172241.fb2
– Davy, przestań mi wiercić dziurę w brzuchu! Ile razy mam ci powtarzać, że wznowienie śledztwa nie wchodzi w grę?
Pokie Ah Ching sunął przez zatłoczony posterunek, wychlapując kawę z plastikowego kubka. Niewzruszony i majestatyczny niczym fregata prująca wzburzone fale, mijał kolejno: sierżanta wykłócającego się z kimś przez telefon, asystentki biegające tam i z powrotem z segregatorami, śmierdzącego pijaka ubliżającego dwóm wyraźnie zmęczonym policjantom.
– Czy ty nie rozumiesz, że to było ostrzeżenie?
– Nawet jeśli, to pewnie zostawił je Decker.
– Sąsiadka Kate podlewała kwiatki we wtorek i wszystko było w porządku. Więc to się musiało stać później, kiedy Decker już nie żył.
– Może jakieś małolaty zrobiły jej głupi dowcip.
– Naprawdę uważasz, że jakiś małolat pisałby: „Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy"?
– Słuchaj, Davy. Ty rozumiesz dzisiejsze dzieciaki? Bo ja nie! Ze swoimi nie mogę się dogadać, a co dopiero z jakąś patologią, którą chowa ulica. – Pokie wszedł do pokoju i ciężko opadł na fotel. – Stary, wybacz, ale ja naprawdę nie wiem, w co najpierw ręce włożyć.
David oparł się o biurko.
– Wczoraj mówiłem ci, że ktoś nas śledził. Stwierdziłeś, że sobie to wymyśliłem.
– Nadal tak uważam.
– Potem okazało się, że Decker nie żyje. Naprawdę uważasz, że to był nieszczęśliwy wypadek?
– Coś mi tu pachnie teorią spiskową.
– Pogratulować węchu!
– Okej! – westchnął. – Masz minutę, żeby przedstawić mi swoją teorię. Czas start. Uprzedzam, że za sześćdziesiąt sekund wywalę cię za drzwi.
David gwałtownie przysunął sobie krzesło.
– Dobra. Mamy cztery trupy. Tanaka, Richter, Decker. I Ellen O'Brien…
– O, przepraszam. Zgony podczas operacji to nie moja działka.
– Ale morderstwa tak! Pokie, w tej grze jest jeden cholernie sprytny rozgrywający. W ciągu dwóch tygodni udało mu się wyeliminować cztery osoby. To ktoś cholernie inteligentny, nierzucający się w oczy i posiadający wykształcenie medyczne. I śmiertelnie wystraszony, a przez to nieobliczalny.
– I niby czego tak się boi?
– Nie czego, tylko kogo? Kate Chesne, Może Kate zadaje za dużo pytań. Może wie o czymś, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Jedno jest pewne. Musiała zrobić coś, co bardzo zdenerwowało mordercę.
– Mówisz, niewidzialny gracz? Domyślam się, że masz dla mnie listę podejrzanych.
– Otwiera ją szef anestezjologów. Sprawdziliście już tę historię z jego żoną?
– Tak. Zmarła we wtorek w nocy. Śmierć z przyczyn naturalnych.
– Jasne. Kopnęła w kalendarz równą dobę po tym, jak jej stary wyniósł ze szpitala leki, za pomocą których można zabić człowieka.
– Przypadek.
– Słuchaj, facet mieszka sam. Nikt tak naprawdę nie wie, co robi po godzinach.
– Weź ty mnie nie rozśmieszaj! – prychnął Pokie.
– Już widzę tego starego capa, jak lata ze skalpelem. Geriatryczny Kuba Rozpruwacz! – szydził. – Niby dlaczego miałby podrzynać gardła kolegom z pracy?
– zapytał, poważniejąc.
– Nie wiem – przyznał David. – Ale to musi mieć jakiś związek z przypadkiem Jenny Brook.
Odkąd ujrzał tę kobietę na zdjęciu, nie mógł o niej zapomnieć. Bez przerwy myślał o tym, jak umarła, przypominał sobie fragmenty dokumentacji medycznej, w której opisano jej zgon. „Gwałtowne pogorszenie się stanu pacjentki. Noworodek płci żeńskiej, żywy".
