? – Zatoczył ręką krąg i roześmiał się ponuro. – Mogę policzyć moich klientów na palcach jednej ręki. W dodatku większość z nich zapomina mi zapłacić. Ale są moimi klientami, więc nie będę przeciwko nim występował.

– Dwie osoby zostały zamordowane – przypomniał mu David.

– Nie ma dowodów, że zrobił to mój klient.

– Policja jest przeciwnego zdania. Uważają, że Charlie Decker jest bardzo niebezpieczny. I w dodatku chory. To człowiek, który potrzebuje pomocy.

– Tak teraz nazywacie więzienie? Miejsce, gdzie wyciągną do ciebie pomocną dłoń? – Zdegustowany otarł chustką spocone czoło. – Ha, zdaje się, że nie mam wyboru. Za chwilę i tak przyjdzie tu policja. – Sięgnął do szuflady, wyjął z niej papierową teczkę i rzucił na zniszczone biurko. – Macie tu to, czego szukacie. Zresztą nie wy jedni – burknął.

– Jak to? Ktoś już się zwracał do pana w tej sprawie? – zaniepokoił się David.

– Owszem, o ile można tak nazwać włamanie.

– Włamali się panu do biura! Kiedy?!

– W zeszłym tygodniu. Nic nie zginęło, ale wybebeszyli mi wszystkie szafki. Jak dzisiaj do mnie zadzwoniliście, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie chodziło im o te dokumenty.

– Jak to się stało, że ich nie znaleźli?

– Akurat wtedy zabrałem je do domu.

– Czy to jedyna kopia?

– Nie. Na wszelki wypadek zrobiłem jeszcze kilka.

– Mogę zobaczyć? – poprosiła Kate.

David się zawahał, ale w końcu podał jej kopertę.

– Proszę, to ty jesteś lekarzem.

Spojrzała na napis: Jennifer Brook. Zaczęła uważnie czytać.

Pierwsze strony wypełniały rutynowe zapiski z izby przyjęć. Wynikało z nich, że dwudziestoośmioletnia zdrowa kobieta w trzydziestym szóstym tygodniu ciąży zgłosiła się do szpitala we wczesnej fazie porodu i została zbadana przez doktora Tanakę. Wyniki badań krwi matki oraz praca serca płodu były w normie.

Kate przeszła do opisu samego porodu, który początkowo przebiegał normalnie, lecz nagle wszystko zaczęło się komplikować. Z tragicznym skutkiem. Staranne pismo pielęgniarki przy każdym kolejnym wpisie stawało się coraz bardziej chaotyczne, aż przeszło w trudne do odczytania bazgroły. Śmierć młodej matki została opisana w suchym, klinicznym żargonie: „nagłe pogorszenie się stanu pacjentki, ogólna zapaść, brak reakcji na valium, prośba o pomoc przy reanimacji, nieregularny oddech, zatrzymanie oddechu… masaż serca, puls płodu słyszalny, ale słabnie, brak pulsu u rodzącej, doktor Vaughn z nagłych wypadków wezwany do cesarskiego cięcia. Noworodek płci żeńskiej, żywy".

W tym miejscu zapiski stały się zupełnie nieczytelne. I wreszcie ostatni lapidarny wpis:

„Reanimacja wstrzymana. Zgon o 1:30 w nocy".

– Zmarła z powodu wylewu krwi do mózgu – rzucił Kahanu. – Taka młoda kobieta…

– A dziecko?

– To była dziewczynka. Przeżyła matkę o godzinę.

– Kate – powiedział David półgłosem. – Spójrz, kto przyjmował poród.

U dołu strony widniały trzy nazwiska:

Henry Tanaka, doktor nauk medycznych Ann Richter, dyplomowana pielęgniarka Ellen O'Brien, dyplomowana pielęgniarka.

Kate czytała je i czuła, jak kostnieją jej ręce.

– Brakuje tu czwartego nazwiska – zauważyła. – Wcześniej była wzmianka o tym, że cesarskie cięcie wykonał doktor Vaughn. Powinniśmy z nim porozmawiać. Może powie nam coś istotnego…

– Na pewno nie powie, nawet gdyby chciał – wtrącił Kahanu. – Krótko po tamtym zdarzeniu miał wypadek. Czołowe zderzenie.

– Zginął?

– Tak jak pozostała trójka – podsumował. – Teraz już wszyscy nie żyją.

Kate wypuściła z rąk teczkę. W tych papierach czaiło się szatańskie zło. Nie chciała ich dotykać.

– Cztery tygodnie temu przyszedł do mnie Charlie Decker – mówił tymczasem Kahanu. – Nie mam pojęcia, dlaczego wybrał właśnie mnie. Może ze względów finansowych, a może zupełnie przez przypadek. Prosił o poradę prawną, bo zastanawiał się, czy nie oskarżyć szpitala o błędy lekarskie.

– W tym konkretnym przypadku? – zdziwił się David. – Przecież ta kobieta zmarła pięć lat temu, a on nawet nie był z nią spokrewniony. Wie pan tak jak ja, że każdy sąd odrzuciłby jego pozew.

– On mi zapłacił, panie Ransom. Gotówką – odparł adwokat, akcentując ostatnie słowo. – Spełniłem więc jego prośbę. Załatwiłem mu kopię dokumentacji i skontaktowałem się z lekarzem i dwiema pielęgniarkami, którzy zajmowali się Jenny Brook. Wysłałem do nich listy, na które nie odpowiedzieli.

– Nie zdążyli – stwierdził sucho David. – Decker za szybko ich dopadł.

– Mój klient nikogo nie zabił – upierał się Kahanu. – Pan go przecież na oczy nie widział. A ja tak. I zaręczam panu, że nie jest agresywny.

– Gdyby pan wiedział, jak niepozornie wyglądają czasem zabójcy! Wiem, co mówię, bo spotykam się z nimi w sądzie.

– A ja ich bronię! Podejmuję się obrony kanalii, z którymi nikt nie chce mieć do czynienia. Bez problemu rozpoznaję zabójców. Po oczach. A konkretnie po tym, że w ich wyrazie czegoś brak. Może duszy, nie wiem. Jeszcze raz panu powtarzam, że Decker taki nie jest.

– Niech pan nam o nim opowie – poprosiła Kate.

– Co ja mogę o nim powiedzieć? Jest taki… przeciętny. Ani niski, ani wysoki. Do tego strasznie chudy, sama skóra i kości, jakby nie dojadał. Wygląda na faceta, który przegrał życie. Aż żal na niego patrzeć. Siedział tu, gdzie teraz pani. Mówił, że nie ma za dużo pieniędzy. Ale wyciągnął portfel i zapłacił. Odliczał te dwudziestodolarówki z takim namaszczeniem, że widać było, że to wszystko, co ma. – Smutno pokręcił głową. – Pojęcia nie mam, na co mu to potrzebne. Kobieta nie żyje. Dziecko też. Przecież grzebiąc się w przeszłości, nie przywróci im życia.

– Wie pan, gdzie go znaleźć? – zapytał David.

– Zostawiam mu wiadomości w skrytce pocztowej. Ale od trzech dni nie odbiera listów.

– Ma pan jego adres albo numer telefonu?

– Nie. Słuchajcie, ja naprawdę nie mam pojęcia, gdzie on jest. Niech go sobie szuka policja. W końcu za to im płacą. – Odepchnął się od biurka i wstał. – Powiedziałem wam wszystko, co wiem. O resztę spytajcie Deckera.

– Który nagle przepadł jak kamień w wodę – zauważył cierpko David.

– Albo już nie żyje – burknął Kahanu.