Matka i dziecko, dwa żywe płomyki zdmuchnięte za jednym zamachem w sali operacyjnej. Dlaczego po pięciu latach tamta śmierć zagraża Kate?
– Panie poruczniku? – Sierżant Brophy, wycierając załzawione oczy, położył na biurku Pokiego plik dokumentów. – Przyszedł wreszcie ten raport, na który pan czeka.
– Dzięki, sierżancie. Sam widzisz, Davy. Wybacz, ale muszę brać się do roboty.
– Wznowisz śledztwo?
– Zastanowię się nad tym.
– A co z Averym? Na twoim miejscu…
– Powiedziałem, że się zastanowię! – przerwał mu grubiańsko i otworzył raport.
David zrozumiał, że równie dobrze mógłby walić głową w mur. Zacisnął więc zęby i bez słowa wstał.
– Czekaj, Davy!
– Co znowu? – Zdziwił go nienaturalnie ostry ton kolegi.
– Gdzie jest ta twoja Kate?
– U mojej matki. A co?
– Znaczy się, jest bezpieczna?
– Jeśli towarzystwo mojej matki można uznać za bezpieczne, to owszem – stwierdził z przekąsem.
Pokie machnął w jego stronę raportem.
– M.J. przysłała wyniki sekcji. Decker nie utonął.
– Co?! – David w ułamku sekundy znalazł się przy biurku i wyrwał mu papiery.
„Zdjęcie rentgenowskie wykazało uszkodzenie czaszki, do którego doszło na skutek silnego ciosu zadanego twardym narzędziem. Przyczyna śmierci: krwiak zewnątrzoponowy mózgu".
Pokie ze znużeniem osunął się w fotelu i wypluł z siebie wyjątkowo ordynarne przekleństwo.
– Ktoś wrzucił do wody trupa.
– Zemsta? – zamyśliła się Jinx, odgryzając kawałek ciastka. – Moim zdaniem to całkiem racjonalny motyw zabójstwa. Oczywiście zakładając, że odebranie komuś życia nie jest z zasady aktem irracjonalnym.
Razem z Kate siedziały na tylnej werandzie z widokiem na cmentarz. Popołudnie było bezwietrzne. Chmury wisiały nieruchomo jak żaglówki w czasie flauty, na drzewach nie drgnął nawet jeden listek, a powietrze nad doliną było ciężkie i gęste.
– Będzie padać! – zawyrokowała Gracie.
– Charlie Decker był poetą. Bardzo kochał dzieci. – Kate wróciła do przerwanej opowieści. – Co więcej, dzieci też do niego lgnęły. Nie uważa pani, że gdyby był uosobieniem zła, one by to wyczuły?
– Nonsens. Dzieci są tak samo durne jak my wszyscy. A fakt, że Decker pisał romantyczne wiersze, jeszcze o niczym nie świadczy. Przez pięć lat rozdrapywał swoje rany i opłakiwał śmierć ukochanej. Moim zdaniem to wystarczająco długo, by obsesja przerodziła się w chorobliwą żądzę odwetu.
– Wszyscy, którzy go znali, zgodnie twierdzą, że nie był agresywny.
– Każdy nosi w sobie agresję. Ujawnia ją zwłaszcza wtedy, gdy musi bronić tych, których kocha. Miłość i nienawiść od zawsze idą w parze.
– Smutne, co pani mówi o ludzkiej naturze.
– Ale prawdziwe. Mój mąż był sędzią, syn prokuratorem. Nasłuchałam się w życiu takich historii, które raz na zawsze pozbawiły mnie złudzeń. Niech mi pani wierzy, rzeczywistość często bywa gorsza od naszych najbardziej mrocznych wizji.
– Dlaczego David zrezygnował z pracy w prokuraturze? – zapytała Kate, błądząc wzrokiem po zielonym zboczu usianym brązowymi tablicami, które wyglądały jak ślady stóp odciśnięte na trawie.
– Nie mówił pani?
– Wspominał coś o niskich zarobkach. Zdziwiłam się, bo mam wrażenie, że pieniądze nie są dla niego najistotniejsze.
– W ogóle go nie obchodzą – wtrąciła Gracie.
– Więc dlaczego odszedł?
Jinx rzuciła jej jedno ze swych bystrych spojrzeń.
– Muszę przyznać, Kate, że jest pani dla mnie zagadką. Po pierwsze dlatego, że David nigdy dotąd nie przedstawił mi żadnej swojej znajomej. A kiedy usłyszałam, że jest pani lekarką… – Pokręciła głową.
– David nie lubi lekarzy – wyjaśniła Gracie.
– „Nie lubi" to trochę zbyt słabe określenie, moja droga – pouczyła ją Jinx.
– Prawda – przyznała Gracie po zastanowieniu. – On ich z całego serca nienawidzi.
Jinx bez słowa sięgnęła po laskę i wstała.
– Chodźmy – zwróciła się do Kate. – Myślę, że powinna pani coś zobaczyć.
Przez postrzępioną szczelinę w żywopłocie dostały się na cmentarz i w powolnym uroczystym tempie doszły do cienistego zakątka pod wielkim drzewem. Tam zatrzymały się i przez chwilę w skupieniu spoglądały na leżącą u ich stóp wiązankę więdnących kwiatów.
Noah Ransom Żył lat siedem
– To mój wnuk.
– Dla Davida to musiało być straszne – szepnęła Kate.
– Nie tylko dla niego. Dla nas wszystkich. Ale on do tej pory się nie pozbierał. – Jinx odsunęła końcem laski listek. – Chciałabym opowiedzieć pani o moim synu. Zacznę od tego, że w jednym przypomina ojca: nie szafuje uczuciami. Jak biedak, który dziesięć razy obejrzy monetę, zanim ją wyda, tak on oszczędza emocje. Ale jeśli już kogoś pokocha, to na całe życie. Właśnie dlatego tak ciężko przeżył śmierć Noaha. Ten chłopiec był jego największym szczęściem, najcenniejszym skarbem. Do dziś nie pogodził się z jego odejściem. Może dlatego traktuje panią tak nieufnie. Czy powiedział pani, dlaczego Noah zmarł?
– Mówił, że na zapalenie opon mózgowych.
– Właśnie. Bakteryjne zapalenie opon mózgowych. Choroba całkowicie uleczalna, prawda?
– Owszem, jeśli zostanie zdiagnozowana we wczesnym stadium.
– Jeśli. To słowo do dziś prześladuje mojego syna. – Ze smutkiem spojrzała na więdnące kwiaty. – Kiedy Noah zachorował, David był akurat w Chicago na jakiejś konferencji. Początkowo Linda nie przejęła się kiepskim samopoczuciem małego. Wiadomo, dzieciaki non stop chorują. Tyle że tym razem gorączka była bardzo wysoka i nie dała się niczym zbić. Potem Noah zaczął się skarżyć na straszny ból głowy. Jego lekarz był na urlopie, więc Linda poszła z nim do innego doktora z tej samej przychodni. Dwie godziny przesiedzieli w poczekalni. A pan doktor poświęcił chłopcu całe pięć minut i kazał im wracać do domu.
Kate popatrzyła na grób, z lękiem myśląc o tym, co za chwilę usłyszy.
– W nocy Linda dzwoniła do lekarza trzy razy. Widocznie czuła, że z dzieckiem dzieje się coś złego. Skończyło się na tym, że pan doktor ją zbeształ i nawyzywał od histeryczek. To zwykłe przeziębienie, a pani z tego robi śmiertelną chorobę, zżymał się. Kiedy w końcu zawiozła małego na ostry dyżur, majaczył. Podobno bez przerwy wołał tatę. Lekarze ze szpitala stawali na głowie, żeby go uratować, ale… – Bezradnie wzruszyła ramionami. – Obydwoje bardzo przeżyli jego śmierć. Linda nie umiała sobie poradzić z poczuciem winy, a David… po prostu się wycofał. Zamknął się w sobie i nikogo do siebie nie dopuszczał. Nie dziwię się, że Linda od niego odeszła.
Jinx na chwilę umilkła.
– Wkrótce okazało się, że lekarz, który zbagatelizował chorobę Noaha, jest alkoholikiem. W Kalifornii, gdzie przedtem pracował, stracił przez to prawo do zawodu. Kiedy David się o tym dowiedział, rozpoczął swoją prywatną wojnę. Ciągał faceta po sądach, aż go zniszczył. Ale w życiu nie ma nic za darmo, zwycięstwo też ma swoją cenę. David zapłacił za nie rozpadem małżeństwa i zrujnowanym życiem osobistym. Właśnie wtedy odszedł z prokuratury. Szybko się dorobił, niszcząc niedbałych lekarzy. Ale to nie pieniądze go motywują. Myślę, że już do końca życia podświadomie będzie krzyżował lekarza, przez którego stracił dziecko.
I dlatego nic z tego nie będzie, pomyślała Kate.
Zawsze będę dla niego wrogiem, którego trzeba zniszczyć. Wdeptać w ziemię.
Jinx wolno pokuśtykała w stronę domu, a ona została sama w cieniu wielkiego drzewa. Myślała o Noahu, który żył lat siedem. I o tym, jak potężną siłą może być miłość do dziecka, równie okrutną i obsesyjną, jak ta między kobietą a mężczyzną. Zastanawiała się, czy byłaby w stanie rywalizować ze wspomnieniami. Albo czy David przestałby widzieć w niej kogoś, kto jest winien śmierci jego syna?
Przez długie lata cierpliwie pielęgnował ból, aż przekształcił go w źródło niewyczerpanej energii, która pozwalała mu staczać wciąż tę samą bitwę. Charlie Decker również czerpał moc z cierpienia. Tylko dzięki niemu przetrwał pięć długich lat przymusowego pobytu w szpitalu psychiatrycznym.
Zmarszczyła czoło, gdyż nagle przypomniała sobie o leku, który znaleźli w pokoju Charliego. Haldol. Silny lek uspokajający i przeciwpsychotyczny. Czy Charlie rzeczywiście cierpiał na chorobę psychiczną?
Spojrzała w stronę domu. Weranda była pusta, Jinx i Gracie musiały wejść do środka. Powietrze było tak gęste, że niemal czuła na barkach jego ciężar. Nadciąga burza, pomyślała i spojrzała na zegarek. Jeśli wyjedzie teraz, może zdąży do szpitala stanowego, zanim lunie.
– Charlie Decker w ogóle nie powinien był się tu znaleźć. – Doktor Nemechek przystanął na środku trawnika i powiódł zatroskanym spojrzeniem po swym smutnym królestwie zmąconych umysłów. – Od początku im mówiłem, że nie jest psychopatą, ale sąd oparł swój wyrok na opinii jakiegoś eksperta od siedmiu boleści. No i skazali go na przymusowe leczenie. – Z naganą pokręcił głową. – Na tym polega problem z naszym wymiarem sprawiedliwości. Sądy patrzą w pierwszej kolejności na dowody. A nie na człowieka.
– A co pan widział, patrząc na Charliego?
– Widziałem kogoś zamkniętego w sobie. Cierpiącego na silną depresję. Czasem miewającego urojenia.
– To znaczy, że jednak miał problemy psychiczne.
– Owszem, ale nie takie, o jakie go oskarżano. – Nemechek odwrócił się w jej stronę, jakby chciał się upewnić, że zostanie dobrze zrozumiany. – Obłęd bywa groźny. Lecz zdarzają się przypadki, gdy należy potraktować go jak niegroźną przypadłość. Jako rodzaj specyficznej ochrony przed cierpieniem. I właśnie tak było z Charliem. Odniosłem wrażenie, że dla niego choroba była aktem samoobrony. Urojenia powstrzymywały go przed kolejną próbą samobójczą. Dlatego nigdy nie próbowałem ich wytłumić. Czułem, że pozbawiając go tych iluzji, wydałbym na niego wyrok śmierci.
– Policja uważa go za seryjnego mordercę.
– Bzdura!
– Skąd ta pewność, doktorze?
– Stąd, że Charlie był z natury łagodny i przyjaźnie nastawiony do wszystkiego, co żyje. Schodził z drogi, byle nie rozdeptać świerszcza.
– Może w przypadku ludzi nie miał takich skrupułów?
– Proszę wybaczyć, ale to niedorzeczne. Charlie nie miał powodu, żeby kogokolwiek zabijać.
– A Jenny? Czy nie próbował mścić się za jej śmierć?
– Ależ skąd! Jego urojenia nie miały nic wspólnego z Jenny. On się pogodził z jej śmiercią.
– Więc czego dotyczyły?
– Dziecka. Któryś z lekarzy powiedział mu, że urodziło się żywe. Od tej pory nie potrafił myśleć o niczym innym. Wmówił sobie, że jego córeczka żyje i obsesyjnie próbował ją odnaleźć. Każdego roku, w sierpniu, urządzał jej urodziny. Mój aniołek kończy dziś pięć lat, mówił. Chciał ją odzyskać i wychować jak księżniczkę. Marzył, że będzie kupował jej piękne sukienki i lalki. Wiedziałem, że w istocie nigdy nie będzie próbował jej odnaleźć. Z obawy, że może się okazać, że dziecko naprawdę zmarło.
Kiedy spadły pierwsze wielkie krople ciepłego deszczu, oboje spojrzeli w górę. Nagle zerwał się wiatr i zaczął targać fartuchami pielęgniarek, które w pośpiechu zaganiały chorych do budynku.
– Doktorze, a jeśli Charlie miał rację? Jeśli jego córeczka żyje?
– To niemożliwe, pani doktor. – Pierwsza fala rzęsistego deszczu zawisła między nimi jak kurtyna. – Dziecko na pewno nie żyje. Przez ostatnie pięć lat istniało wyłącznie w umęczonej głowie Charliego.
Dziecko na pewno nie żyje.
Jadąc autostradą, po której snuła się gęsta mgła, Kate powtarzała w myślach słowa Nemechka. „Dziecko na pewno nie żyje. Przez ostatnie pięć lat istniało wyłącznie w umęczonej głowie Charliego".
A gdyby okazało się, że jednak jego córeczka żyje?
Ciekawe, jak by wyglądała? Czy odziedziczyłaby po nim ciemne włosy? I czy miałaby w oczach taki sam cudny, niegasnący blask jak jej mama?
Pamięć podsunęła jej obraz pogodnej twarzy Jenny Brook, uśmiechniętej figlarnie na tle błękitnego nieba. Mgła na drodze zgęstniała, ograniczając widoczność niemal do zera. Kate wytężyła wzrok i całkowicie skupiła się na prowadzeniu. Twarz Jenny zbladła i po chwili zupełnie znikła, a w jej miejscu pojawiła się inna wizja. Drobna szczuplutka dziecięca buzia, a za nią bujna zieleń drzew. Silny podmuch wiatru rozdarł ołowiane chmury; mgła uleciała. Zaświeciło słońce. Razem z jego promieniami na Kate spłynęło olśnienie. Niewiele brakowało, a gwałtownie wcisnęłaby hamulec.
Dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej?! Dlaczego nie zorientowałam się, że… dziecko Jenny Brook żyje?
Jest radosnym, pięcioletnim chłopcem.
– Gdzie ona jest, do cholery?! – David z wściekłością rzucił słuchawkę. – Nemechek mówi, że wyjechała ze szpitala o piątej. Już dawno powinna być w domu!
– Rozdrażniony spojrzał niechętnie na Glickmana, który z apetytem zajadał chiński makaron.
– Powiem ci, że ta sprawa cholernie się skomplikowała – mruknął, zwinnie chwytając go pałeczkami.
– Zaczęło się banalnie, od oskarżenia o błąd w sztuce, a skończyło na serii zabójstw. Co będzie dalej?
– Sam chciałbym wiedzieć. – David obrócił się do okna i spojrzał na stalowoszare chmury, które szczelnie zasnuły niebo. Zrobiło się późno. Zwykle o tej porze szedł do domu, dziś jednak chciał spokojnie przemyśleć parę spraw. A nigdzie nie myślało mu się lepiej niż właśnie przy tym wielkim oknie.
– Swoją drogą, niezła metoda z tym podrzynaniem gardeł – zauważył Glickman sarkastycznie. – Człowieku, ile przy tym krwi! Jak w rzeźni. Trzeba mieć stalowe nerwy!
– Albo być doprowadzonym do ostateczności.
– Słuchaj, wcale nie tak łatwo zabić człowieka w taki sposób. – Glickman machnął pałeczką jak nożem. – Żeby przeciąć tętnicę, trzeba podejść naprawdę blisko. A przecież są mniej skomplikowane metody.
– Widzę, że przemyślałeś temat…
– A ty nie? Każdy ma swoje mroczne fantazje. I kogoś, kogo chętnie posłałby na tamten świat. Mnie się wydaje, że nietrudno zabić człowieka, i to wcale nie musi być prymitywna zbrodnia. Inteligentny morderca działa subtelnie. Sięgnie po truciznę albo inny specyfik, który nie pozostawia śladów w organizmie ofiary. Nie wiem jak ty, ale ja wierzę w morderstwo doskonałe.
– Zapominasz o jednym.
– O czym?
– O satysfakcji. Skąd ją czerpać, skoro ofiara nie cierpi?
– No tak, jest z tym pewien problem – zgodził się Glickman. – Ale i to da się załatwić. Przecież ofiarę można przedtem zastraszyć. Zastosować terror psychiczny. Wysłać list z pogróżkami.
David poruszył się niespokojnie. Przypomniał sobie czaszkę narysowaną czerwonym sprejem. Nie mógł uwolnić się od dręczącego przeczucia, iż nadciąga katastrofa. Wstał i zaczął się pakować. Nie ma sensu tu siedzieć. Równie dobrze może zadręczać się u matki.
– Jedna rzecz ciągle nie daje mi spokoju – przyznał Glickman, kończąc kolację. – To EKG, wiesz… Tanaka i Richter zostali zamordowani w wyjątkowo krwawy sposób. Skoro morderca nie miał psychicznych oporów, żeby ich zaszlachtować, dlaczego w przypadku O'Brien upozorował atak serca?
– W prokuraturze nauczyłem się jednego. Nigdy nie doszukuj się logiki w działaniu mordercy – wyrecytował David, zamykając teczkę.
– Święte słowa. Tak czy owak, zabójca zadał sobie sporo trudu, żeby zrzucić winę na Kate Chesne.
David, który chwytał już za klamkę, gwałtownie się zatrzymał.
– Co powiedziałeś?
– Że zadał sobie sporo trudu, żeby wina spadła na kogoś innego.
– Nie! Użyłeś innego sformułowania. Powiedziałeś: „zrzucić winę", tak?
– Może i tak. A co?
– Komu zwykle wytacza się proces, gdy pacjent umiera nagle na stole operacyjnym?
– Z reguły wina rozkłada się między… – Glickman umilkł. – Chryste! Dlaczego o tym nie pomyślałem?!
David złapał za telefon i gorączkowo wystukał numer policji. W myślach przeklinał siebie za krótkowzroczność i głupotę. Zabójca przez cały czas jest blisko. Obserwował sytuację, wyczekiwał na dogodną chwilę. Wiedział, że Kate prowadzi prywatne dochodzenie, że zbliża się do poznania prawdy. Wtedy się przestraszył. Tak bardzo, że zaczął ich śledzić. A kto wie, czy nie na tyle, by popełnić jeszcze jedną zbrodnię.
Dochodziło wpół do szóstej. O tej porze większość pracowników archiwum dokumentacji medycznej była już w drodze do domu. Nadąsana rejestratorka, która pełniła samotną wartę przy komputerze, bez entuzjazmu przyjęła od Kate formularz zamówienia.
– Ta osoba nie żyje – burknęła, wpatrując się w informacje, które wyrzucił komputer.
– Wiem. – Kate z niechęcią wspomniała ostatnią próbę wyciągnięcia karty z archiwum zgonów.
– Nie mam tej osoby w bazie danych.
– Rozumiem. Czy mimo wszystko mogę dostać jej kartę?
– To trochę potrwa. Nie może pani przyjść jutro? Kate miała ochotę złapać ją za falbaniastą bluzkę i potrząsnąć.
– Karta jest mi potrzebna teraz! – Z trudem pohamowała się, by nie krzyknąć, że to sprawa życia lub śmierci.
Rejestratorka spojrzała na zegarek, postukała ołówkiem w biurko, a potem wstała i bez pośpiechu poszła do kartoteki. Kwadrans później Kate usiadła przy małym stoliku w rogu sali i spojrzała na okładkę: Brook, płeć żeńska. Dziewczynka nawet nie miała imienia.
Zaczęła przeglądać dokumentację, ale nie znalazła w niej nowych informacji. Dziecko zmarło siedemnastego sierpnia o drugiej w nocy z powodu niedotlenienia mózgu. Na wszelki wypadek porównała zapiski z tymi, które znalazły się w karcie Jenny. Kopię miała ze sobą. Czytała je setki razy, lecz dopiero teraz zwróciła uwagę na adnotację u dołu jednej strony: „W rodzinie ciężarnej były przypadki rozszczepienia kręgosłupa, w związku z tym zalecono badania prenatalne. W osiemnastym tygodniu ciąży wykonano amniopunkcję. Wyniki nie wykazały żadnych zmian w budowie płodu".
Amniopunkcja. Lekarz pobrał próbkę wód płodowych, by sprawdzić, czy dziecko nie ma wad wrodzonych. Przy okazji mógł określić jego płeć.
Wyniki amniopunkcji nie zostały dołączone do karty Jenny Brook. Nie była tym zaskoczona. Pewnie znalazły się w karcie przechowywanej w klinice Tanaki. A ta, jak wiadomo, przepadła.
Zostawiła karty na stoliku i podeszła do rejestratorki.
– Chciałabym prosić o wyszukanie jeszcze jednej karty.
– Też z archiwum zgonów?
– Nie, ta osoba żyje.
– Nazwisko?
– William Santini.
Tym razem poszukiwania zajęły niecałe pięć minut. Kate wzięła kartę, ale długo jej nie otwierała. Bała się zajrzeć do środka. Stała więc przy kontuarze i zastanawiała się, czy rzeczywiście chce poznać prawdę.
Po chwili ostrożnie otworzyła kartę. Na pierwszej stronie znajdował się akt urodzenia.
Imię i nazwisko: William Santini Data urodzenia: 17 sierpnia Godzina: 3:00
Siedemnasty sierpnia, ta sama data. Tylko pory różne. Równą godzinę po tym, jak córeczka Jenny Brook zeszła z tego świata, pojawił się na nim William Santini.
Dwoje dzieci. Jedno zmarło, drugie żyje. Czy trzeba lepszego pretekstu, by zabić?
– Nie mów, że kazali ci uzupełnić zapiski w dokumentacji! – usłyszała za sobą wesoły tubalny głos.
Z przerażenia struchlała, nie straciła jednak zimnej krwi. Zanim Guy Santini zdążył do niej podejść, złożyła dokumenty i zamknęła kartę. Obawiała się, że dojrzy nazwisko na okładce, więc przycisnęła ją siebie.
– Chciałam sprawdzić, czy uzupełniłam wszystkie wpisy – skłamała gładko. – A ty co tu robisz o tej porze?
– Samochód jest znowu w naprawie, więc muszę czekać na Susan. Pomyślałem, że odwalę papierkową robotę. Gdzie ta baba znów polazła? – zirytował się, widząc puste miejsce przy komputerze.
– Przed chwilą tu była – odparła, przesuwając się dyskretnie do wyjścia.
– Słyszałaś o żonie Avery'ego? W sumie lepiej, że umarła, bo… – Spojrzał na nią, a ona ze strachu zesztywniała. Do drzwi zabrakło jej dwóch kroków.
– Wszystko w porządku? – zapytał, marszcząc brwi.
– Tak. Słuchaj, naprawdę muszę lecieć! Trzymaj się!
Już niemal przestępowała próg, gdy usłyszała wołanie:
– Pani doktor, wolnego! Musi pani oddać kartę! Przecież pani wie, że nie wolno jej zabierać.
Odwróciła się i spojrzała na rejestratorkę. Gdyby wzrok mógł zabijać, gorliwa służbistka już byłaby trupem. Wiedziała, że musi oddać kartę, ale nie mogła tego zrobić w obecności Guya. Gorączkowo szukała sensownego wyjścia z sytuacji, ale stres sprawił, że nic nie przychodziło jej do głowy.
– Jeśli pani jeszcze nie skończyła, mogę ją dla pani odłożyć – zaproponowała rejestratorka.
– Nie trzeba…
– A co ty tam masz? – zainteresował się Guy. – Jakieś tajemnice państwowe?
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że ściska kartę tak kurczowo, jakby bała się, że ktoś ją wydrze silą. Na miękkich nogach podeszła do kontuaru i położyła ją tak, by adnotacja z nazwiskiem znalazła się na spodzie.
– Chciałabym jeszcze do niej zajrzeć – powiedziała nienaturalnie słabym głosem.
– Dobrze, już mówiłam, że ją odłożę – przypomniała rejestratorka. – A pan, doktorze, niech sobie usiądzie. Zaraz panu przyniosę dokumentację.
Pora brać nogi za pas, pomyślała i ruszyła do wyjścia. Czuła, że Guy ją obserwuje, więc zwolniła i spokojnie wyszła na korytarz. Dopiero gdy zamknęły się za nią drzwi, straszliwa prawda uderzyła ją z całą mocą. Guy Santini był jej kolegą. A nawet więcej, przyjacielem.
Tylko ona jedna wiedziała, że jest również brutalnym mordercą.
Guy znał Kate od roku, ale pierwszy raz widział ją tak zdenerwowaną. No cóż, każdy z nas miewa gorszy dzień, skwitował i usiadł przy stoliku w rogu sali. To było jego ulubione miejsce. Widocznie ktoś inny podzielał jego upodobania, bo na blacie zostały dwie karty. Już miał je odsunąć, gdy jego wzrok padł na adnotację z danymi pacjenta. Najpierw zastygł w bezruchu, a potem poczuł, jak wiotczeją mu mięśnie. Bezwładnie opadł na krzesło.
Brook, płeć żeńska. Zmarła.
Dobry Boże, spraw, żeby to była inna Brook. Drżącą ręką zaczął przerzucać kartki, szukając nazwiska matki wypisanego na akcie zgonu.
Matka: Jennifer Brook.
A więc to jednak ona. I jej dziecko. Myśl, chłopie! I nie panikuj, powtarzał sobie. Póki co, nie miał się czym przejmować. Wątpił, by ktoś łączył jego nazwisko z nazwiskiem Jenny Brook, a tym bardziej z jej dzieckiem. Cztery osoby, jedyni świadkowie tragedii sprzed pięciu lat, nie żyją. Nie ma powodu, by ktokolwiek inny interesował się tą sprawą. A jeśli ktoś taki jest?
Zerwał się i podszedł do kontuaru. Karta, z którą Kate Chesne tak niechętnie się rozstała, wciąż leżała tam, gdzie ją położyła. Spodem do góry. Odwrócił ją. I ujrzał imię i nazwisko swojego syna.
A więc Kate wie. Jakoś się do tego dokopała.
– Proszę bardzo, doktorze. Chyba mam wszystko, o co pan prosił. – Rejestratorka wróciła z kartoteki. – Dokąd pan idzie? – zapytała zdumiona. – Doktorze Santini!
Nie odpowiedział. Nawet się nie odwrócił. Wybiegł na korytarz.
Kate ustawiła się w kolejce do telefonu. Jak na złość, jeden aparat był zepsuty, a drugi zajęty. Czekała więc, aż jakiś mężczyzna skończy rozmowę, i modliła się, by porucznik Ah Ching był jeszcze w pracy.
Właściwie to nie z nim chciała rozmawiać. Dałaby wszystko, by usłyszeć głos Davida.
Wielkie szyby frontowej elewacji drżały pod naporem nawałnicy. Główny hol szybko pustoszał. Nawet strażnik gdzieś sobie poszedł. Wolontariuszka właśnie zamykała punkt informacyjny. Kate rozejrzała się na boki. Za nic nie chciała zostać tu sama. Ponieważ nic nie wskazywało na to, by mężczyzna szybko skończył gadać, postanowiła wracać do domu matki Davida.
Zaparkowała pożyczony od niej samochód na samym końcu parkingu, więc nim do niego dobiegła, przemokła do nitki. Parę sekund zajęło jej znalezienie kluczyków, kolejnych kilka straciła, otwierając drzwi. Tak się spieszyła, by skryć się przed deszczem, że nie zwróciła uwagi na masywną postać biegnącą od strony budynku. Właśnie siadała za kierownicą, gdy poczuła na ramieniu czyjąś rękę. Odwróciła się i ujrzała nad sobą Guya Santiniego.